„Nauczycielka tak musztrowała nasze dzieci, że chodziły jak w zegarku. Ta dyscyplina zmieniła mojego syna w małego robota”

Przestraszone dziecko fot. Adobe Stock, Tyler Olson
„Zaczęliśmy z niedowierzaniem patrzeć na nasze dziecko, które niepytane niemal przestało się odzywać. Gdzieś zniknął rozgadany, wesoły, psotny chłopiec, któremu buzia się nie zamykała. Dlaczego zachowuje się jak nie on? Bałam się, że wydarzyło się coś strasznego”.
/ 12.07.2022 17:15
Przestraszone dziecko fot. Adobe Stock, Tyler Olson

Kiedy mój syn poszedł do szkoły, usłyszałam od matek dzieci w starszym wieku, że przydzielona jego klasie wychowawczyni trzyma dzieci twardą ręką.

Ponoć uczyła głównie starsze klasy, w wieku gimnazjalnym, ale zdrowie już nie to, więc by nie uciekła na wcześniejszą emeryturę, dyrektorka ubłagała ją, by została choć na pół etatu i przekwalifikowała się na młodsze dzieci.

 Pani Ewa wprowadziła dyscyplinę

Nawet się ucieszyłam. Odrobina dyscypliny i stawiania granic dzieciakom na pewno nie zaszkodzi. Na pierwszym, wrześniowym zebraniu kobieta zrobiła na mnie naprawdę dobre wrażenie. Uczyła wiele lat, przetrwała kilkoro dyrektorów, paru ministrów, kilka reform szkolnictwa i nadal myślała o swojej pracy jak o powołaniu.

– Drodzy państwo, ja teraz wchodzę do waszej rodziny. Będę widywać wasze dzieci codziennie. Dlatego musimy być jak palce jednej dłoni, by działać razem dla dobra dzieciaków. Gramy do jednej bramki…

Mój mąż mruknął do mnie cicho:

– No nie wiem… Dla mnie to brzmi jak przemówienie towarzysza Gierka – schyliłam głowę, by ukryć uśmiech. – Brakuje tylko słynnego: „Pomożecie?”.

– Musimy sobie pomóc – zakończyła przemówienie wychowawczyni, a mój mąż mrugnął do mnie znacząco. Mimowolne parsknięcie śmiechem zamaskowałam kaszlem.

Rzeczywiście, pani Ewa od początku wprowadziła dyscyplinę. Dzieciaki, które w przedszkolu i zerówce zaznały sporo luzu, musiały szybko przestawić się na inne tory.

Kiedy pani mówiła, nikt nie mógł jej przerywać. Sobie nawzajem dzieci też nie mogły wchodzić w słowo – musiały poczekać na swoją kolej. Do ubikacji można było wyjść tylko wtedy, gdy pani pozwoliła.

Skończyło się swobodne przemieszczanie po sali, dzieci miały siedzieć w ławkach. No i dobrze. Nam czasem brakowało konsekwencji w egzekwowaniu od Adasia porządku i wywiązywania się z małych domowych obowiązków. Więc podobało nam się, że i w domu synek zaczął być bardziej „karny”, przenosząc zachowania ze szkoły.

Dlaczego zachowuje się jak nie on?

Uśmiechaliśmy się pod nosem, gdy grzecznie czekał, aż skończymy mówić, by samemu coś powiedzieć, albo gdy pytał, czy może wyjść do toalety lub coś zjeść.

– Synku, jesteśmy w domu, nie zamykamy łazienki na klucz – przypomniał mu tata. – Nie musisz pytać, po prostu idź. 

– Kuchni też nie zamykamy ani lodówki. Jak masz na coś ochotę, to idź i weź – wtórowałam mu.

Potem jednak zaczęliśmy z niedowierzaniem patrzeć na nasze dziecko, które niepytane niemal przestało się odzywać. Gdzieś zniknął rozgadany, wesoły, psotny chłopiec, któremu buzia się nie zamykała...

A my zorientowaliśmy się, że coś jest mocno nie tak, w okolicach Bożego Narodzenia, kiedy tylko on nie skakał wokół choinki i nie próbował potrząsać prezentami, żeby sprawdzić, co jest w środku. I nie szalał z resztą kuzynów, nie śpiewał świątecznych piosenek.

Gdy wróciliśmy do domu i położyliśmy syna spać, Hubert spojrzał na mnie z poważną miną.

– To było dziwne… – powiedział. – Jak nie nasze dziecko.

– Właśnie – potaknęłam zmartwiona.

– Taki mały dorosły się zrobił.

Porozmawiałam z synkiem następnego dnia rano, po śniadaniu. Zaczęłam delikatnie go wypytywać, dlaczego zachowuje się zupełnie jak nie on. Naprawdę zaczynałam tęsknić za moim gadułą. Niewiele zdziałałam, tak samo jak Hubert, który zabrał syna na łyżwy, pizzę i męską rozmowę.

Jak to nie jestem pierwsza?

Więc po przerwie świątecznej zwróciłam się do szkolnej pani psycholog i opowiedziała jej o swoich wątpliwościach. Wiedziałam, że dzieci, dorastając, zmieniają się, ale spodziewałam się monosylabicznych odzywek dużo później, w okresie nastoletniego buntu.

– Znowu ktoś z 1e? No nie mogę, gdzie ja panią wcisnę… – wyrwało się kobiecie.

– Jak to: znowu? To więcej dzieci ma taki problem?

Zmieszała się.

– Nie bardzo mogę o tym mówić, ale… nie pani pierwsza się do mnie zgłasza.

– Więc może… nie w dzieciach jest problem? – zasugerowałam.

Psycholożka tylko westchnęła. To mnie zaalarmowało. Postanowiłam wypytać rodziców innych dzieci, czy zauważyły coś niepokojącego. Technologia przychodziła z pomocą i mogłam się skonsultować z grupą rodziców na komunikatorze.

I szybko dostałam kilkanaście odpowiedzi, że dzieci są wycofane, aż za ciche, nie szaleją z rówieśnikami jak wcześniej i czekają na instrukcje, zanim zaczną działać. Faktycznie, małe roboty. Doszliśmy do wniosku, że albo jest to jakaś dziwna epidemia, albo pani wychowawczyni trzyma ich jednak zbyt silną ręką.

Najwyraźniej miała charyzmę i doświadczenie, skoro potrafiła tak wpływać na dzieciaki. W starszych klasach, zwłaszcza takich, do których strach wejść, bo można skończyć z koszem od śmieci na głowie, odważna, nieustępliwa i surowa nauczycielka to skarb, ale…

To były małe dzieci, dopiero rozpoczynające edukację, a nie patologiczne przypadki, ocierające się o poprawczak. Trzeba przycinać młode pędy, by drzewko nie zdziczało, nie wybujało za bardzo, jednak przy młodziutkich roślinkach zbytnia ingerencja i ciągłe tłamszenie sprawią, że drzewko w ogóle przestanie rosnąć.

Trzeba tu zachować rozsądek

Poprosiliśmy o rozmowę z panią i przedstawiliśmy nasze obserwacje tudzież obiekcje. Uprzejmie, bo jednak wychowawczyni była starsza od nas wszystkich, staraliśmy się wytłumaczyć, że widzimy problem w zachowaniu naszych dzieci.

– Znaczy, że za surowa jestem? Nie podnoszę na dzieci głosu, tym bardziej ręki, ale w waszej opinii tępię młodzież i znęcam się nad uczniami, tak? Bo wpajam im zasady, porządek, szacunek wobec innych oraz obowiązkowość? – pytała, mierząc nas takim wzrokiem, że odruchowo chciałam przeprosić i się wycofać. Już rozumiałam, skąd taka karność w klasie 1e.

I jak tu wybrnąć z sytuacji? Jak trafić do kobiety, by się nie obraziła, by nie rzuciła nauczania w diabły? Bo nie chcieliśmy zmieniać nauczycielki. Pani Ewie naprawdę zależało na naszych dzieciach.

Znała każdego ucznia z imienia, potrafiła z pamięci powiedzieć, co komu sprawia kłopot, a do czego wykazuje talent, do poziomu wpajanej im wiedzy nie mieliśmy żadnych zastrzeżeń.

Tylko metody, które stosowała, nie bardzo się sprawdzały. W każdym razie wobec młodszych dzieci. Nie w obecnych czasach, gdy rodzice mieli większe pojęcie o psychologii, gdy mimo zabiegania starali się uważniej obserwować swoje pociechy (przynajmniej większość z nas).

Do takiego scenariusza nie doszło

Gdy na własnym pokoleniu przerobiliśmy już minusy wychowania bezstresowego i wiedzieliśmy, że pewne wymagania i granice są konieczne, ale… bez przesady i produkowania małych robotów. Chcieliśmy wypracować rozsądny kompromis.

W chwili natchnienia spytałam:

– Pani Ewo, ma pani wnuki?

Zdziwiona uniosła brwi.

– Owszem, mam. Ale co to…?

– Czy też pytają w domu, czy mogą iść do ubikacji?

Kobieta zastygała, na bardzo długą chwilę, a potem spuściła głowę i westchnęła ciężko.

– Przepraszam. Chyba jednak pora na tę emeryturę…

Usiedliśmy przy wspólnym stole i na spokojnie porozmawialiśmy. Pani Ewa obiecała dokładnie przemyśleć swoje metody wychowawcze.

– Podobno starego psa nowych sztuczek nie nauczysz, ale postaram się. Dla dobra dzieci. 

Nie z dnia na dzień, ale zobaczyliśmy efekty. Pani Ewa złagodniała i pozwalała dzieciom na większą spontaniczność, konsultowała się z nami i z uczniami. Nadal pozostała wymagająca i surowa, gdy trzeba było, ale zarazem ciepła, jak wobec wnuków.

Rozmawiała z nimi, pokazała, że umie się śmiać, żartować, by rozumiały, że szkoła to szkoła, a dom to dom, że jest czas nauki i skupienia, ale jest też czas na psoty i zabawę. I dzieciaki zaczęły się otwierać.

To dla każdego była dobra lekcja

Kompromis się sprawdził, bo pani Ewa miała rację, gdy mówiła, że gramy do jednej bramki i najważniejsze są dzieciaki. Szczerze w to wierzyła, dlatego była w stanie zmodyfikować swoje metody.

Po dwóch latach, kiedy dzieci kończyły etap nauczania początkowego i przechodziły do czwartej klasy, wszystkie żałowały, że rozstają się z ukochaną panią wychowawczynią. Niektóre nawet płakały. Pani Ewie też się oczy szkliły, gdy mówiła, że tuż przed przejściem na emeryturę spotkała klasę, która nauczyła ją najwięcej w całej jej karierze nauczyciela.

My, jako rodzice, też mogliśmy sobie pogratulować. Nie zlekceważyliśmy sygnałów słanych przez nasze dzieci, zareagowaliśmy, ale nie histerycznie, spisując na straty wartościowego człowieka. Klasa mojego syna została doskonale przygotowana do kolejnego etapu edukacji.

Czytaj także:
„Kiedy zeszłam się z byłym, przyjaciółka uznała to za zdradę. Wysyłała mi myszy i wieniec pogrzebowy, żeby mnie zastraszyć”
„Syn chciał zaszpanować dziewczynie na górskim stoku. Niestety, ta brawura skończyła się dla niego tragicznie”
„Zbłaźniliśmy się na wakacjach na Zachodzie. Było nam wstyd, że zachowywaliśmy się jak wiejskie głupki!”

Redakcja poleca

REKLAMA