„Gdy przestało mi iść w biznesie, zamiast od razu się wycofać, utrzymywałem grę pozorów. Zapłaciłem za to wysoką cenę”

biznesmen, który wpadł w kłopoty fot. Adobe Stock, bogdanvija
„Wpadli po południu, w trakcie moich imienin. Wywarzyli drzwi, i wrzeszcząc, rzucili nas na podłogę. Mnie, żonę, syna i wszystkich naszych gości. Nawet mojej starzejącej się mamie antyterroryści kazali kucnąć z rękami za głową. Za nimi weszli policjanci, odczytali mi moje prawa, i dociskając kark, wyprowadzili z domu”.
/ 05.10.2022 19:15
biznesmen, który wpadł w kłopoty fot. Adobe Stock, bogdanvija

Nie ma dnia, bym nie zastanawiał się nad tym, co zaszło. Nie analizował każdej ze swoich decyzji. Nie umiem sobie jednak wyobrazić, co by było, gdybym… gdybym nie brnął w kłamstwa, nie ufał naiwnie, że los się odmieni, nie udawał kogoś, kim już nie byłem.

Mawiają, że nie popełnia błędów tylko ten, kto nic nie robi, a ja ze wszystkich rzeczy zawsze najbardziej nienawidziłem bezczynności. Dzięki marzeniom i ambicjom, ja, syn prostego małorolnego chłopa skończyłem technikum budowlane z najwyższą notą. Zaraz po maturze, z kilkoma groszami w kieszeni, jednym ręcznikiem i bielizną, wyjechałem do dużego miasta, marząc o lepszym życiu. Mimo dobrze zdanej matury i świadectwa z paskiem, jedno z największych przedsiębiorstw budowlanych na północy kraju zatrudniło mnie tylko jako zwykłego pracownika. Ale zgodziłem się przekonany, że to dopiero początek mojej drogi.

Chciałem od podszewki poznać zawód, i choć co prawda awansowałem, to w tej wielkiej firmie nauczyłem się tylko kraść. Zniechęcony układami wykorzystałem zmianę ustroju i nie oglądając się na nikogo, założyłem własne przedsiębiorstwo. Postanowiłem sobie, że wbrew temu, co gadają o budowlańcach, będę uczciwy. Wobec pracowników i kontrahentów. Myślałem: „Idzie nowe, zmieni się wszystko, więc także podejście do biznesu. Znikną cwaniacy, pojawią się pasjonaci i wizjonerzy”.

Kolejni zleceniodawcy nie płacili za pracę

Poszedłem na kurs zarządzania i marketingu, nauczyłem się pisać biznesplany, szanowałem każdego najmniejszego, najskromniej uposażonego klienta. Chciałem się rozwijać. Podpisywałem umowy z największymi firmami i podwykonawcami, zatrudniałem rzesze ludzi, przekształciłem moją małą działalność gospodarczą w duże przedsiębiorstwo. Wyprzedzając nadchodzące trendy, zatrudniłem architektów wnętrz i projektantów ogrodów na wypadek, gdyby nasi klienci zapragnęli czegoś nowego.

Sam także nie pozostawałem w tyle. Ożeniłem się z mądrą, niezależną dziewczyną, taką, co to nie lubi siedzieć na kanapie i pachnieć. Sprzedałem zapyziałą dziuplę w kamienicy i przeniosłem się z żoną i synkiem do położonego na obrzeżach miasta pięknego domu z ogrodem, którego zazdrościł mi niejeden milioner.

Moja żona oprócz wielu talentów posiadała również doskonały gust, czego odbiciem stało się nasze życie. Do pracy nosiłem najlepsze garnitury, wieczorami jeździłem dobrymi, choć nie ekstrawaganckimi samochodami, odpoczywałem w miejscach, o jakich słyszało niewielu. Nie na zatłoczonych plażach Egiptu, Włoch czy Tunezji. Może nie należałem do zaszczytnego grona stu najbogatszych Polaków, ale wierzcie mi – żyłem na bardzo przyzwoitym poziomie.

Mój ojciec nie mógł się nadziwić, że jego syn, który miał przecież utopić się w błocie odziedziczonych hektarów, zaszedł tak daleko.

– Musisz nieźle kombinować, bo uczciwą pracą tak daleko się nie zajdzie – szydził, kiedy go odwiedzałem.

Nigdy mnie nie doceniał. Nie rozumiał, że miałem w sobie to coś i potrafiłem do swoich wizji przekonać każdego. Choć starczało mi na chleb i wędlinę do niego, to nie na pieniądzach zależało mi najbardziej. Pragnąłem pozostawić po sobie coś niepowtarzalnego. Pewnie zabrzmię jak zadufany w sobie bufon, ale tak, byłem pasjonatem. Architekci lubili ze mną współpracować, bo nie oszczędzałem na materiałach.

Sam nie wiem, czemu nie zauważyłem zbliżającej się katastrofy. Zbyłem pierwsze, drugie, a nawet trzecie niezapłacone zlecenie. Miałem pieniądze, więc mogłem rozliczyć się z moimi podwykonawcami i pracownikami, spokojnie czekając, aż spłyną zaległe płatności. Tyle że one nigdy nie pojawiły się na koncie mojego przedsiębiorstwa. W ciągu tylko jednego roku aż trzech moich zleceniodawców ogłosiło upadłość.

Oddałem sprawy do sądu, lecz niewiele to zmieniło, bo właściciele przedsiębiorstw okazali się bankrutami. Mogłem ściągać zaległe płatności od syndyków, ale i oni, wyprzedając majątki upadłych przedsiębiorstw, nie byli w stanie spłacić wszystkich należności. W zamian za wierzytelności dostałem na przykład używany samochód dostawczy. Wciąż jednak sądziłem, że ominie mnie tornado.

Podpisałem właśnie, wydawałoby się pewny kontrakt z państwową firmą, w której dyrektorem był mój dobry znajomy. Wspólnie zaczynaliśmy w tym biznesie i wspieraliśmy się we wszystkich swoich pomysłach. Tyle że on, nie mając duszy ryzykanta, wolał wybierać państwowe, pewniejsze przedsiębiorstwa.

– Będzie dobrze, zobaczysz – poklepywał mnie po plecach, gdy finalizowaliśmy umowę. – Obaj na tym zarobimy – uśmiechał się.

„Obym zarobił na pensje dla pracowników, to będę szczęśliwy” – pomyślałem, bo właśnie kolejny klient nie zapłacił mi za wykonaną pracę.

– Nie martw się, w końcu sąd zmusi ich do uregulowania należności. Nie mogą przecież pozostać bezkarni – pocieszała mnie żona, jakby nie zauważała naszej coraz bardziej dramatycznej sytuacji finansowej.

Owszem, mogli pozostać bezkarni. Wystarczyło, że przepisali wszystko na dzieci, żony, kochanki, rodziców. Na kogokolwiek, byle tylko uciec przed odpowiedzialnością.

Cały czas prowadziłem grę pozorów

Tonąłem w długach, ale ciesząc się ze stabilnej umowy z państwową wiarygodną firmą, postanowiłem trochę zaszaleć. Wziąłem kredyt pod zastaw budynków firmy na wypłaty dla pracowników i uregulowanie części należności, a za to, co zostało, wykupiłem wczasy dla siebie i żony. Może nie w ekskluzywnym, jak dotychczas, kurorcie, ale w całkiem przyzwoitym.

To nie tak, że do reszty straciłem głowę. Zdawałem sobie sprawę ze swojej sytuacji, ale potrzebowałem odpoczynku. Oddechu, a zarazem złudzenia, że trzymam rękę na pulsie. A kilka tysięcy kilometrów od domu mogłem udawać, kogo tylko chciałem. Były więc drogie restauracje, wycieczki wynajętym jachtem, masaże, safari i zakupy w drogich sklepach. 

W jednym z nich poznałem Mariana. Obrotnego dealera samochodowego. Opalonego, wysportowanego, zadbanego faceta po pięćdziesiątce, od którego czuć było pieniądze. On też nie oszczędzał, a mnie nie przyszło do głowy, że podobnie jak ja uprawia grę pozorów. Zauroczony jego pewnością siebie postanowiłem zainwestować trochę grosza w nieznaną mi branżę i po podpisaniu stosownych dokumentów i zaciągnięciu kolejnej, choć mniejszej pożyczki, przelałem mu potrzebną kwotę na sprowadzenie z Niemiec partii naprawdę ekskluzywnych samochodów.

– Zwariowałeś! Przecież nie mamy pieniędzy! – denerwowała się żona.

– Odkujemy się na państwowych kontraktach, a potem zarobimy na samochodach Mariana – pocieszałem ją, chociaż tak naprawdę chciałem zagłuszyć narastający we mnie strach przed bankructwem.

W panice przestałem myśleć racjonalnie, zaufałem człowiekowi, któremu jeszcze niedawno zapewne nie podałbym nawet ręki. Było do przewidzenia, że wykorzysta moją naiwność. Dla niepoznaki sprowadził dwa samochody i zniknął, nim zdążyłem się zorientować.

Owszem, zgłosiłem sprawę do prokuratury, a ta skierowała ją do sądu, za Marianem wysłano nawet międzynarodowy list gończy, ale na niewiele się to zdało. Straciłem kolejne pieniądze. Nie miałem z czego spłacać zaciągniętych pożyczek i wyczyszczonych do zera kart kredytowych. Nie miałem także na materiały, żeby wywiązać się z kontraktu z państwową firmą.

Zacząłem lawirować i oszukiwać znajomego tak, jak mnie okłamywano. W końcu wściekły zażądał spotkania. Krzyczał, że dochodzą go słuchy o mojej niewypłacalności i nieuczciwym postępowaniu, że wystawiam na szwank jego dobre imię.

– Wystawiasz nam lewe faktury?! Próbujesz nas naciągać? Nie rozumiesz, że za takie numery pójdziesz siedzieć? – groził. – A ja?! Ręczyłem za ciebie przed zarządem. Co się z tobą stało? Gdzie jest ten wizjoner?

Siedziałem skruszony, nie wiedząc, co odpowiedzieć człowiekowi, który mi zaufał. Ale co państwowy urzędnik mógł wiedzieć o polskim biznesie? O codziennej walce o przetrwanie?

– Na twoim miejscu sprzedałbym dom i zmienił styl życia, zamiast utrzymywać pozory – poradził, rozstając się ze mną. – Wiesz, że będziemy musieli zgłosić tę sprawę… Nie mogę dłużej grać w twoją grę.

Zaplątałem się w swoich kłamstwach

Łatwo mówić, kiedy mieszka się w stumetrowym domku, a nie w willi z ogromnym terenem dookoła, kiedy ma się zwyczajną żonę i równie prozaiczne potrzeby. Jak zresztą miałem sprzedać taką posiadłość? Kto w dzisiejszych czasach miałby ją kupić? Jak powiedzieć żonie, że za chwilę wszystkie przyjaciółki odsuną się od niej, a studiujący syn będzie musiał poszukać sobie jakiejś pracy? Nie, nie umiałem już grać w otwarte karty. Ani ze znajomym, ani z bliskimi.

Jeszcze dryfowałem, jeszcze próbowałem wyjść z opresji, dogadywałem się z typami spod ciemnej gwiazdy, którzy choć na trochę mogli przedłużyć agonię mojej firmy, ale w głębi duszy czułem nadciągającą katastrofę. Wpadli po południu, w trakcie moich imienin. Wywarzyli drzwi, i wrzeszcząc, rzucili nas na podłogę. Mnie, żonę, syna i wszystkich naszych gości. Nawet mojej starzejącej się mamie antyterroryści kazali kucnąć z rękami za głową. Za nimi weszli policjanci, odczytali mi moje prawa, i dociskając kark, wyprowadzili z domu.

– Takiej imprezy nikt nie zapomni. Przebiłeś wszystkich sąsiadów – próbował później żartować syn.

Postawili mi tyle zarzutów, że przy siódmym przestałem liczyć. Łączyli sprawy także z tymi prowadzonymi przeciwko jakiejś mafii, dodawali oskarżeń i lat, aż w końcu przestałem się bać. Zobojętniałem, gdy wynajęty adwokat bąknął o szesnastu latach…

– Te, gospodarczy! – żartowali ze mnie w areszcie.

Nie chciano zwolnić mnie warunkowo, bym mógł w domu, razem z bliskimi doczekać rozprawy. Według sądu istniało ryzyko mataczenia albo ucieczki za granicę, więc kolejne dwa lata spędziłem w obskurnych więzieniach, czekając na wyrok. I choć dopytywałem prawnika, nie słyszałem, żeby któryś z zalegających mi z zapłatą kontrahentów został potraktowany w podobny sposób.

– Miał pan pecha – powiedział kiedyś. – Niepotrzebnie próbował pan ratować sytuację. Trzeba było zgłosić upadłość, przepisać majątek na żonę i tonąć jak wszyscy wokół.

Ale ja nigdy nie byłem jak wszyscy.

Żona odeszła, zmieniła nazwisko, wyrzekła się mnie, udając, że nigdy o niczym nie wiedziała, ale syn trwał przy mnie. Przyznam, że zaskoczył mnie swoim oddaniem. Nie, wcale nie był naiwny, nie miał złudzeń, jakim jestem człowiekiem. Od najmłodszych lat wiedział, że nad rodzinę przedkładam pasję i wizerunek, a jednak w tym zadufanym w sobie złodzieju tylko on zobaczył człowieka.

– Będę czekał, tato – powiedział, gdy wreszcie ogłoszono wyrok. – Sprawuj się dobrze, a ja postaram się wyciągnąć cię wcześniej.

– Tylko nie idź w moje ślady – poprosiłem wzruszony.

– Nie bój się, już wiem, czym to się kończy – uśmiechnął się i mam nadzieję, że nie żartował.

Czytaj także:
„Żona połasiła się na kasę i wsadziła mnie na finansową minę. Zrobiła ze mnie bezduszną kanalię, która miga się od alimentów”
„Rodzice woleli mojego brata, mnie nie pytali nawet o zdrowie. Ale gdy wpakował ich w kłopoty, to do mnie przybiegli po pomoc”
„Kumpel rzucił żonę dla 20-letniej cizi, a ona szybko zaczęła podrywać jego żonatych kolegów. Ten pajac rozwalił naszą paczkę!”

Redakcja poleca

REKLAMA