Szlag mnie trafia, kiedy widzę, ile czasu spędza u mojego syna i synowej ta cała Ewa. Ona u nich jada obiady i jeszcze do domu jedzenie wynosi! Już od tygodni zastanawiałam się, co kupić mojej ukochanej wnusi na urodziny, sześć lat to nie w kij dmuchał, za dużo na lalki, za mało na książki…
– Czemu za mało? – mąż jak zwykle wybrał linię najmniejszego oporu. – Przecież mała chodzi już do szkoły!
– Tak jakby jedno było równoznaczne z drugim! Wiadomo przecież, że dzieciak, który ledwo duka, nie zacznie zaczytywać się w powieściach!
– Kupmy jakiś ładny album, na przykład ze zwierzętami świata – kombinował Ziutek. – Fifi będzie oglądać zdjęcia, a z czasem zacznie studiować opisy.
– Nie mów o niej Fifi, Boże, jak na psa – aż się wzdrygnęłam. – Mów Filipinka, skoro już tak głupio ją nazwali. No bo jak można dać dziecku takie durne imię, jakby nie było normalnych? Basia, Monika, Beata – każde byłoby lepsze! Ale moja synowa zawsze musi się wyróżniać. Może by jej pomysły przepadły większością głosów, ale gdy jeszcze włączyła się ta jej przyjaciółeczka, ta cała Ewa, to umarł w butach!
Ledwo się dowiedziała, że zostanie chrzestną, zaraz wyjechała z tym starociem, podobno po swojej babce, i było po dyskusji.
Swoją drogą, chciałabym wiedzieć, dlaczego moja wnuczka nosi imię babci całkiem obcej, w żaden sposób niespokrewnionej z naszą rodziną, kobiety.
– Przestań się ekscytować, bo znów się skończy na braniu kropelek – poradził Ziutek. – Zastanawiałaś się nad prezentem, jakbyś zapomniała.
Znikąd zrozumienia, słowo daję. Dobry chłop z tego mojego męża, ale takie ciepłe kluchy! Pewnie dlatego ma serce jak dzwon, ja zaś ledwo dycham. W końcu wymyśliłam, że kupimy Filipince rowerek. Ziutek oczywiście zrzędził, że za drogo, lepiej do komunii z tym poczekać, a w ogóle, jeśli teraz rower, to co będzie za rok i takie tam. Głupoty gada, i tyle. Kto wie, na co będzie nas stać w przyszłości!
Emerytury nie rosną, ceny natomiast – owszem. Zdrowsi też nie będziemy, a wiadomo, że apteka to istna skarbonka. Zaproponowałam synowej, że mogę zrobić tort dla Filipinki, ale odmówiła grzecznie. Ewa, matka chrzestna, już ją o ten przywilej prosiła. Kiepsko u niej z pieniędzmi, na żaden prezent jej nie stać, to chociaż tak się chciała wykazać. Miło ze strony Ewy, prawda? Też mi nowość!
Odkąd ją znam, ta dziewucha groszem nie śmierdzi! Jak to w ogóle możliwe? Dzieci swoich nie ma, męża też nie, pracuje w fabryce. No, do jasnej ciasnej, coś się chyba da odłożyć? Nawet mi przeszło przez myśl, że to podejrzane, może ta cała Ewa popija albo i narkotyki bierze?
– Co cię obchodzą, Haniu, czyjeś problemy finansowe? – mitygował mnie mąż. – Widzimy tę kobietę kilka razy do roku. Jak dla mnie, może nawet wszystko na osiedlowe koty wydawać.
– Głupstwa gadasz! – fuknęłam na niego, bo już nie zdzierżyłam. – Ja częściej zachodzę do dzieci i nie zliczę, ile razy ją przydybałam. Ona się chyba u nich stołuje, bo jakoś zawsze trafia na obiad! Żeruje na naszym synu, ot co! Oczywiście, że mnie to wszystko razi, może sobie Ziutek sto razy machać ręką, że nieważne, lecz ja i tak swoje wiem.
Człowiek pomaga swojemu dziecku, dokłada, ile może, żeby młodym łatwiej się żyło, a taka pasożytuje, ile wlezie. Co gorsza, moja synowa skacze koło tej Ewy jak koło królowej angielskiej; może to, może jeszcze buraczków, ogóreczka? Niby kto te przetwory robił, kto z działki tachał warzywa, a potem stał godzinami przy kuchni? Ksiądz?! Ech, ciężko wytrzymać czasami.
Kiedyś nawet podpytałam Jacusia, czy go nie denerwuje, jak przyjaciółka żony ciągle się po domu kręci, ale tylko spojrzał na mnie zdziwiony:
– Ewa? Przecież one są jak siostry, znają się od podstawówki! – wykrzyknął. – Zresztą to fajna babka. Filipinka po prostu za nią przepada.
Postanowiłam, że nie będę więcej o tym myśleć, Ziutek ma rację – po co się truć sprawami, na które nie mamy żadnego wpływu? Kupiliśmy rowerek, który faktycznie okazał się kosztowny. Nie miałam pojęcia, że rzeczy aż tak zdrożały! Dobrze, że oboje mamy przyzwoite emerytury, bo mogło być kiepsko, ale jakoś dociągniemy do następnego miesiąca.
Urodziny Filipinki
Były kameralne: tylko rodzice, my, drudzy dziadkowie, chrzestna i dwie najulubieńsze koleżanki jubilatki, zresztą z tej samej klatki. Nie ukrywam, że tort zrobiłabym lepszy, jednak Filipince się podobał. Pewnie dlatego, że pełno było na nim gwiazdek, napisów i zwierzątek. Tylko jak zjeść coś, co składa się prawie z samego lukru? Dobrze, że oprócz tego synowa przygotowała przystawki i inne desery. Pogadaliśmy, pośmialiśmy się, nawet rodzice Ilonki, mojej synowej, wydawali się mniej sztywni niż zazwyczaj. Tyle tylko, że wychodząc, zapomniałam o szalu i kiedy po niego wróciłam, zastałam Ilonę pakującą do reklamówki resztki urodzinowego jedzenia ze stołu. Kawał tortu, dwie połówki kurczaka, kruche ciastka i całą michę sałatki.
– Może mama też coś chce? – zapytała spłoszona na mój widok, uśmiechając się sztucznie. – Daję Ewie, bo co się ma zmarnować. My nie przejemy…
– Nie, dziękuję, kochanie – spojrzałam wymownie na jej koleżankę. – Potrafimy się z tatusiem jeszcze sami wyżywić. Do widzenia, moje drogie. I wyszłam. Zaraz na schodach opowiedziałam o wszystkim Ziutkowi, a ten mi kazał wrócić i przeprosić synową. Jeszcze czego! Teraz się zamknął w pokoju na znak protestu, bo wie, jak nie znoszę „cichych dni”. Ale ktoś wreszcie musiał tej dziewusze wygarnąć prawdę w oczy, bo sama najwyraźniej wstydu nie ma za grosz.
Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy