Właściwie już od dziecka wiedziałem, że będę księdzem. Wieść rodzinna niesie, że dokładnie od dnia, kiedy podczas kolędy dostałem od proboszcza święty obrazek. Miałem wtedy ledwie cztery lata i wszystkich rozbawiło, gdy kategorycznym tonem oświadczyłem, że ja też kiedyś zostanę „panem księdzem”.
W szkole moim ulubionym przedmiotem była religia. Już w pierwsze klasie zostałem ministrantem. Codziennie chodziłem na msze, a jeśli byłem chory, to oglądałem transmisje i odmawiałem różaniec. Taka „świętość” była dziwna dla moich rówieśników, więc nieraz spotykałam się z drwinami i zaczepkami, ale się tym nie przejmowałem.
Jezus też nie miał lekko, a jednak robił swoje. Wyznaczyłem sobie cel i ku niemu zmierzałem. Ksiądz proboszcz szybko zauważył, że jestem poważny w swoim dziecinnym powołaniu i zaczął traktować mnie inaczej. Dużo ze mną rozmawiał, dawał wskazówki, jak przygotować się do tej trochę innej drogi życiowej.
Szatan nigdy nie śpi, nigdy nie ma wakacji
Moja rodzina, dopiero gdy po maturze wstąpiłem do seminarium, uwierzyła, że mówiłem serio. Mama z babcią się popłakały. Babcia ze szczęścia, że jej Piotrulek zostanie księdzem, mama z rozpaczy, że nie będzie mieć wnuków. Ojciec chyba najdłużej miał nadzieję, że jednak zmienię zdanie, że to tylko taka młodzieńcza fanaberia, forma buntu, przez którą on nie będzie miał komu zostawić gospodarki.
Babcia im tłumaczyła, że wybrałem piękny, pewny zawód, że z głodu nie umrę, co więcej, im pomogę na stare lata… Choć motywację miałem inną, to nie prostowałem jej myślenia. Ciężko było przekonać babcię do czegokolwiek.
Pierwszy rok seminarium był koszmarem. Nagle zostałem oddzielony od całej mojej rodziny i od reszty świata zasadniczo też. Życie w seminarium dyktował surowy regulamin. A kiedy mogłem albo porozmawiać z rodziną, albo ich zobaczyć, traktowali mnie, jakbym był chory na raka, co bynajmniej mi nie pomagało.
Matka wciąż szlochała, jakby traciła na zawsze jedyne dziecko. Babcia się za mnie modliła i za to, by dożyła dnia, kiedy odprawię pierwszą mszę. Ojciec się obraził na Boga i mamrotał pod nosem, że nie rozumie, czemu praca na roli ma być gorsza od posługi kapłańskiej. Potem jednak chyba pogodzili się z moim powołaniem, a w każdym razie skończyli ze łzami i biadoleniem, co utwierdziło mnie w podjętej decyzji. Kolejne lata mijały szybko, na piątym roku uzyskaliśmy wstępne święcenia, a na szóstym przyjąłem święcenia kapłańskie. Proboszcz mojej dawnej parafii odprawił ze mną mszę prymicyjną.
Na pierwszą posługę wysłano mnie do niewielkiej miejscowości nad morzem, co mnie cieszyło, bo nad Bałtykiem byłem może ze trzy razy w życiu. Cieszyłbym się mniej, gdym wiedział, jaka czeka mnie tam pokusa. Szatan nigdy nie odpoczywa, nigdy nie ma wakacji… Wiedziałem, byłem przygotowany na to, że na swojej drodze napotkam wiele przeszkód i sytuacji, przez które mogę zbłądzić.
Ale nie sądziłem, że natknę się na nie na samym początku mojej drogi kapłańskiej. W osobie dyrygentki kościelnego chóru. Gdybym to przewidział, nigdy w życiu nie zgłosiłbym się do prowadzenia mszy dla dzieci. Proboszcz mnie poprosił, bo byłem młody, bo jak stwierdził, sam niedawno byłem dzieckiem, więc miałem największe szanse na złapanie z młodzieżą kontaktu, no i jeszcze grałem na gitarze. Czy można sobie wyobrazić lepsze połączenie?
Niby racja. Wypatrywałem tego nowego wyzwania z ciekawością… póki nie spotkałem Nadziei. Na jej widok poczułem się tak, jakby trafił mnie piorun z jasnego nieba.
Poprosiłem proboszcza o przeniesienie
Już samo imię zatrzymywało człowieka w miejscu. Nadzieja. Kto tak nazywa dziecko? Była bardzo ładna, ale przecież widziałem dużo pięknych kobiet, nawet ładniejszych od niej, a jednak na widok żadnej innej nie zabrakło mi języka w gębie. I o żadnej innej nie śniłem, a o Nadziei prawie co noc. Czułem się jak w potrzasku, z którem nie potrafiłem uciec.
Jako ksiądz odpowiedzialny za msze dziecięce spotykałem się z dyrygentką chóru dość często. Nie mogłem się od tego wymigać, a ona była taka miła i uprzejma, taka śliczna, jasna, taka wesoła… Nadzieja uwielbiała dzieciaki, lubiła z nimi pracować, a kiedy się śmiała, to śmiała się cała grupa. A ja tylko patrzyłem i zazdrościłem. Chciałem ten śmiech zamknąć w butelce i odtwarzać go później bez końca, tylko dla siebie.
Ta chciwość uświadomiła mi siłę próby, jakiej jestem poddawany. Muszę się jej oprzeć, przezwyciężyć słabość. Mało to już razy walczyłem z pokusami? Papierosy, alkohol, inne kobiety. I dałem radę. Tym razem też podołam. Modliłem się od rana do wieczora. Bladym świtem chodziłem pobiegać, żeby zmęczyć ciało i skupić myśli na czymś innym. A jednak ciągle miałem twarz Nadziei przed oczami.
Pamiętam raz, gdy uklękła w konfesjonale i zbliżyła usta do kratki, by wyznać swoje grzechy, aż się cały spociłem. Niech się Bóg nade mną zmiłuje, bo myślałem tylko o tym, żeby pocałować te usta, spomiędzy których wydobywał się szept…
Nie mogłem tak dalej żyć. Czułem się psychicznie wykończony, jak po mentalnych torturach. Te ostatnie miesiące były bardzo trudne. Poszedłem do mojego proboszcza i powiedziałem, że potrzebuję przeniesienia, byle jak najdalej. Nie wnikał. Nie musiał, skoro słuchał moich spowiedzi. Skinął tylko głową i dwa tygodnie później byłem już w zupełnie innej parafii. Pół kraju dzieliło mnie od Nadziei i liczyłem na to, że to wystarczy. Że teraz będę mógł normalnie pracować, pełnić posługę wśród parafian, może zostać na dłużej.
Kiedy zobaczyłem ją na mszy, omal nie zemdlałem
Ona też nie spuszczała ze mnie wzroku. Siedziała obok starszej kobiety i młodszej dziewczyny, podobnych do niej. Pewnie matki i siostry. Z trudem dokończyłem mszę. Chciałem uciec jak najszybciej z kaplicy, zamknąć się w moim pokoju na plebanii i modlić do rana. Jednak znowu Nadzieja stanęła na mojej drodze.
– Możemy porozmawiać? Jestem tu z mamą i siostrą, ale poradzą sobie. Znają drogę do domu – uśmiechnęła się nieśmiało.
Nie mogłem wciąż uciekać. Może Bóg chciał, bym odbył tę trudną rozmowę? Zaprowadziłem ją do domu parafialnego, posadziłem przy stole, spytałem, czy zrobić jej herbaty albo kawy.
– Dziękuję. Ja… ja chciałam tylko…
– Nie wiem, czy to taki dobry pomysł, żebyśmy rozmawiali – przerwałem jej, dość niegrzecznie, ale chciałem od razu wyjaśnić sprawę. – Miałem konkretny powód, żeby wyjechać. I wolałbym…
– Wiem. Znaczy… domyśliłam się. Tyle że ja też… I zrozumiem, jeśli powiesz, że nic i nigdy, że nie ma szans. Zrozumiem, wyjdę stąd i zniknę. Ale kiedy odwiedziłam mamę i zobaczyłam tu ciebie, pomyślałam, że to jakiś znak od Boga, że muszę chociaż spróbować.
Właściwie nie powiedziała mi nic, a zarazem wyjaśniła wszystko. I co teraz? Co ja teraz miałem zrobić? Wyrzucić ją za drzwi, co złamałoby serce nam obojgu? Czy przyznać się do tego, co czuję, i w niecały rok po uzyskaniu ślubów odejść z kapłaństwa dla kobiety? To nie miało żadnego sensu.
Co ja wiedziałem o kobietach?
Co ja wiedziałem o związkach? Nic
To było jakieś zauroczenie, które za miesiąc pewnie zniknie jak sen złoty, a ja mam zaryzykować dla niego wszystko, całe moje życie, zrezygnować z powołania, które kierowało mną od przedszkola? Z obawy przed intensywnym, ale krótkotrwałym bólem złamanego serca, zaprzeczę wyznawanym zasadom, złamię przysięgi? Nie. Nie mogę!
– Nie mogę – powiedziałem. – Nie mogę dać ci tego, czego pragniesz.
Nadzieja bez słowa wstała i wyszła, a ja poczułem, że opuszczają mnie wszystkie siły. Niewątpliwie postąpiłem słusznie. Inna sprawa, że serce mi pękało i bolało bardziej, niż sobie wyobrażałem. Czułem niemal fizyczny ból. Nie mogłem jednak postąpić inaczej. Kapłaństwo było moją drogą.
Co pomyśleliby o moi rodzice, gdybym z niej zboczył? Jak rozczarowana byłaby babcia, która na mszy prymicyjnej płakała ze szczęścia, że jednak dożyła dnia, w którym widzi wnuka odprawiającego mszę świętą? Nie byłem samotną wyspą na oceanie, a moje życie nie było tylko moje.
Dlatego starałem się wyrzucić z myśli, serca i snów kobietę, która uparcie się tam wkradała. Nie mogłem sobie z tym poradzić, dziwiąc się, że w sprawie swoich własnych uczuć człowiek nie ma nic do powiedzenia. Moje postanowienia, starania, zasady, wiara i oddanie Bogu musiały nieustannie walczyć z miłością do kobiety.
Czy też wyobrażeniem miłości, bo powtarzałem sobie, że przecież ja nic na ten temat nie wiem. Kiedy koledzy podrywali koleżanki, ja studiowałem katechizm. To wszystko mi się wydaje… To tylko test, szatańska sztuczka… Uda mi się pokonać pokusę…
Trzy lata później mówiłem mojemu biskupowi, że nie jestem w stanie dłużej udawać, a on ciężko wzdychał. Kryzys powołań, mała liczba seminarzystów, z których niewielu docierało do momentu święceń, a tu kolejni się wykruszają…Wolał jednak jednego uczciwego, który zdejmie sutannę, niż pięćdziesięciu hipokrytów, co modlą się pod figurą, a diabła mają za skórą.
Gdy przekazałem rewolucyjną wieść rodzinie, znowu były łzy, choć tym razem babcia płakała tak, jakbym umarł, a mama z ojcem z radości, że odzyskują syna. Machnęli ręką na plotki, najważniejsze, że mieli szansę na wnuka.
Powoli przywykałem do normalnego życia
Szukałem pracy, za każdym razem widząc uniesione w zdumieniu brwi, gdy rekruter odkrywał moje wykształcenie i dotychczasowe zajęcie. W końcu udało mi się gdzieś zahaczyć, wynająłem mieszkanie, zacząłem prowadzić życie na własny rachunek. Codziennie byłem w kościele, bo takie nawyki trudno zmienić, brakowało mi też stania po drugiej stronie ołtarza, ale podjąłem decyzję i wiedziałem, że była szczera, dojrzała, dobra. Niezależnie od kobiety, która ciągle siedziała mi w głowie, a z którą nie miałem kontaktu.
Zniknęła z mojego życia, tak jak obiecała. Spotkałem ją przez zupełny przypadek, gdy na kilka dni wyjechałem do Warszawy. A tam… Jakiś festiwal chórów dziecięcych i… ona. Wpadliśmy na siebie i nogi się pode mną ugięły. Nie wierzyłem, że jeszcze kiedyś ją zobaczę. Nic się nie zmieniła, dalej była tak samo piękna. Spojrzałem od razu na jej dłonie i wyrwało mi się mimowolne westchnienie ulgi, gdy nie dostrzegłem obrączki ani pierścionka. Nie przeoczyła tego. Pokręciła głową i wzruszyła lekko ramionami, jakby chciała powiedzieć: nie mogłam.
Po konkursie porozmawialiśmy chwilę, zanim musiała odstawić dzieciaki do domu. Zdążyłem jej jednak powiedzieć, jaką podjąłem decyzję, co ostatecznie wybrałem. Blasku, jaki rozświetlił jej oczy, nie zapomnę nigdy. Wymieniliśmy się numerami telefonów i przez kilka najbliższych dni biłem się z myślami, czy zadzwonić.
Zadzwoniła pierwsza. Znowu to ona wyszła z inicjatywą. Za to też ją pokochałem, za jej odwagę i szczerość wobec samej siebie. Bycie razem wymagało od nas dużego wysiłku i ogromnej pracy. Zmiana jej miejsca zamieszkania to był przy tym drobiazg. Pierwsze randki, poznawanie się tak naprawdę, dojrzewanie do pytania, czy chcemy być ze sobą na poważnie, do końca życia, bo kolejnego sakramentu łamać nie zamierzałem.
To już wolałem być sam do śmierci. Pierwsze kłótnie i godzenie się, żeby móc iść dalej. Uczenie się jej… ciała. Upajająca była możliwość dotknięcia Nadziei. A samo dotykanie działało jak narkotyk. Mogłem całować ją bez końca. Po kilku latach odmawiania sobie prawa nawet do myślenia o niej, wreszcie miałem ją na wyciągnięcie ręki, mogłem z nią rozmawiać, słyszeć jej śmiech, dbać o to, żeby była szczęśliwa, kochać ją.
Od 5 lat jesteśmy małżeństwem
Zamieszkaliśmy razem, by przekonać się, że nie mylimy pożądania z głębszym uczuciem, i że jest ono na tyle trwałe i silne, że nie pokonają go rozrzucane skarpetki ani wyciskanie pasty od środka tubki. Dla mnie to było coś zupełnie nowego. Ostatni tak długi kontakt z kobietą miałem przed maturą – w rodzinnym domu, z babcią i mamą. Odkrywanie, jak funkcjonuje żeńska istota, było fascynujące.
Ja skończyłem zaocznie kolejne studia, bardziej przydatne niż nauki teologiczne i filozoficzne. Znalazłem lepszą pracę. Potrzebowałem jej, ponieważ urodziła nam się córka, a teraz Nadzieja kolejny raz jest przy nadziei. Nie możemy się doczekać, kiedy będzie nas czworo. To już za niecałe dwa miesiące.
Mam nadzieję… I Nadzieję… Bóg wybrał dla mnie taką drogę. Musiałem ją przejść w całości, by odkryć, jakie jest moje prawdziwe powołanie. Kiedy jestem na mszy świętej, brakuje mi tego, że to przeze mnie dział się cud.
Ale kiedy wracam do domu i patrzę w oczy mojej żony, która pod sercem nosi nasze dziecko, gdy obejmują mnie za szyję rączki Zuzi, wiem, że ten cud dzieje się nadal, codziennie, w każdej chwili. Ten cud to miłość. A im więcej go daję, tym więcej otrzymuję. I to jest najpiękniejsze.
Czytaj także:
„Rodzice zrobili z mojego brata maminsynka. Był starszy, a to ja musiałem się nim opiekować i wiecznie mu pomagać”
„30 lat temu mojej przyjaciółce spodobał się tajemniczy mężczyzna ze starego zdjęcia. Dziś jest narzeczoną... jego wnuka”
„Po latach odnalazłem dawną miłość. Gdy chciałem odnowić kontakt, z buta wygarnęła mi, że lepiej jej beze mnie”