„Gdy rodzice zginęli, rodzina dyskutowała nie tylko o tym, kto ma się nami opiekować. Kłócili się też o dom”

nastolatka która straciła w wypadku rodziców fot. Adobe Stock, yarohork
Nasz świat w jednej chwili rozsypał się na kawałki. Zostaliśmy sierotami, a przecież oboje z Tomkiem mieliśmy 16 lat. Zosia miała raptem 6! Nikt nie chciał się nami zająć. Dla wszystkich stanowiliśmy tylko kłopot. A nasz dom - łakomy kąsek...
/ 07.06.2021 21:54
nastolatka która straciła w wypadku rodziców fot. Adobe Stock, yarohork

Tamtego ranka mama jak zwykle krzątała się w kuchni. Szykowała drugie śniadania – sobie i tacie do pracy, a mnie, Tomkowi i Zosi do szkoły. Spieszyła się, bo zaspaliśmy. Poganiała nas, robiąc dziesięć rzeczy naraz. Podziwiałam ją, że potrafi jednocześnie szykować kanapki, wlewać Zosi herbatę do termosu i pleść warkocze. Nie dałabym rady! Ja ledwie ubrałam się i pomalowałam, a ona w tym czasie ogarnęła siebie, moją młodszą siostrę i śniadanie dla wszystkich. I jeszcze przyprawiła mięso na popołudniową obiadokolację dla rodziny.

Potem wszyscy wsiedliśmy do wysłużonego volkswagena rodziców i pojechaliśmy w kierunku szkoły. Najpierw odstawiliśmy Zosię, potem mnie i Tomka. Rodzice pojechali dalej, do pracy. Pracowali w tej samej fabryce, od lat. Chyba od zawsze.

Mama śmiała się, że czuje się tak, jakby tam się urodzili i chyba do śmierci w fabryce zostaną

I tak też było. Tylko że nikt z nas nie spodziewał się, że ta śmierć przyjdzie tak szybko i tak nagle. Właśnie tego dnia. Było ślisko, padał deszcz. Tata pewnie jechał szybko, bo przecież się spieszyli. Nie wiadomo do końca, co się stało – czy auto wpadło w poślizg i tata stracił panowanie nad kierownicą, czy się zagapił, czy też może coś go oślepiło? Nie wiem, już nigdy się nie dowiem. Nie było bezpośrednich świadków zdarzenia. W każdym razie wyrzuciło ich z drogi, najpierw uderzyli w przydrożne drzewo, a potem koziołkowali w polu. Nie mieli najmniejszych szans, zginęli na miejscu.

To na pewno pomyłka. Albo sen. Ja chcę się obudzić!

Do dziś pamiętam wzrok dyrektorki, która weszła na język polski i poprosiła mnie i Tomka, byśmy poszli z nią do gabinetu. Jeszcze nie przewidywaliśmy, co się stało. Byliśmy zdezorientowani! Tomek patrzył na mnie, ja na niego i bezgłośnie próbowaliśmy się dogadać, o co może chodzić. Ale nie mieliśmy pojęcia. W gabinecie siedzieli już nasz pedagog i policjant. Wystraszyłam się. Ale bardziej myślałam o tym, że może Tomek coś przeskrobał i boi się przyznać, albo że ktoś nas w coś wkręcił.

Że coś z rodzicami, nawet nie przyszło mi na myśl! No, może przyszli – bo zastanawiałam się, jak zareagują i czy już zostali powiadomieni. Chociaż sama nie wiedziałam o czym! Dopiero kiedy pedagog zaczął mówić, że mamy się nie denerwować, że otrzymamy pomoc i wsparcie, i poprosił o numer telefonu do kogoś dorosłego z naszej rodziny, coś zaczęło mi nie pasować.

Przecież macie numery do naszych rodziców – zauważyłam.
– Tak, ale... – pedagog zamilkł.
Ale potrzebujemy numeru do kogoś innego. Babcia, dziadek? Jakaś ciocia? – wtrącił się policjant.

Nie rozumiałam, dlaczego nie wystarczy im numer do rodziców! Niby po co chcą kontaktować się z kimś innym? Denerwowałam się, Tomek też. Zaczął domagać się wyjaśnień, o co chodzi. W końcu wyjął swoją komórkę i stwierdził, że sam zadzwoni do rodziców.

– To niemożliwe – powiedział wtedy policjant. – Oni mieli wypadek.

Niby usłyszałam, co mówi, ale nie do końca to do mnie dotarło, niewiele zrozumiałam. Wypadek? Jaki wypadek? O czym oni do nas mówili? Potem dotarło do mnie to, co usłyszałam, i zaczęłam się zastanawiać, czy mamie i tacie coś się stało. Przecież jeśli trafili do szpitala, to będę musiała odebrać Zosię. Zawsze to rodzice ją odbierali w drodze z pracy. Miałam taki natłok myśli w głowie, że nie jestem w stanie sobie przypomnieć, kto i jak powiedział nam, że rodzice wypadku, niestety, nie przeżyli. Nie wiem też, w którym momencie to do mnie dotarło. Czy wtedy, gdy z płaczem wybiegłam z gabinetu dyrektorki? A może kiedy złapali mnie, gdy miotałam się po korytarzu, próbując dodzwonić się do mamy? Albo jeszcze później? Nie pamiętam… Policjant nie zgodził się, oczywiście, byśmy sami opuścili szkołę.

– Ale ja muszę jechać po siostrę. I muszę do rodziców… Gdzie oni w ogóle są…? Co ja mam teraz zrobić? – chyba w tamtym momencie rozpadłam się na milion kawałków.

Tomek podszedł i mocno mnie przytulił. Też płakał. Nie potrafiłam ogarnąć całej tej sytuacji. Mieliśmy zalewie po szesnaście lat! Byliśmy jeszcze dzieciakami! A Zosia? Boże, dzieliła nas dekada, była taka malutka! Chwilę wcześniej zaczęła chodzić do podstawówki!

Długo zastanawiałam się, czyj numer podać. Tak naprawdę nie mieliśmy w Poznaniu nikogo

Rodzice poznali się, kiedy przyjechali tutaj na studia i już zostali. Nasze najbliższe rodziny mieszkały 120 kilometrów stąd!

– A może być jakaś sąsiadka, znajoma rodziców? Bo nie mamy tutaj nikogo… – zaczęłam mówić przez łzy.
– Oczywiście, byle to był ktoś dorosły.

Przez cienką ścianę słychać było każde słowo…

Przyjechała po nas pani Krysia, nasza sąsiadka. To ona zajęła się nami, dopóki nie przyjechała nasza rodzina. To były straszne chwile, nie chcę nawet wracać do nich wspomnieniami. Było mi ogromnie ciężko. Ale najbardziej przeżyła to chyba Zosia. Ciągle płakała, wciąż chciała do mamy… Sam pogrzeb był dla niej taką traumą, że do dziś żałuję, że ją tam zabraliśmy. Powinna była zostać z kimś w domu.

Okazało się, że śmierć rodziców jest dopiero początkiem naszych problemów. Byliśmy niepełnoletni, w świetle prawa potrzebowaliśmy opiekuna prawnego. I tu pojawiły się schody… Po pogrzebie, gdy wszyscy myśleli, że już śpię, w salonie rozgorzała dyskusja. Dziadkowie od strony taty, jak zawsze, nie byli zbyt chętni do pomocy.

– Wiecie, jak to u nas jest, mały domek, miejsca niewiele. A przecież Renia z Mietkiem i dziećmi z nami mieszkają. No, nie ma opcji – usłyszałam głos cioci Joli.
– U nas też krucho z miejscem, a poza tym… Będziemy mieli jeszcze jedno dziecko, dowiedziałam się, że jestem w ciąży – mówiła ciocia Ania.
– U mnie miejsce może i by było, ale ja nie czuję się na siłach – zabrała głos ciotka Mania, moja chrzestna. – Mam już swoje lata…

Uśmiechnęłam się pod nosem. No tak, czterdzieści parę wiosen na karku, to faktycznie sędziwy wiek!

– Ale dzieci nie są już przecież malutkie! – wtrąciła się babcia Krysia. – Co niby miałabyś nie czuć się na siłach? Masz dom na wsi, wielki ogród, mieszkasz tam sama, pieniędzy też ci nie brakuje – w czym problem?
– Ja mam swoje przyzwyczajenia, opieka nad nastolatkami to odpowiedzialność! A Zosia to jeszcze dziecko, cały świat trzeba jej pokazać, wszystkiego nauczyć. Ja się na to nie piszę! Gdybym chciała mieć dzieci, to urodziłabym sobie swoje!

Potem było jeszcze gorzej. W końcu niemal nas między sobą podzielili!

– Niech ktoś z was weźmie Tomka i Kasię. My z Romkiem możemy zająć się Zosią – powiedziała niby nieśmiało ciocia Jola, siostra taty. – Jakoś tę naszą przeprowadzkę ogarniemy, tutaj też znajdzie się pewnie praca – mówiła, ale ciocia Ania szybko jej przerwała:
– Że niby tak to sobie wykombinowałaś? Że dom zgarniesz? Mój Tadek pomagał przy jego budowie, a wy ani razu się nie pojawiliście, dopiero na gotowe przyjechaliście!

awantura rozgorzała na dobre. Nie mogłam w to uwierzyć. Ludzie, którzy dopiero co wrócili z pogrzebu, teraz kłócili się o dom, o pieniądze? Już chciałam wejść do salonu i powiedzieć, że mają się wszyscy stamtąd wynosić, kiedy po raz pierwszy głos zabrał mój dziadek, ojciec mamy.

– Czy wy wszyscy macie coś z głową? Stała się tragedia! – huknął. – Dla nas wszystkich, ale najbardziej dla tych dzieci! Zostały zupełnie same, straciły rodziców, a wy chcecie je rozdzielać? Kłócicie się o majątek? Wstyd!

Słyszałam, że płacze. Sama też zaczęłam płakać, wtulając się w poduszkę.

– Moja Basia się w grobie przewraca, jak na to patrzy. Zresztą Justynka z Mateuszem też! W salonie zapadła cisza. – Ja się nimi zajmę – powiedział po chwili dziadek. – Jestem na emeryturze, nie mam już wielu obowiązków. Jakoś sobie poradzimy. Dzieciaki same zdecydują, czy będą chciały zostać tutaj, czy przeprowadzą się do mnie. Ale niezależnie od ich decyzji – ten dom należy do dzieci! I nikt z nas nie ma najmniejszych praw, by nim dysponować! Zrozumiano?

Minęły dwa lata, teraz jest nam już dużo łatwiej

Jak dziadek powiedział, tak też się stało. Nikt nie mówił nam o przebiegu całej rozmowy, rano zostaliśmy tylko poinformowani, że dziadek Henio będzie teraz naszym opiekunem prawnym, i że sami mamy zdecydować, czy chcemy przeprowadzić się do niego, czy to on ma przenieść się do nas, do Poznania. Wszyscy troje byliśmy zgodni – nie chcieliśmy wyprowadzać się z naszego domu, zostawiać szkoły, znajomych. Poza tym tutaj był grób rodziców…

Wszystkie formalności i przeprowadzkę udało się zorganizować w ciągu miesiąca. Wiedziałam, że dziadka dużo to wszystko kosztowało. Od zawsze mieszkał na wsi, pracował fizycznie. Pewnie do tej pory rano wstawał, wychodził po bułki do sklepiku, mijając po drodze wszystkich znajomych, zagadując… Zatrzymywał się z nimi na chwilę rozmowy, potem wracał do siebie. W ciągu dnia odwiedzało go kilku sąsiadów lub on zachodził do nich. A teraz nagle musiał odnaleźć się w dość sporym mieście. W mieście, gdzie nikogo ani niczego nie znał. Gdzie wszystko działo się szybciej, gdzie większość sąsiadów kojarzyło się tylko z widzenia. Ale dał radę.

– Dziękuję ci, dziadku, naprawdę – powiedziałam kilka tygodni po jego przeprowadzce, kiedy wieczorem siedzieliśmy w kuchni i piliśmy herbatę.
– Nie ma za co, moje dziecko. Tak zadecydowaliśmy, mnie było najłatwiej, nic mnie nie trzymało. Ani praca, ani jakieś szczególne obowiązki…
– Dziadku – przerwałam mu. – Ja słyszałam wtedy tamtą dyskusję, nie musisz kłamać…

Spojrzał na mnie lekko spłoszonym wzrokiem, a ja dodałam:

– Nikt nie chciał brać na siebie takiego obowiązku. A jeśli już, to nie bezinteresownie… Gdyby nie ty, pewnie bylibyśmy teraz rozdzieleni, a rodzina kłóciłaby się o dom…
– Oj tam, Kasieńko, nie ma o czym mówić. Nie mógłbym zrobić inaczej. Justynka była moją jedyną córką... Najpierw straciłem żonę, potem dziecko, tylko wnuki mi zostały. Jak mógłbym się wami nie zająć?

Przytuliłam go i poczułam, jak po policzku płyną mu łzy. Było nam ciężko. Wszystkim. Musiałam przestawić swoje życie o 180 stopni. Dziadek dużo nam pomagał, ale sam był już starszym człowiekiem, mężczyzną, nie potrafił robić wszystkiego. Musiałam przejść przyspieszony kurs dojrzewania. Podzieliliśmy między siebie obowiązki. Faceci mieli zająć się wynoszeniem śmieci, zakupami, odkurzaniem, dbaniem o ogródek. Ja prałam, prasowałam i pomagałam w lekcjach Zosi. Śniadania i kolacje szykowaliśmy na zmianę, obiady jadaliśmy na stołówce. Początki były bardzo trudne, ale daliśmy radę. Wspólnie. Zasłużyliśmy naprawdę na medal! Teraz, pod dwóch latach, jest już łatwiej. Ułożyliśmy sobie naszą codzienność i jakoś się w niej odnaleźliśmy. Nigdy nie zapomnę tego, co dziadek dla nas zrobił. Gdyby nie on, kto wie czy nadal moglibyśmy być razem.

Czytaj także:
Swoje niespełnione ambicje moja mama przeniosła nie tylko na dzieci, ale też na wnuki
Na własne oczy widziałam, jak Kaśka obściskuje się z kochankiem. A przecież wzięła ślub pół roku temu
Sąsiadka zaraziła mnie grypą. Byłem wściekły, ale kolejną chorobę spędziliśmy już razem

Redakcja poleca

REKLAMA