Miała to być kolejna zima stulecia. Tak przynajmniej zapowiadały prognozy. Wykupiłam więc dwa tygodnie pobytu w górach, mając nadzieję na białe szaleństwo na stoku od rana do nocy… Ja nigdy nie lubiłam wakacji w lecie. Upał nie był dla mnie. Wolałam śnieg, mróz, ogień w kominku i grzane wino wieczorem, kiedy już odpięłam narty. Mój szef też był z tego zadowolony – nigdy nie wykłócałam się o urlop w sezonie, zostawiając tę wątpliwą przyjemność innym. Sama wolałam być wtedy w klimatyzowanym biurze, z mrożoną latte w zasięgu ręki.
Rzeczywiście już w listopadzie było zimno. A potem zaczął padać śnieg. I nie topniał, nie zmieniał się w szarą breję chwilę po zetknięciu z powierzchnią ziemi. Cieszyłam się coraz bardziej. Kiedy wreszcie nadszedł dzień wyjazdu, śniegu było w bród, góry obsypane koncertowo, widoki zapierały dech w piersi.
Zaparkowałam przed pensjonatem i rozejrzałam się, oddychając głęboko. To było moje miejsce na Ziemi, tu czułam się najlepiej. Od razu pobiegłam pojeździć. Nie mogłam się tego doczekać, szusowanie sprawiało mi mnóstwo radości. Ten pęd i wiatr, wyciskające łzy z oczu, ta adrenalina, te pejzaże jak na pocztówkach… Kochałam to, po prostu kochałam. A wieczorem, starając się nie myśleć o zakwasach, popijałam grzane wino w pobliskiej karczmie, siedząc przy stoliku najbliższym kominka. To była moja magia urlopu. Nie potrzebowałam niczego więcej.
Następny dzień rozpoczął się pięknym porankiem, słonecznym i mroźnym. Zjadłam śniadanie i ruszyłam na stok. Zjeżdżałam kolejny raz, kiedy z boku poczułam uderzenie. Silne. Runęłam na zbocze jak kłoda, a wszystko dookoła zaczęła pożerać ciemność…
Ręka w gipsie? No i po urlopie...
Obudziłam się w szpitalu. Nie miałam pojęcia, jak się tu znalazłam, ale ewidentnie był to szpital. Musieli mi dać jakieś środki, które mnie otumaniły, albo stres wymazał mi kawałek życia z pamięci. Zatem szpital. Niewygodne łóżko, ściany pomalowane szarą farbą olejną do wysokości półtora metra, białe, metalowe stołki przy łóżkach, ja cała obolała i… moja ręka… w gipsie! Ręka w gipsie?! Prawa!
Spanikowałam. Co ja teraz zrobię? Sama w obcym mieście, z ręką w gipsie. Nie będę mogła niemal nic zrobić, już pal licho jazdę na nartach, ale jak ja wrócę do domu? Dlaczego, losie? Dlaczego akurat wtedy, gdy przyjechałam na wakacje, na które czekałam cały rok? I to zaraz na samym początku!
Użalałam się nad sobą, kiedy do sali zajrzała pielęgniarka, a potem lekarz. Pani doktor wyjaśniła mi, że ktoś wpadł na mnie na stoku. Sam wyszedł z tego w miarę bez szwanku, ale moje ramię pękło jak gałązka, stąd konieczność nastawienia kości i gips. Potrzymają mnie do rana, żeby wykluczyć wstrząs mózgu, a jak wszystko będzie okej, wypiszą mnie do domu. Czy mam tu kogoś, kto mi pomoże?
Oczywiście, że nie miałam! Jakie wypiszą do domu? Przyjechałam tu na urlop! Odpocząć! Sama! Boże, co za pech, co za żenada… Mam teraz dzwonić po znajomych i szukać kogoś, kto przyjedzie po mnie pociągiem i zabierze moim samochodem do domu? Byłam wściekła. Leżałam sama, w sali bez telewizora, i mogłam jedynie gapić się w sufit.
Kiedy na zewnątrz zaczęło się ściemniać, a ja byłam na etapie liczenia dziur w ścianach, w drzwiach sali pojawił się wielki bukiet kwiatów. Zza bukietu wyłoniła się męska twarz. Zakłopotana, acz niewątpliwie przystojna.
– Tu nie porodówka – powiedziałam.
– Jaka porodówka? – zdziwił się mężczyzna, a jego zmieszanie wzrosło.
– Zgadywałam – uśmiechnęłam się. – Z takimi bukietem to chyba tylko na porodówkę…
– A, nie, nie. To na przeprosiny. Wie pani, znajomi zabrali mnie dzisiaj na trudny stok, uderzyłem w jakąś kobietę i poturbowałem ją trochę. Więc to na przeprosiny, ze szczerego serca. Tylko nie bardzo wiem, jak ją znaleźć, nie chcą mi powiedzieć, gdzie leży, bo RODO srodo, przepraszam… – zreflektował się.
Aha. Więc to ten facet walnął we mnie na stoku! No, chyba że przywieźli tu jeszcze kilka kobiet z tego samego powodu co mnie.
– Taką w zielonych spodniach i czarnej kurtce? – upewniłam się.
– Chyba tak. A skąd pani wie?
– A stąd, że ją pan znalazł – burknęłam. – Trochę poturbował? Można to tak ująć. Serdeczne dzięki za zmarnowanie urlopu!
Gość był uprzejmy, skruszony, zestresowany swoją winą i naprawdę całkiem do rzeczy, co nie zmieniało faktu, że leżałam przez niego w szpitalu, poobijana, ze złamaną prawą ręką i podejrzeniem wstrząśnienia mózgu.
Nie udało mi się go pozbyć
Miałam prawo być zła.
– O, Boże… Bardzo panią przepraszam!
Wpadł do sali i postawił na parapecie bukiet kwiatów. Pomyślał nawet o wazonie. W sumie logiczne. W czym miałabym trzymać kwiaty w szpitalu? W słoiku? W basenie?
– Naprawdę nie chciałem, to był taki totalnie głupi przypadek…
Złapał mnie za rękę, na szczęście tę zdrową, ale i tak nie życzyłam sobie dotykania bez pozwolenia, zwłaszcza przez obcego faceta, który mnie podciął na stoku.
Wyrwałam dłoń z jego uścisku.
– Rany, przepraszam… Znowu! Przecież musi panią boleć, kretyn ze mnie, niedomyślny, nieczuły kretyn – kajał się, ubliżając samemu sobie. – Może trzeba pani w czymś pomóc? Coś przywieźć, coś załatwić?
– O! – do sali zajrzała pielęgniarka. – Jutro może pan zabrać panią Alinę do domu. Koło południa pewnie będzie wypis, a z ręką w gipsie do Poronina na piechotę nie pójdzie.
– Oczywiście, oczywiście! – pokiwał głową z zaangażowaniem. – Jestem do usług, nie ma najmniejszego problemu.
– Dziękuję bardzo – włączyłam się ironicznym tonem w tę wymianę uprzejmości – ale poradzę sobie sama. Istnieje coś takiego jak taksówki, więc jakoś dojadę do pensjonatu. Nawet posiniaczona i połamana. Dziękuję za kwiaty, przyjmuję przeprosiny, ale teraz chętnie zostałabym sama i odpoczęła. Do widzenia – wymownie wskazałam facetowi drzwi zdrową ręką.
Mężczyzna uśmiechnął się przepraszająco i znowu pokiwał energicznie głową.
– Oczywiście, już nie przeszkadzam. Do widzenia, proszę odpoczywać – wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
Uff… Miałam nadzieję, że się go pozbyłam. Nie potrzebowałam jego obecności. Nie życzyłam sobie jego pomocy. Sam jego widok mnie irytował, bo przypominał mi o tym, że przez to złamanie mam zmarnowany urlop plus wyjęte kilka tygodni z życia.
Nie pozbyłam się go. Albo był nieczuły na moje sygnały werbalne i niewerbalne, albo jego poczucie winy przeważało nad manierami. Kiedy zbierałam się do domu w południe i pielęgniarka pomagała mi się ubrać, znowu się pojawił w drzwiach sali. Oto ja, przybyłem! Ta-dam! Tylko fanfar brakowało.
– A pan tu… czego chce? – warknęłam.
Nie przejął się moim wrogim tonem.
– No, przecież nie mogę zostawić pani samej. Absolutnie, jak mawiał klasyk. To moja wina, że się pani znalazła w tej sytuacji.
Czułam, że łatwo się nie odczepi. Na dokładkę pielęgniarka obserwowała tę naszą „walkę” z coraz szerszym uśmiechem, jakby brała mój opór za krygowanie się, a jego upór za rodzaj podrywu. Że niby flirtujemy? Więc się zgodziłam. Niech mnie odwiezie i zniknie. A on co? Po drodze zatrzymał się przed karczmą.
Naprawdę było mu przykro...
– Zapraszam na obiad. Proszę mi pozwolić, przecież wiem, że w szpitalu pani nie nakarmili, na pewno nie porządnie ani smacznie.
Chciałam odmówić. Serio. Miałam dość tego faceta i jego namolnej troski. Chciałam się unieść honorem, schować się w swoim pokoju i patrzeć tęsknie na góry przez okno, ale… zdradziecki żołądek zaburczał tak głośno, że usłyszeliśmy jego skargę poprzez odgłos pracy silnika i grające w tle radio. On się zaśmiał, ja zarumieniłam.
Kilka minut później zamawialiśmy już jedzenie. Kelnerka odeszła, a my siedzieliśmy naprzeciw siebie, ja zmieszana, błądząc wzrokiem wokół i nie bardzo wiedząc, o czym z nim rozmawiać.
– Może przejdziemy na ty? – zaproponował. – Jestem Rafał.
– Alina.
– Ja cię naprawdę gorąco przepraszam. Wiem, że zepsułem ci wakacje i na dokładkę musisz chodzić w gipsie przez parę tygodni, czuję się z tym podle.
– Stało się – westchnęłam. – Nie ma o czym mówić.
– Właśnie że jest! Chciałbym choć trochę odkupić swój grzech.
Machnęłam ręką.
– Już nie przesadzaj. Zaraz grzech…
Przynieśli nam pierogi z baraniną, najlepsze, jakie jadłam w życiu. Rafał chciał mi je nawet pokroić na kawałki, jak dziecku, niczym nadopiekuńcza matka-kwoka. No i udało mu się: rozbawił mnie. Przesadzał, ale w jego zachowaniu nie było sztuczności, jemu naprawdę było przykro, że mnie poturbował. Przecież nie zrobił tego specjalnie. Pomoże mi w czymś obrażanie się, ciągnięcie min? Nie. Do bólu i niedyspozycji ciała dojedzie podły humor.
Zatem…
Wzięłam głęboki oddech i przestałam się stroszyć jak wróbel na deszczu. A gdy się odprężyłam się, nagle znalazł się jeden i drugi temat do rozmowy, i powód do śmiechu, ostrożnego, bo żebra też mnie bolały. Rafał nakarmił mnie i odwiózł do pensjonatu. Wrócił rano, by oświadczyć, że zabiera mnie na wycieczkę, skoro nie mogę szusować po stokach. On też nie zamierzał przypinać nart, bo jak stwierdził, wystarczy mu tej atrakcji na cały nadchodzący rok.
– Serio? Muzeum Lenina? – nie wierzyłam własnym oczom.
– Założę się, że jeszcze tu nie byłaś…
I wygrałby zakład. Był dla mnie cudownym przewodnikiem…
Następnego dnia pojechaliśmy do Krakowa. Obejrzeliśmy mumie w muzeum archeologicznym i zwiedziliśmy motylarnię. Jedno i drugie miejsce było niesamowite. Podobnie jak Rafał w roli przewodnika. Liznął archeologii, bo studiował ją dwa lata, zanim zdecydował się ostatecznie na ekonomię, i na dokładkę miał dar opowiadania.
Ja zawsze lubiłam starożytną historię, choć moja edukacja w zakresie historii skończyła się na liceum. Słuchałam więc po prostu mojego osobistego przewodnika. Słuchałam z zainteresowaniem i patrzyłam coraz łaskawszym okiem. Zepsuł mi wymarzony urlop, to prawda, ale starał się mi to wynagrodzić, poświęcając swój czas, wymyślając rozrywki, żebym się nie nudziła.
Przyciągnął mnie do siebie i... pocałował
Ale nie próbował mnie podrywać. Takich niekomfortowych atrakcji mi nie fundował. Nie rzucał dwuznacznych tekstów, nie obmacywał, udając, że pomaga mi włożyć albo zdjąć kurtkę. Dzięki temu nie czułam się skrępowana jego bliskością i pomocą. Odnosiliśmy się do siebie jak przyrodnie rodzeństwo, które właśnie odkryło, że jest rodzeństwem. Mogło być drętwo jak między obcymi, mogło być swobodnie jak między bratem i siostrą. Było swobodnie, miło, wesoło. Mój urlop dobiegł końca nie wiedzieć kiedy. Rafał też wracał do Krakowa za dwa dni, ale uparł się, że odwiezie mnie do Lublina moim samochodem i wróci pociągiem do Zakopanego.
Podróż minęła nam szybko, gdy śpiewaliśmy na głosy piosenki, które leciały w radio. Po powrocie zostawiłam walizki do rozpakowania i zamówiłam pizzę, bo oboje padaliśmy z głodu. Pizzeria znajdowała się dwa bloki dalej i nigdy nie zawodziła z szybką dostawą. Cienkie ciasto, najlepsze salami na świecie i ciągnąca mozzarella… Tego mi było trzeba po całym tym szalonym urlopie i równie wariackim powrocie.
Rafał zaczął się zbierać do wyjazdu. Żegnaliśmy się przy drzwiach, nagle dziwnie skrępowani, może niechętni temu rozstaniu, być może na zawsze… To on się ośmielił, to on przekroczył granicę: przyciągnął mnie do siebie i pocałował. Ale jak pocałował! Miałam wrażenie, że zaraz oboje staniemy w ogniu! Jak brat z siostrą? Jak para dobrych znajomych? Akurat! Między nami niemal przeskakiwały iskry, a w środku mnie huczał pożar.
Kiedy wreszcie oderwał swoje usta od moich, mruknął coś i wyszedł, zostawiając mnie samą. Oniemiałą. Z walącym sercem. Z szumem w uszach. Z obolałymi wargami. Z tętniącym we mnie pragnieniem…
O, Boże! O, Bogini!! O, Bogowie wszelacy!!! Co to było?
Krążyłam po pokoju i pytałam siebie, nieobecnego Rafała i otaczające mnie ściany:
– Co to było?!
Przez dwa tygodnie spędzaliśmy razem całe dnie i nie dał mi nawet cienia znaku, że coś, cokolwiek… A teraz nagle… I to jak! To, co się między nami zadziało, totalnie wytrąciło mnie z równowagi. Jeszcze bardziej namieszała mi w głowie wiadomość od Rafała, którą mi przesłał:
„Przepraszam. Na wszelki wypadek, gdybyśmy się mieli więcej nie zobaczyć, chciałem sprawdzić, jak by to było. Myślałem o tym we dnie i w nocy”.
No dobra, ja też myślałam. Na początku nie chciałam żadnych flirtów, ale potem, gdy już go bliżej poznałam, zastanawiałam się, co by było, gdyby jednak czegoś spróbował. Uznałam jednak, że skoro nie próbuje, nic a nic, nawet na milimetr, to widać nie chce. Teraz zyskałam pewność, że chciał, że też się zastanawiał… Szybko odpisałam: „Wracaj tu!”.
Wrócił.
Po pół roku podróży Rafał podjął decyzję
Przez trzy dni nie wychodziliśmy z domu, a w pizzerii przestali pytać, po co dzwonię, tylko dowozili „to, co zwykle”. W ciągu tych trzech dni i nocy odkryłam, że ten typ, który wpadł na mnie z impetem, nie tylko umie pięknie przepraszać i ciekawie opowiadać, potrafi też niesamowicie całować i ma wręcz magiczne dłonie. Nie wiedzieliśmy tylko, jak pogodzić fakt, że jesteśmy sobą aż tak bardzo zainteresowani, z tym, że prowadzimy odrębne życie w dwóch różnych miastach, które dzieli ponad trzysta kilometrów.
– Weekendy – Rafał zaczął układać plan. – Długie weekendy. Urlopy. Właściwie… możesz pojechać ze mną do Krakowa, póki nosisz gips. I tak masz zwolnienie.
To był skok na głęboką wodę. W dodatku na główkę. Prawie się nie znaliśmy, a zamierzaliśmy spędzić ze sobą kilka tygodni. Ryzykowne? Może. Z drugiej strony dzięki temu szybko sprawdzimy, czy ze sobą wytrzymamy. Na stałe. W zwykłym życiu. Żadne randki, nawet seryjne, nie powiedzą ci, czy facet chrapie jak lokomotywa, jak często wynosi śmieci, czy lubi i umie zmywać, co go drażni rano, co zwykł robić przed snem, czy poproszony, będzie opuszczał klapę od sedesu i nie będzie rzucał skarpetek, gdzie popadnie.
Pod tym względem miałam szczęście – trafiłam na egzemplarz czysty, zadbany, pozbawiony irytujących nawyków, raczej cichy i skłonny do kompromisów. Poza tym uwielbiałam to, jak się o mnie troszczył. Gdy wychodził do pracy, zostawiał mi kanapki na stole, żebym nie musiała ich robić jedną ręką. Przestawił ekspres do kawy tak, żeby wygodniej mi się go obsługiwało. Dbał, żeby mi było ciepło w odkryte ramię. Wciąż czuł się winny, choć już wiedział, że nie jestem zła, że mu wybaczyłam. Nawet byłam wdzięczna losowi, że tak nas, hm, zderzył ze sobą. Inaczej moglibyśmy się nie spotkać, nie pokochać…
Pokonywaliśmy trasę Lublin–Kraków i Kraków–Lublin przez pół roku, zanim w końcu Rafał rzucił papierami w pracy i stwierdził, że w moim mieście przecież też są banki. Zaraz potem uklęknął i poprosił mnie o rękę. Nie miałam żadnych wątpliwości ani oporów, by powiedzieć: „tak”.
Minęło kilka lat. Zimy stulecia należą już chyba do przeszłości, ale w górach na pewno będzie śnieg. W tym roku pewnie dałoby radę pojeździć na nartach, ale Rafał ma uraz. Zawsze gdy proponuję my wypad na narty, pyta, czy chcę znowu kusić los. Czy jeden przystojniak, który zwalił mnie z nóg, nie wystarczy mi do szczęścia? Bo jemu kolejna piękna dama w opresji niepotrzebna. Żartuje, ale… i jest poważny. Wiec odpuszczam, mogę dla niego zrezygnować z nart. Bo go kocham, bo mnie dopełnia, bo się o mnie martwi.
Lubię patrzeć na niego, gdy śpi. Jest wtedy taki spokojny, cichnie ta jego niezmordowana żywiołowość. Lubię też, gdy się budzi i patrzy na mnie, jeszcze zaspany, z uśmiechem.
– Cześć, żono – mówi.
Tak, zdecydowanie lubię, kiedy mnie tak nazywa. I to bardzo.
Czytaj także:
„Córka mojego faceta uważa, że rozbiłam związek jej rodziców. Ona mnie nienawidzi, a ja mam ją przyjąć pod swój dach?”
„Kolega z pracy kopał pod nami dołki, by zaistnieć w oczach szefowej. Krętacz i lawirant wpadł przez własną głupotę”
„Myśleliśmy z mężem, że to starość odbiera nam energię. Prawda była inna. Przed tragedią uratował nas... bezdomny kot”