Dorastałam w katolickiej rodzinie, ale wychowywano mnie nie tyle w miłości, ile raczej w bojaźni bożej.
– Zmów paciorek – nakazywała matka. – I przeproś Bozię za swoje grzechy – patrzyła na mnie surowym wzrokiem.
Ile wtedy mogłam mieć lat? Ze cztery… Jakie niewybaczalne grzechy mogłam popełnić? Zjadłam w piątek cukierka? Powiedziała „kulde”? Nie pamiętam. Ale już ten surowy ton i lęk pamiętam doskonale.
– Wstawaj, czas do kościoła – słyszałam co niedzielę rano. A ja chciałam się wyspać po całym tygodniu, chciałam poleżeć w ciepłej pościeli, zwłaszcza zimą, i nie rozumiałam konieczności chodzenia na pierwszą mszę, skoro były późniejsze.
– Może pójdę na tę o dwunastej – targowałam się.
– Wstawaj natychmiast! No, dalej – mama zdzierała ze mnie kołdrę. – Bóg nie lubi leniwych śpiochów. Zobaczysz, ukarze cię za to.
Wstawałam więc posłusznie, bojąc się ściągnąć na siebie gniew boży. W kościele przysypiałam, budził mnie dopiero energiczny kuksaniec wymierzany przez rodziców. Starałam się ze wszystkich sił siedzieć prosto, ale oczy same mi się zamykały, a głowa kiwała na boki.
Słyszałam, że Bóg mnie kocha, ale miałam co do tego poważne wątpliwości. Rodzice niby też mnie kochali, jednak okazywali to w dziwny sposób. A może ja byłam za mała, żeby zrozumieć, że za ich szorstkimi uwagami kryje się troska? Miałam nadzieję, że po tym, jak już przystąpię do Pierwszej Komunii, wyraźniej poczuję ową Bożą miłość.
Niestety, przygotowania do sakramentu były dalekie od moich wyobrażeń. Nauka kolejnych pacierzy, ćwiczenie podchodzenia do balustrady, klękania, napomnienia katechetki, jakieś mgliste nauki o przyjmowaniu „Ciała Chrystusa” – wszystko to nie napawało mnie radością. Wręcz przeciwnie, stresowałam się tym, czy wytrzymam bez śniadania i czy dostanę rozgrzeszenie. Nawet obiecana biała sukienka nie była taka, jaką sobie wymarzyłam.
– Żadnych fanaberii – usłyszałam od rodziców, kiedy nieśmiało wyznałam się, że chciałbym długą do ziemi, z falbankami. – Komunia to nie rewia mody! Pójdziesz w skromnej, do kolanek.
Tak więc jako jedyna z dziewczynek miałam krótką sukienkę i zwykły wianek z mirtu nieozdobiony żadnymi kwiatkami. Mama nie zgodziła się nawet na zakręcenie mi „angielskich loków” ani na rozpuszczenie włosów. Splotła je w dwa warkocze. Źle się czułam wśród wystrojonych jak panny młode koleżanek i źle myślałam o boskiej sprawiedliwości.
Lata biegły, a ja udawałam dobrą chrześcijankę. Co tydzień uczestniczyłam we mszy, przyjmowałam sakramenty, ale czyniłam to dla świętego spokoju, a nie z potrzeby serca. Bo w głębi mojej „przymuszanej” do Boga i religii duszy narastał bunt – przeciwko konwenansom, nakazom i zakazom, indoktrynującym kazaniom, przeciw hipokryzji rodziców, którzy wiele mówili o uczciwości, miłości bliźniego, konieczności wybaczania, ale dalecy byli od stosowania tego w praktyce. Choćby wobec sąsiadów, z którymi od lat prowadzili wojnę podjazdową…
Była wycofana, ale miła
Kiedy wyjechałam na studia, wreszcie mogłam żyć po swojemu. Przestałam chodzić na msze, pościć w piątki, spowiadać się. I w ogóle nie czułam się z tym źle. Uznałam, że dość już się naklęczałam i namodliłam. Nie chodzi o to, że przestałam wierzyć w Boga. Miałam raczej żal do Niego i czułam się oszukana. W Jego imię kazano mi zachowywać pozory i robić rzeczy, na które wcale nie miałam ochoty. To już wolałam być grzesznicą. To był przynajmniej mój wolny wybór.
Na trzecim roku dostałam nową współlokatorkę. Miła z niej była dziewczyna, choć nieco wycofana. Nie uczestniczyła w imprezach, nie plotkowała, a w wolne dni znikała gdzieś od samego rana. Lubiłam ją. Była bardzo uczynna, w taki sympatyczny sposób, bez narzucania się, ale myślami zdawała się błądzić w zupełnie innych rejonach. Którejś soboty wróciła bardzo późno. Gdyby dotyczyło to kogoś innego, nie zdziwiłabym się; w akademiku w weekendy wszyscy wracali późno albo nie wracali wcale. Ale Hanka? Zawsze góra o dziesiątej była w pokoju.
– Stało się coś? – zapytałam, gdy przed północą stanęła w drzwiach. – A może wreszcie załapałaś się na jakąś imprezę?
– Daj spokój – roześmiała się i machnęła ręką. – Ja i impreza… Po prostu zajęta byłam. Mamy dużo roboty z przygotowaniem pikniku dla dzieci…
– Jakich dzieci? – zaintrygowała mnie.
– Takich, które nas potrzebują.
– Nas? Czyli kogo?
Spojrzała na mnie z wahaniem, jakby zamierzała wyznać jakiś wstydliwą tajemnicę.
– Wiesz… Działam w takiej wspólnocie i staramy się tym dzieciom dać trochę radości.
Skrzywiłam się na hasło „wspólnota”. Hanka uśmiechnęła się nieznacznie i dodała:
– Tak, wiem, to nie twoje klimaty. Wybacz, nie najlepiej się czuję, położę się już.
W nocy obudziły mnie jęki. Hanka zwijała się z bólu, trzymając się za brzuch. Była blada i spocona. Niewiele myśląc, pobiegłam do portierni i zadzwoniłam po pogotowie. Stwierdzili atak wyrostka i zabrali ją do szpitala. A ja długo nie mogłam usnąć. Rano obudziło mnie walenie do drzwi. Ziewając, niechętnie poczłapałam otworzyć. Na progu stał jakiś chłopak. Niebrzydki, acz nieco zbyt energiczny jak na moje niewyspanie.
– Cześć! Gdzie Hanka? Czekam na nią i czekam… – usiłował zajrzeć do pokoju ponad moim ramieniem.
– Nie ma. W nocy pogotowie ją zabrało – wyjaśniłam, zerkając na niego. A im dłużej zerkałam, tym szybciej senność pryskała. Podobał mi się, oj, bardzo mi się podobał, z tymi ciemnymi oczami i rozwichrzoną fryzurą. – Właź, to opowiem – przesunęłam się, robiąc mu miejsce.
Skorzystał z zaproszenia. Usiadł na łóżku Hanki, a ja pokrótce zrelacjonowałam mu wydarzenia minionej nocy.
– No to klapa. Kiszka z wodą – chłopak nerwowo przeczesywał palcami włosy. – Co my teraz bez Hanki zrobimy?
– A do czego takiego jest ci potrzebna? Może ja ją zastąpię? Jeśli tylko dam radę… – zaproponowałam pomoc spontanicznie, z powodu jego pięknych oczu, ale potem pomyślałam, że to niezły sposób na zrewanżowanie się Hance, z której uczynności skorzystałam już wiele razy.
– Mogłabyś? Super! – ucieszył się. – To w sumie nic wielkiego, chodzi o opiekę nad dziewczynkami.
– Aha. Dziewczynki… – mruknęłam nieuważnie. – A tak w ogóle to jak masz na imię?
– O, przepraszam – klepnął się w czoło. – Gdzie moje maniery. To wszystko przez tę nagłą chorobę Hanki. Czarek jestem – powiedział.
– Ewelina – wyciągnęłam rękę. – No to teraz powiedz, o co chodzi…
Czarek wyjaśnił mi, że w grupie ich podopiecznych są trzy dziewczynki, którymi zwykle zajmowała się Hanka.
– Rozumiesz – tłumaczył – zręczniej im zgłosić dziewczynie jakiś problem, na przykład że chce im się siku czy coś, mniej się krępują poprosić o pomoc. Ja i dwóch moich kolegów zajmujemy się chłopcami. Bez Hanki musielibyśmy dziewczynki zostawić, a tak się cieszyły…
– Zatem pojadę. Nie mam młodszego rodzeństwa, ale chyba sobie poradzę z trzema dziewczynkami. Ile mamy czasu?
– Jakieś piętnaście minut – obrzucił mnie uważnym spojrzeniem. – Powinno ci wystarczyć, żeby się umyć i ubrać w coś wygodnego. Malować się nie musisz
– dodał, mrugając porozumiewawczo. – Dzieciakom będziesz się podobać nawet taka sauté. To czekam za drzwiami.
Szybko się ogarnęłam. Prysznic, mycie zębów, dezodorant. Dżinsy, koszulka, trampki. Jeszcze tusz do rzęs i błyszczyk na usta – w końcu bez przesady z tą naturalnością – i byłam gotowa. Gdy zamykałam drzwi na klucz, Czarek pokiwał z aprobatą głową.
– Super.
– No to super.
Moje samozadowolenie zbladło, gdy dojechaliśmy na miejsce. Większość czekających na nas niecierpliwie dzieci była na wózkach. A czuwały przy nich… zakonnice, które prowadziły dom dziecka dla sierot.
Zakonnice? Boże, potrafisz być złośliwy…
Ale nie było czasu na dywagacje ani szans na ucieczkę. Dzieci, całe przejęte, wpatrywały się w nas jak w Świętego Mikołaja. Czarek przedstawił mnie swoim kolegom i zaczęliśmy przenosić dzieci do vanów, przypinać pasami, wreszcie żegnani przez siostry znakiem krzyża i słowami „z Bogiem” ruszyliśmy. Po drodze miałam okazję zapoznać się z dziewczynkami. Pomimo swojej niepełnosprawności były radosne i bezpośrednie.
– Ładna jesteś – powiedziała jedna z nich. – Fajnie, że z nami jedziesz.
Okazało się, że piknik odbywał się w jakimś domu rekolekcyjnym. Kiedy zajechaliśmy przed stylowy dworek, powitał nas młody ksiądz po cywilnemu. Tylko koloratka zdradzała jego profesję.
– Dobrze, że jesteście. Czekaliśmy na was, wszystko już przygotowane.
Miałam pełne ręce roboty, bo dzieci były absorbujące, ale nie czułam się wykorzystywana ani do niczego przymuszana. Były zabawy i konkursy, dużo śmiechu i śpiewu. Żadnych pouczeń, moralizowania i gróźb, raczej wesołe przekomarzania. Sporo emocji, ale pozytywnych, związanych ze spontanicznymi reakcjami naszych podopiecznych. Nawet modlitwy były inne.
Dzieci po swojemu dziękowały Bogu i to było wzruszające, odmienne od napuszonych modłów czy klepanych mechanicznie formułek. Czas mijał błyskawicznie, a przeżywałam intensywnie każdą sekundę. Do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, ile radości, zadowolenia i satysfakcji może przynieść takie pomaganie słabszym. Kiedy odwieźliśmy dzieci do sióstr, zostałam obdarzona przez dziewczynki lepkimi całusami i uściskami. Łza mi się w oku zakręciła…
– Dzieci też cię polubiły i pewnie chętnie zobaczyłyby cię znowu… – powiedział niezobowiązującym tonem Czarek, ale wiedziałam, że tak naprawdę pyta, czy chcę się zaangażować w tę pomoc na poważnie, a nie tylko na zastępstwo.
– A niby co jeszcze mogłabym robić? Przecież nie organizujecie co tydzień pikników…
– Zaproś mnie na herbatę albo lepiej coś zimnego, to ci opowiem.
Zaprosiłam i dowiedziałam się, że „Czarek i przyjaciele” starają się uatrakcyjnić dzieciom pobyt u sióstr, organizują zajęcia, poszerzają horyzonty.
– Siostry nie mają na to za wiele czasu – tłumaczył. – Pochłaniają je codzienne obowiązki. A my jesteśmy od atrakcji. Są zajęcia artystyczne, techniczne, sportowe. Każdy ma jakąś swoją specjalność. Hanka prowadziła teatrzyk…
– Brzmi ciekawie – przerwałam mu – ale nie wiem, czy się nadaję. Czy mam, hm, odpowiednie kwalifikacje. Wiesz, ja i Pan Bóg mamy na pieńku.
Uniósł dwa palce.
– Obiecuję, że nie będę cię nawracał ani ciągał do kościoła. Zapewniam cię też, że tym dzieciakom jest wszystko jedno, kto im poświęca czas, ateista czy wierzący, byle był w swoim współczuciu szczery. Litości, łaski ani akcji na pokaz nie potrzebują.
Moi rodzice uważali się za dobrych katolików, ale jakoś nie pamiętam, by komuś kiedykolwiek bezinteresownie pomogli.
– Więc jak będzie?
Dobrze było
Dobrze mi się rozmawiało z Czarkiem, dobrze się przy nim czułam. Nie moralizował, nie pouczał. Mówił, że wątpliwości to nieodłączna część wiary człowieka myślącego i nie ma w nich nic złego. Dzięki niemu zobaczyłam inny świat i dostrzegłam inną perspektywę. Bo czymże były moje problemy w porównaniu z prawdziwie trudnymi doświadczeniami? Choćby tych dzieci. Chorych, porzuconych, naznaczonych. A jednak potrafiących się cieszyć z najprostszych rzeczy, z tego, że świeci słońce, ptaki śpiewają, kwiaty kwitną.
Nawet nie wiem, kiedy znowu zaczęłam się modlić. Sama z siebie. Z własnej woli poszłam też do spowiedzi. Może dlatego po raz pierwszy ten sakrament nie napawał mnie lękiem. Ksiądz wysłuchał mnie, a nie przesłuchał, zrozumiał, nie oceniał, dał rozgrzeszenie i symboliczną pokutę. Poczułam się lżejsza, silniejsza i jakby lepsza. Z większą energią przystąpiłam do kolejnych działań, wreszcie czując, że Bóg naprawdę mnie kocha i wspiera.
Tym bardziej że równolegle rodziło się uczucie do człowieka. Czarek stawał mi się coraz bliższy, nauczyłam się mu ufać i polegać na jego zdaniu. Lubiłam dzielić się z nim moimi przemyśleniami i pytać o radę. Po dwóch latach, kiedy właśnie kończyłam studia, Czarek poprosił mnie o rękę. Wesele mieliśmy skromne, ale radosne. Uczestniczyli w nim także przyjaciele ze wspólnoty i wychowankowie sióstr. W tym roku będziemy obchodzić dwudziestolecie naszego ślubu…
Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Zakochałem się w mojej gosposi, jak jakiś małolat. Okazało się, że cwaniara nie tylko sprzątała mi dom, ale i konto”
„Zakochałem się w kobiecie, której udzielałem rozwodu. Gdy zaprosiłem ją na kawę, myślała, że jest >>w ukrytej kamerze<<”