Mieszkam sama od ponad dwudziestu lat. Mój mąż Zbyszek zmarł wcześnie, nie dożył nawet przejścia na emeryturę. Nie doczekaliśmy się dzieci. Chcieliśmy, ale się nie udało. Z czasem przyzwyczaiłam się do samotnego życia.
Mam swoje zajęcia, małe rytuały. Kilka lat temu odkryłam w osiedlowym klubie zajęcia dla seniorów. Ceramika, francuski, taniec. Zaparłam się i nauczyłam się obsługiwać laptopa. Oglądam seriale w internecie, czytam wiadomości. Do niedawna uważałam, że mam nie najgorsze życie.
Zwyczajne wyjście do sklepu pół roku temu mogło skończyć się tym, że całe to moje kruche szczęście przepadnie w mgnieniu oka.
Czy to znaczy, że już nigdy nie będę chodzić?!
Szłam ulicą, ciągnąc za sobą wózek na kółkach. Myślami byłam już na wieczornych zajęciach z tańca, chyba dlatego nie zauważyłam wystającego kawałka kostki brukowej. Upadłam, a kiedy próbowałam się podnieść, poczułam paraliżujący ból w lewym biodrze. Okazało się, że złamałam kość udową.
– W pani wieku i z pani osteoporozą to poważna sprawa. Mogą być powikłania – usłyszałam od lekarza.
A potem było jeszcze gorzej. W czasie operacji ukruszył mi się kawałek kości. Trzeba było włożyć więcej śrub i uszkodzić więcej mięśni.
– Rehabilitacja będzie długa i wyczerpująca. I nie chcę pani oszukiwać, nie ma pewności, że będzie pani mogła samodzielnie chodzić – nie owijał w bawełnę mój lekarz.
Po tej diagnozie płakałam całą noc. Co dalej? Wózek inwalidzki? Jak sobie dam radę sama? Nie stać mnie było na opiekunkę. Czyli co, dom opieki? Może lepiej się zabić? Sąsiadka przywiozła mi do szpitala trochę rzeczy. I dała do zrozumienia, że na więcej przysług nie mam co liczyć.
Zrozumiałam, że jedyne, co mogę zrobić, to postarać się stanąć na nogi. I nie dać sobie odebrać samodzielności. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Po dwóch miesiącach w szpitalu dawałam radę ustać na nogach kilka minut. Kilka kroków z chodzikiem to było wszystko, co udało mi się osiągnąć.
– Pani Magdo, nie możemy pani w takim stanie wypisać do domu. Bo przecież mieszka pani sama, prawda?
– To co? Dom opieki społecznej? – zapytałam, a do oczu napłynęły mi łzy.
– Proszę nie dramatyzować – skarcił mnie lekarz. – Pojedzie pani do ośrodka rehabilitacji. Jeśli gdzieś mają panią postawić na nogi, to tylko tam.
No więc pojechałam.
– Dzień dobry, jestem Swietłana i jestem pani fizjoterapeutką – miękki akcent tej uroczej brunetki zdradzał, że przyjechała do Polski ze Wschodu. Ale nie chciałam być niegrzeczna, więc nie zapytałam skąd.
Swietłana miała w sobie pokłady cierpliwości
Znosiła moje napady wściekłości i zniechęcenia. Wiedziała, kiedy docisnąć, a kiedy odpuścić. Dzięki niej zaczęłam stawiać pierwsze kroki. Najpierw z chodzikiem, potem z taką specjalną, bardzo stabilną laską. Dużo rozmawiałyśmy. Ja opowiadałam jej o sobie, ona o sobie. Dowiedziałam się, że urodziła się na Krymie. Tam skończyła studia. Uciekła, gdy Rosja zagarnęła Krym. Najpierw do Lwowa, potem do Polski.
– Mam prawo pobytu, nostryfikowałam dyplom. Ale jest ciężko. Moi rodzice i siostra z dwójką dzieci zostali na domu. Wysyłam im pieniądze, jak tylko mogę – opowiadała mi. – Wynajmuję z koleżanką kawalerkę, ale to koszmar. Ona uwielbia imprezować, a ja nie mogę się wyspać. Ale nie stać mnie na własne mieszkanie.
Wydawało mi się, że wszystko z moją rehabilitacją idzie w dobrym kierunku. Przecież już chodziłam i noga mnie mniej bolała. Zaczęłam wierzyć, że lada chwila opuszczę ośrodek i wrócę do domu. Czułam się tak świetnie, że postanowiłam samodzielnie wybrać się sklepu kilka przecznic od ośrodka.
Nakupiłam słodyczy i owoców i zadowolona z siebie wracałam do ośrodka. Jeden nieostrożny krok i runęłam jak długa na chodnik. Moje zakupy rozsypały się na jezdni. A ja nie byłam sama w stanie się podnieść.
Bałam się, że to mój koniec
– Pani Magdo, co pani tu robi? – znalazła mnie jedna z salowych. – Potrzebowała pani mandarynek? Trzeba było powiedzieć, kupiłabym…
Pani Teresa pomogła mi się pozbierać i odprowadziła mnie do pokoju.
– Ma pani szczęście, bo śruby w pani biodrze nie popękały. Ale co to za pomysł z taką wycieczką? – skarciła mnie Swietłana.
A potem powiedziała, że pora spojrzeć prawdzie w oczy.
– Nie może pani sama mieszkać. Przecież w domu też się może pani przewrócić. Pani w łazience, komórka w pokoju. I co wtedy? Sama pani mówiła, że nie stać pani na zatrudnienie opiekunki. Musi pani pomyśleć o czymś innym.
Następnego dnia Swietłana przyniosła mi ulotki prywatnych domówi opieki.
– Moim zdaniem powinna pani sprzedać mieszkanie i za te pieniądze opłacić pobyt w jednym z takich miejsc. Proszę zobaczyć, to nie domy starców, to pensjonaty. Gotowe posiłki, rehabilitacja na miejscu, różne zajęcia. Piękna okolica. To nie koniec świata – przekonywała.
Do końca życia mam mieszkać z obcymi?
W końcu zrozumiałam, że chyba nie mam wyjścia. Zadzwoniłam do agenta nieruchomości. Okazało się, że za moje trzypokojowe mieszkanie mogę dostać nawet 600 tys. zł. Obliczyłam, że starczy mi na opłacenie pokoju w prywatnym ośrodku na jakieś 15 lat. Dłużej chyba i tak nie będę żyła….
– Mądra decyzja. Zobaczy pani, będzie dobrze – pochwaliła mnie Swietłana.
Następnego dnia nie było jej w pracy. Gdy znowu się zjawiła, miała podkrążone oczy.
– Coś się stało? – zapytałam.
– O tak. Moja współlokatorka przesadziła. I właścicielka mieszkania nas wyrzuciła. Jestem bezdomna – Swietłana rozłożyła bezradnie ręce. – Ale proszę się nie martwić. Bierzmy się do roboty.
Tej nocy przyszło mi do głowy rozwiązanie moich problemów i Swietłany. Aż się dziwiłam, że nie wpadłam na to wcześniej.
– Pani Swietłano, mam pewien pomysł. Proszę posłuchać. Ja mam trzy pokoje. Duże, w ładnej kamienicy. I potrzebuję pomocy. A pani nie ma gdzie mieszkać. Chyba możemy sobie pomóc. Ja jestem przyzwyczajona do mieszkania sama, nie będę się wtrącać. Co pani na to? Może chociaż spróbujemy?
Z miny Swietłany nie mogłam wyczytać, co myśli. Wystraszyłam się, że się zagalopowałam.
– Pani Magdo, serio? To nie żart? Naprawdę zrobi to pani dla mnie?
– Dla pani? Nie no, skąd, dla siebie! Proszę pomyśleć. Będę mogła zostać w swoim mieszkaniu, rehabilitacja bez wychodzenia z domu, ktoś, do kogo można czasem gębę otworzyć. A pani będzie musiała mnie znosić, robić większe zakupy, pomóc w sprzątaniu. To ja będę górą!
2 tygodnie później wyszłam z ośrodka
Swietłana już się zdążyła zadomowić. Mieszkanie było wysprzątane, lodówka pełna, kolacja (z winem!) czekała na stole. A w łazience przy sedesie i wannie były zamontowane specjalne uchwyty. Dla mnie.
Tego wieczoru przeszłyśmy na ty. Ustaliłyśmy też, że przygarniemy kota. I że wannę wymienimy na prysznic.
– Mój znajomy pomoże. Jest mi winien przysługę – zapowiedziała Swietłana.
Mieszkamy razem już miesiąc. Nie przeszkadzamy sobie. Swietłana dręczy mnie każdego wieczoru przez godzinę. Trochę psioczę, ale naprawdę z tygodnia na tydzień jestem sprawniejsza. Zaczęłam na poważnie myśleć, że może jeszcze kiedyś pójdę na lekcję tańca.
No i jestem górą, bo nasz kot Teoś woli mnie. To u mnie śpi cztery razy w tygodniu, a u Swietłany tylko trzy…
Czytaj także:
„Nauczycielka tak musztrowała nasze dzieci, że chodziły jak w zegarku. Ta dyscyplina zmieniła mojego syna w małego robota”
„Siedziałam z dziećmi w domu a mąż traktował mnie jak nieroba. Pokazałam mu, że macierzyństwo to nie urlop na plaży”
„Po bolesnej zdradzie, przestałam ufać facetom. Choć obecny chłopak nosił mnie na rękach, ja i tak węszyłam spisek”