„Gdy straciłem żonę i córkę, przestałem się odzywać do ludzi. Przez 6 lat rozpaczałem sam w domu, odcięty od świata”

Nie wiedziałem, kto jest moim ojcem fot. Adobe Stock, THANANIT
„– Zaczynasz robić się niestrawny. Czy sądzisz, że Dorota i Kasia chciałyby, żebyś był smętnym odludkiem? – Nie powołuj ich na świadków oskarżenia, dobrze? One nie potwierdzą twojej tezy, bo nie żyją. – Ale ty żyjesz! – wrzasnęła siostra. – Jak długo będziesz rozpamiętywał stratę? Widocznie tak miało być, takie było przeznaczenie”.
/ 12.10.2022 12:30
Nie wiedziałem, kto jest moim ojcem fot. Adobe Stock, THANANIT

Jestem mężczyzną bardzo zamkniętym w sobie. Ale to nie jest cecha mojego charakteru, a skutek tragedii, która wydarzyła się sześć lat temu. Dokładnie pamiętam, kiedy zrezygnowałem z jeżdżenia transportem publicznym. To było po tym, jak jakiś łajdak wjechał dostawczakiem w autobus. W wypadku zginęły moja żona i córka.

Znienawidziłem miejską komunikację

Ludzie mnie denerwowali. Zacząłem chodzić do pracy piechotą. Tam mogłem się zaszyć w kącie za szafami z dokumentami i segregatorami… To stało się sześć lat temu. Nie byłem pewien, czy mógłbym wrócić „w tłum”, do metra, tramwajów. Wiedziałem za to, że świetnie się czuję, spacerując.

– Dziwaczejesz, Grzesiu – mówiła moja siostra. – Czy ty w ogóle z kimś rozmawiasz poza pracą? Zresztą tam też tylko gapisz się w ekran. Niedługo stracisz zdolność wydobywania dźwięków. Wiesz, narząd nieużywany obumiera. Przypominam, że dotyczy to nie tylko strun głosowych…

– Bardzo śmieszne, Marta – odparłem. – Czy ja ingeruję w twoje życie?

– O pana to się nawet martwić nie można, bo pan z normalnego człowieka przerodził się w socjopatę.

– Raczej w socjofoba – przerwałem.

– Jak zwał, tak zwał. Zaczynasz robić się niestrawny. Czy sądzisz, że Dorota i Kasia chciałyby, żebyś był smętnym odludkiem?

– Nie powołuj ich na świadków oskarżenia, dobrze? One nie potwierdzą twojej tezy, bo nie żyją.

– Ale ty żyjesz! – wrzasnęła siostra. – Jeszcze. Bo jak tak dalej pójdzie, przejdziesz w stan roślinno-wegetatywny. Jak długo będziesz rozpamiętywał stratę? Widocznie tak miało być, takie było przeznaczenie.

– Nie ma żadnego przeznaczenia – starałem się zachować spokój. – Był tylko pijany kretyn za kierownicą.

– Jasne – machnęła ręką. – A teraz jest użalający się nad sobą płaczek. Rób, co chcesz. Ale przynajmniej przestań nosić tę muszkę w grochy.

Zabolało. Co ona mogła wiedzieć? Nie było jej tutaj, nawet na pogrzebie się nie pojawiła. A teraz udaje terapeutkę. Niech się wypcha! A muszkę dostałem od Doroty.

Wielka mi pani psycholog

Codzienny spacer do firmy zajmował 40 minut. Trasa wiodła przez skwerek obok placu zabaw, kilka podwórek, dojazdową uliczkę do targowiska, a potem przez kilka „prawdziwych” ulic z hałasem i wszystkim, co nazywamy miastem. Ta kolejność bardzo mi odpowiadała: rano powoli wchodziłem w rytm i gwar, a po południu stopniowo się wyciszałem przed powrotem do domu. No i podczas tych spacerów omijałem ludzi. Nie lubię niespodzianek, a tu nagle zmienili mi trasę! Lubiłem tę część drogi, która przebiegała zapleczem targowiska. Obserwowałem, jak stary bazar zmienia się w „centrum handlowe”. Znikały budki i stragany, a handlarze przenosili się do pawilonów pod wspólnym dachem. Ale obok nowoczesnych stoisk byli ciągle drobni handlarze. Starsi ludzie próbujący dorobić do mizernych rent i emerytur.

Taki margines biznesu. Mieli szczypiorek, zieloną pietruszkę, czosnek, czasem jakieś warzywa – to, co można wyhodować w miejskich ogródkach lub na działkach. Większość ludzi zerkała tylko na „amatorski” towar i szła dalej. Ale byli i tacy, którzy kupowali u działkowiczów nowalijki czy jaja. Zawsze drażniło mnie, kiedy próbowali targować się o grosze.

– Co takiego?! Dwa złote za rzodkiewki? Jajka po 80 groszy? – wybrzydzali, choć na stoiskach te same towary kosztują więcej.

No i ci bezduszni strażnicy miejscy. Żeby karać tych ludzi mandatami? Ale sam nie mogłem wiele zrobić. Nie było sensu robić zakupów przed pracą, a kiedy wracałem do domu, po drobnych handlarzach w bocznej uliczce nie było już śladu. Nie lubię niespodzianek, a tu nagle ktoś wpadł na pomysł, żeby w uliczce „działkowiczów” położyć nowy asfalt. Stanęły pasiaste zapory, znaki zakazu i tablice informacyjne. Drobni handlarze pewnie wiedzieli o remoncie, bo się nie pojawili. Tylko jedna osoba przyszła na swoje miejsce: kwiaciarka. Stała zdezorientowana, ściskając pod jedną pachą plastikowe kubełki, a pod drugą wielki pęk działkowego kwiecia. Patrzyła w obie strony pustej uliczki i najwyraźniej nie wiedziała, co zrobić.

– Przepraszam, może jakoś pani pomóc? – zapytałem.

Kobieta spojrzała na mnie i bezradnie powiedziała:

– No i gdzie ja się mam rozstawić? Zresztą nikt tu nie przyjdzie.

– Może z drugiej strony targowiska – podpowiedziałem. – Tam za rogiem też chyba się handluje.

– Tam trzeba płacić placowe – odpowiedziała rzeczowo. – I co ja mam zrobić? Od czwartej rano bukieciki wiązałam i co, wyrzucę?

– Może jakiemuś handlarzowi pani sprzeda? Ładne są, może wezmą.

– Gdzie tam! Oni na nas strażników miejskich nasyłają, że im konkurencję robimy. A my bidoki chcemy sprzedać, ile się da, i znowu lecieć na działki. I żebyśmy to jeszcze dużo chcieli. Co za los wredny!

– Zaraz los. Remont i tyle. A po ile ma pani te bukieciki?

Kobieta spojrzała na mnie nieufnie

– A pan nie z policji?

– Nie! Może bym coś kupił…

– Cztery złote.

Spojrzałem na wiecheć zawinięty w folię i papiery.

– A ile tych wiązek pani ma?

Nie liczyłam, ale będzie ze dwadzieścia pięć.

– Mam 70 złotych, dam za wszystkie. Może być?

Kwiaciarka uśmiechnęła się od ucha do ucha, a potem spoważniała.

– Nie kpi pan ze mnie?

Pokręciłem głową, wyjąłem banknoty i podałem kwiaciarce, jednocześnie wyjmując z jej objęć pakunek z kwiatami. Spojrzała na pieniądze, a potem na mnie.

Dobry z pana człowiek, dziękuję!

– Do widzenia – pożegnałem się i  szybkim krokiem ruszyłem do pracy.

„Może siostra ma rację?” – dumałem, pędząc do firmy z wielkim wiechciem. Ale co ja z tym zrobię, do cholery? Nie miałem czasu na rozmyślania. Wpadłem na nasze piętro i pognałem do pokoju socjalnego nazywanego przez nas „kuchenką oddziałową”. Rozwinąłem pakunek, znalazłem w szafce wielki słój i po kolei wtykałem do niego kolorowe bukieciki. Kiedy słój wypełnił się już kolorowym kwieciem zorientowałem się, że został w zlewie jeden bukiet. Wyjąłem wiązankę, zastanawiałem się, co z nią zrobić i wtedy weszła do kuchenki Janka. Spojrzała na kwiaty i aż westchnęła.

– Jakie piękne! Cudowne i jak zgrabnie ułożone – zawołała.

– A te specjalnie dla pani – odpowiedziałem i wręczyłem jej ostatni bukiet. – Proszę bardzo.

Aż ją zatkało z wrażenia. Zarumieniła się jak uczennica, wetknęła nos między kolorowe kwiatki, a potem przytuliła bukiet do piersi.

– Dziękuję bardzo. To cudowne. Nawet pan nie wie, jak dawno nie dostałam kwiatów. Jest pan bardzo miły.

Uśmiechnąłem się i zarumieniony powędrowałem do pokoju. Byłem pierwszy. Postawiłem kwiaty na stole i usiadłem przy swoim biurku za regałami. Zabrałem się do pracy, ale nie mogłem się skupić, bo co chwila słyszałem zachwyty wchodzących do pracowni dziewczyn. Ochy i achy przeplatały się z pytaniami, kto to, co to i z jakiej okazji. Oczywiście siedziałem cicho i do niczego się nie przyznawałem. Afera kwiatowa wybuchła ponownie tuż przed końcem dniówki, bo któraś z „moich” pań poszła po coś do księgowości, gdzie pracuje Janka. I pięć minut później miałem u siebie wszystkie współpracowniczki przekrzykujące się zachwytami nad „szefem, który przynosi kwiaty”. Zrobiły mi kawę, poczęstowały domowym ciastem i patrzyły na mnie chwilowo nie jak na pustelnika i dziwoląga.

Trochę zieleniny i tyle hałasu

Zdziwiłem się, ale poczułem się fajnie. Po raz pierwszy od bardzo dawna. Przez następne kilka dni do pracy chodziłem inną trasą. Remont uliczek przeciągał się, dostęp do bazarku był niemożliwy, a ja miałem o 10 minut dłuższy spacer. Niby nic wielkiego, ale już przyzwyczaiłem się do widoku targowiska, zapachu warzyw i świeżego pieczywa, a nawet do kręcących się bez sensu ludzi. Nie przypuszczałem, że będzie mi tego wszystkiego brakować. A szczególnie uśmiechniętej kwiaciarki z działkowymi bukiecikami.

Wróciłem na szlak po dwóch tygodniach. Uliczki wyglądały jak nowe. Nawet sprzęt drogowców był starannie poustawiany i czekał na odwiezienie. Drobni handlarze ze swoim „niepryskanym” towarem trochę już tu nie pasowali. Nie wiem dlaczego, ale ucieszyłem się, gdy zobaczyłem na swoim miejscu wiaderka z kwiatami, a przy nich uśmiechniętą kwiaciarkę. Właściwie chciałem tylko powiedzieć „dzień dobry”, ale zatrzymałem się i z uśmiechem patrzyłem na kolorowe kwiaty, z których rozpoznawałem tulipany, konwalie oraz stokrotki w małych pęczkach.

– Dzień dobry pani – zagadnąłem.

– Ach, to pan – uśmiechnęła się. – Takich klientów się nie zapomina. Dziś też weźmie pan wszystko?

Roześmiałem się.

– Dziś poproszę… – sam nie wiedziałem, czego chciałem.

Przecież nie zamierzałem nic kupować, ale głupio mi by było się wycofać.

– Może te – wskazałem palcem czerwone kulki na wysokich łodygach.

Peonie. Ładnie się rozwijają, pachną i długo stoją. Ile sztuk?

– Dziesięć. I ten niebieski bukiecik.

– Niezapominajki. Pewnie dla dziewczyny – kwiaciarka mrugnęła porozumiewawczo.

Czułem, że się rumienię

– Ile razem płacę?

– Jak dla pana niech będzie jedyne 25 złotych – odpowiedziała, zawijając kwiaty.

Wręczyłem kobiecie dwa banknoty i odebrałem zakup. Wyjęła portmonetkę, schowała dychę i dwudziestkę, a z zsuwanej przegródki wydłubywała monetę.

– Mam – powiedziała i w tym momencie „piątka” wystrzeliła z jej dłoni i zadzwoniła o chodnik, odbiła się i po chwili toczyła się po gładkiej nawierzchni jezdni.

Kwiaciarka wrzuciła portfelik do kosza z wiązankami i ruszyła w pogoń za turlającą się monetą. Zgięta w pół próbowała chwycić toczący się krążek, który wyraźnie zwalniał i brzęcząc, zataczał coraz to mniejsze kręgi. Już prawie go sięgała, ale w tym momencie chwyciłem ją za ramię i z całej siły pociągnąłem do siebie. Impet był duży, więc upadłem na plecy i pociągnąłem oszołomioną kobietę na siebie. Pięciozłotówka zatrzymała się na jezdni i w tym samym ułamku sekundy przejechała po niej z hukiem furgonetka z pieczywem i pognała dalej po gładkim asfalcie. Przez chwilę panowała cisza, a potem nagle rozległy się wokół gniewne krzyki. „Bandyta!”, „Pirat cholerny!”, „Matko boska! Cud, że nie zginęła”, „Na takich to policji nie ma!”…

Przez ten rwetes usłyszałem cichy głos kwiaciarki.

– Oj, ręka mnie boli – mówiła.

Pomogłem jej wstać i podtrzymywałem

Drugą ręką wyjąłem z kieszeni marynarki telefon i wybrałem alarmowy numer pogotowia. Kiedy tłumaczyłem dyspozytorce, o co chodzi, ludzie podstawili kwiaciarce wędkarskie krzesełko, podawali jej wodę, mnie przyjaźnie poklepywały obce ręce. Nie wiem, ile minut minęło do przyjazdu karetki, ale szybciej pojawił się radiowóz policji. Ludzie przekrzykiwali się, a ja trzymałem za rękę skrzywioną kobietę.

– Przepraszam – powiedziałem bezradnie. – Nie chciałem pani skrzywdzić. Ten samochód…

– Uratował mi pan życie i jeszcze pan przeprasza… – uśmiechnęła się przez łzy. – Dziękuję.

Zanim odpowiedziałem, odepchnął mnie delikatnie ratownik, potem drugi i straciłem kwiaciarkę z oczu. Podniosłem z chodnika swoje kwiaty i poszedłem do pracy. Dziewczyny z pracowni natychmiast przechwyciły peonie i ustawiły je na stole.

Normalnie pan nas rozpieszcza, szefie – ćwierkały i chichotały.

Uśmiechnąłem się, odruchowo poprawiłem muszkę i szybko skryłem się w swoim zaułku. Kiedy po pracy wychodziłem z budynku, zastanawiałem się, co się stało z kwiatami i sprzętem poturbowanej przeze mnie kwiaciarki.

„Pewnie zaopiekowali się nimi sąsiedzi od zieleniny” – pomyślałem.

– Panie Grzegorzu, proszę zaczekać! – biegła za mną Janka.

Zatrzymałem się zaskoczony. Jeszcze bardziej zaskoczyło mnie, gdy dziewczyna objęła mnie mocno i pocałowała w oba policzki.

– Dziękuję – wyszeptała. – Dziękuję bardzo. Mama dzwoniła, ma tylko zwichnięty bark, jest w domu. Za dwa tygodnie ma kontrolę. Jeszcze raz panu dziękuję.

Zbaraniałem.

– Mama? Bark? Przecież… – bąkałem bez ładu. – Ale jak to? Skąd ona wiedziała, że to ja?

– Oj, panie Grzegorzu – Janka uśmiechnęła się pobłażliwie. – Czy naprawdę pan myśli, że tak wielu mężczyzn chodzi na co dzień w muszce w grochy?

Tym razem na pewno się zarumieniłem. Odruchowo włożyłem rękę do torby i namacałem wilgotne zawiniątko. Rozwinąłem z mokrego papieru cudem ocalałe niezapominajki i podałem pannie.

– Czy mogę panią odprowadzić? – spytałem nieśmiało. – Choćby do autobusu…

– Jasne! – powąchała niezapominajki. – A wie pan, że w horoskopie miałam zapisane, że przystojny dżentelmen wręczy mi kwiaty?

„Horoskop, też coś” – uśmiechnąłem się w duchu, podałem jej ramię i powoli poszliśmy w stronę przystanku. Kto wie, może znowu będę jeździł autobusem?

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA