Już jako nastolatka byłam dziwna. Wariatka, socjopatka, wampir emocjonalny – różne słyszałam wyzwiska, choć nie tylko z ich powodu stroniłam od rówieśników. Sami mnie unikali, bo ponoć działałam na innych depresyjnie.
– Taka, jak spojrzy, to aż się człowiek ma ochotę pochlastać – powiedział chłopak, który mi się podobał.
Fakt, zbyt często miałam obniżony nastrój, łatwo się męczyłam i ogólnie uważałam, że świat jest do bani, a ludzie są podli. W okresie dojrzewania nieraz zastanawiałam się nad samobójstwem. I choć brzmi to tak, jakbym zastanawiała się nad daleką podróżą, ja naprawdę nie chciałam żyć. Bo i po co? Jeśli tak czy siak umrę, a po drodze czekają mnie same nieszczęśliwe wydarzenia i złośliwości losu, to czy nie lepiej skończyć tę mękę jak najszybciej? Inni się uczyli, pracowali, bawili, zakochiwali, rozmnażali, a ja się zastanawiałam, po co to robią, skoro wszystko prowadzi w jednym kierunku: ku śmierci. Życie z takim nastawieniem przypominało smętną wegetację.
Matka zapisywała mnie do kolejnych lekarzy, psychiatrów, psychologów, nawet neurologów. W końcu jednak przestała mnie zamęczać. Bo w chorobach duszy wola wyzdrowienia u chorego odgrywa zasadniczą rolę. Nie da się wyleczyć kogoś, kto nie chce wyzdrowieć.
– To nic nie daje – słyszałam, jak matka żali się ojcu. – Ignoruje zalecenia, bojkotuje terapie, po pigułkach tylko więcej śpi. Przecież nie wsadzę jej do zakładu zamkniętego. Nie jest wariatką.
– Oczywiście, że nie jest. W ogóle nic jej nie jest – odburkiwał mój tata, który nie wierzył w coś, czego nie mógł dotknąć. – Po prostu lubi się nad sobą użalać.
Nawet mi się nie chciało z nim spierać. „Niech sobie myśli, co chce”.
Gdybym miała odwagę, sama skończyłabym ze sobą. Nie mogłam… Za to wpadłam na durny pomysł, że może zrobi to ktoś inny. Tyle wokół nieszczęść się dzieje, tragicznych wypadków, napaści, ludzie giną na każdym kroku. Celowo snułam się po zmroku po odludnych okolicach, prowokując los, specjalnie pakowałam się na jezdnię, nie patrząc na boki. Ba, posunęłam się do tego, że zapuszczałam się do zakazanych dzielnic, gdzie roiło się od podejrzanych, niebezpiecznych typów. Teraz, z perspektywy czasu, aż mnie ciarki przechodzą, gdy pomyślę, jak głupio, jak infantylnie się zachowywałam. Jakoś nie przyszło mi do głowy, że mogą mnie zgwałcić, pobić, okaleczyć – nie umrę od tego, ale moje życie stanie się jeszcze bardziej beznadziejne.
Na szczęście do niczego takiego nie doszło, jakby ktoś nade mną czuwał. Jakby mój niezmordowany anioł stróż pilnował mnie całą dobę, bez chwili wytchnienia. Jakbym stawała się niewidzialna dla wszystkich mogących mnie skrzywdzić ludzi. Oczywiście wtedy rozumiałam to na swój specyficzny, pesymistyczny sposób. Nawet bandyci ode mnie stronili, nawet dla nich byłam zbyt dziwaczna. To tylko pogarszało moje złe samopoczucie.
Lata mijały, a moja niechęć do życia nie malała. Kiedy wieszczono kolejny koniec świata, miałam nadzieję, że wreszcie skończy się mój koszmar.
– Niech walnie jakiś meteoryt w Ziemię, niech wszystko się rozleci, będę miała święty spokój – mruczałam pod nosem, tkwiąc z uporem w dole rozpaczy i beznadziei.
Nie potrafiłam z niego wyjść. Nawet się nie starałam. Może ojciec miał rację, że lubiłam być nieszczęśliwa? Bo po co walczyć z przeciwnościami, z niemijającą depresją, skoro każde życie, nawet udane i szczęśliwe, prowadzi do śmierci? Chyba lepiej umierać, gdy nie ma się czego żałować, gdy nie ma się za czym tęsknić, gdy czeka się na koniec z niecierpliwością… Nie pomyślałam, że najgorszy jest żal za tym, czego się nie zrobiło.
Po maturze podjęłam pracę w firmie sprzątającej. Pracowałam wieczorami i nocami, spałam w dzień. Mama namawiała mnie na studia, ale nie widziałam w tym większego sensu. Porządny zawód, lepsze zarobki? To nie osłodzi smutnej prawdy, że wszyscy umrzemy.
– Ale teraz żyjemy – odpowiadała mama. – I trzeba to nasze życie wykorzystać jak najlepiej.
Wzruszałam ramionami i uparcie trzymałam się swojego zdania: życie to droga do śmierci. Po co wysilać się, po co cokolwiek planować, po co marzyć, skoro ostatecznie i tak zjedzą nas robaki? Własnoręcznie podcinałam sobie skrzydła. Codziennie miałam żal do świata o to, że się obudziłam. „Znowu trzeba przetrwać kolejny dzień” – myślałam z goryczą. Wlokłam się do pracy, robiłam, co do mnie należało, i wracałam do domu, by siedzieć w swoim pokoju i gapić się w telewizor, zanim zasnę. Wegetując w ten sposób, stopniowo odcinałam się od uczuć, otulałam kokonem zobojętnienia...
O chorobie ojca dowiedziałyśmy się z mamą za późno. Nierozsądnie ukrywał przed nami, że źle się czuje, aż nic już nie można było zrobić. Mama rozpaczała; mnie choroba, a potem śmierć ojca niespecjalnie poruszyły. Ona siedziała w szpitalu, trzymała go za rękę i modliła się o jeszcze jeden dzień, o jeszcze kilka godzin jego życia. Ja uważałam, że to okrutna modlitwa, bo skazuje ojca na dłuższe cierpienie.
– Jesteś bez serca, jak zimny głaz – powiedziała do mnie po pogrzebie. – Nawet łzy nie uroniłaś. Przecież to był twój tata.
– Był… – skwitowałam krótko.
Mama spojrzała na mnie dziwnie. Jakby ze strachem.
– Kiedy ja umrę, zostaniesz zupełnie sama. I co wtedy?
Wzruszyłam ramionami. Całe życie czułam się samotna, wyobcowana, niezrozumiana. Przywykłam, uodporniłam się. To nieprawda, że śmierć ojca w ogóle mnie nie obeszła, ale strata rodziców to naturalna kolej rzeczy. Gdybym się w kimś zakochała, gdybym urodziła dzieci… Nie, utraty takiej miłości bym nie udźwignęła. Dlatego jako dorosła kobieta wolałam być sama, wolałam do nikogo się nie przywiązywać. Nie pomyślałam, że lepiej kochać i stracić miłość, niż nie kochać wcale.
Zamknięcie firmy i konieczność zmiany pracy też nie zrobiła na mnie wrażenia. Zamiast sprzątać biura, myłam teraz podłogi na onkologii dziecięcej. Zostałam salową.
Popiero tutaj coś we mnie drgnęło, zaczęło pękać.
– Pani nigdy się nie uśmiecha – zauważył blady, drobny chłopiec, leżący pod kroplówką.
Wyglądał na sześć lat, a mógł mieć z osiem, może nawet dziesięć.
Spojrzałam na niego spode łba.
– Specjalnie patrzyłem – przyznał wprost. – Inne panie się uśmiechają, a pani nigdy.
– A z czego mam się cieszyć? – burknęłam. – Życie prowadzi do... – urwałam nagle.
Jakoś nie wypadło gadać przy tym śmiertelnie chorym malcu, że życie prowadzi do śmierci. Mimo wszystko miałam jakieś tam skrupuły.
Dzieciak patrzył na mnie dużymi, niebieskimi oczami.
– Do śmierci – dokończył zdanie za mnie. – Ja wiem, że umrę, bo lekarze nie mają lekarstwa na moją chorobę – uśmiechał się lekko, sprawiając wrażenie pogodzonego z losem. Jakby nie miał żalu do świata, ludzi, życia.
Zamrugałam powiekami z niedowierzaniem. Milczałam, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Wyręczył mnie.
– Moja mamusia zawsze mówi, że trzeba się cieszyć tym, co mamy. Nawet krótkimi chwilami – oznajmił.
– Może i trzeba – zgodziłam się wbrew sobie. Przecież nie będę się z nim wykłócać. To naprawdę byłoby podłe.
– To niech się pani uśmiechnie – poprosił, wpatrując się w moją twarz.
Zmusiłam się do grymasu przypominającego uśmiech.
– Jak będzie pani sprzątała salę Edytki, niech też się pani uśmiecha.
Znowu nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie miałam pojęcia, gdzie leży owa Edytka, a głupio mi było zapytać. Dotąd nie zwracałam większej uwagi na małych pacjentów.
W ciągu kolejnych dni za każdym razem, gdy wchodziłam do jego sali, zmuszałam się do uśmiechu. Sama nie wiem czemu. W końcu niczego mu nie obiecywałam, ale lubiłam, gdy odpowiadał mi wesołym, szerokim uśmiechem od ucha do ucha. Jego wymizerowana twarz rozjaśniała się wtedy i wyglądał niemal zdrowo.
– U Edytki pani była? – spytał pewnego dnia.
– Tak – skłamałam. Wciąż nie kojarzyłam, o które dziecko mu chodzi.
– I uśmiechnęłam się – uprzedziłam kolejne pytanie.
– To dobrze – odparł. – Ona to lubi, bo trzeba cieszyć się życiem, tym bardziej gdy żyje się tak krótko jak my. W każdej sytuacji można znaleźć dobre strony. Ja na przykład mogę leżeć i czytać. Niektórzy tego nie mogą, bo nie widzą albo muszą chodzić do szkoły – znowu zbyt dojrzałe słowa jak na dziecko.
Tego dnia widziałam go po raz ostatni. Kiedy zastałam pustą salę, poczułam dziwne ukłucie w środku.
– A ten mały? – spytałam jednej z pielęgniarek.
– Odszedł tej nocy – odparła spokojnym tonem.
– Aha… – tylko tyle zdołałam wydusić przez ściśnięte gardło.
Oczy mnie zapiekły i szybko otarłam je dłonią. Przecież się nie rozpłaczę z powodu dzieciaka, którego ledwo znałam. A jednak łzy wymknęły się spod powiek. Chciałam zapytać o Edytkę, dowiedzieć się, na której sali leży, spełnić prośbę chłopca, który umarł, ale nie byłam w stanie. Pielęgniarka jakby czytała w moich myślach.
– Żal mi jego biednych rodziców. Jedno chore dziecko to tragedia, a oni stracili dwoje. Najpierw Edytka, potem Patryk.
– Edytka? To jego… siostra? – wyjąkałam.
– Tak, umarła dwa lata temu. Patryk często ją tu odwiedzał i zawsze się uśmiechał, bo go o to prosiła. A gdy już mogła tylko leżeć, mówiła, że w każdej sytuacji da się znaleźć dobrą stronę. Ona na przykład może sobie leżeć i czytać, podczas gdy jej rówieśnicy muszą chodzić do szkoły.
– Coś takiego powiedział mi Patryk...
– Dzieci czasami widzą więcej – odparła zamyślona pielęgniarka. – A tu, na tym oddziale, dojrzewają znacznie szybciej. Wiedzą, że nie mają wiele czasu.
Śmierć Patryka wywarła na mnie dużo większe wrażenie, niż chciałam przyznać. Był dla mnie kimś obcym, więc czemu przejęłam się jego odejściem bardziej niż śmiercią własnego ojca? Wciąż się nad tym zastanawiałam. Chyba chodziło o to, że tata cierpiał i może umarł nieco przedwcześnie, ale zdążył zasmakować życia. Co innego Patryk. Jego śmierć była po prostu niesprawiedliwa. Żył tak krótko, a zaznał tyle bólu. Wiedział, że wkrótce umrze, a jednak… Boże, a jednak potrafił cieszyć się życiem. Doceniał każdą dobrą chwilę, uśmiechał się, bawił, radował z drobiazgów. Tymczasem ja skupiłam się wyłącznie na negatywach.
Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym większy czułam wstyd. Dojmujący. Taki do szpiku kości. I doszłam do wniosku, że najwyższa pora coś ze sobą zrobić. Zacznę od uśmiechów. Będę się zmuszać, będę na siłę rozciągać wargi, aż się nauczę, aż zacznę to robić naturalnie i szczerze. I będę szukać dobrych stron. Pod koniec dnia zrobię podsumowanie i wyliczę każdą dobrą rzecz, jaka mi się przytrafiła. Choćby taką, że świeciło słońce, choćby taką, że padał deszcz. Bo wszystko zależy od nastawienia. Nauczę się cieszyć z tego, że żyję. Tu i teraz.
Racja, życie prowadzi do śmierci, ale najważniejsza jest właśnie ta droga, a nie jej finał.
Więcej prawdziwych historii:
„Mąż bił ją w ciąży, a po urodzeniu dziecka jeszcze mocniej. Wszystko przez to, że ich syn urodził się bez nóżki”
„Zostałam samotną matką trójki dzieci. Mój mąż odszedł do kochanki. Zostawił mnie bez grosza i pracy”
„Był przystojny, szarmancki i nie ukrywam – bogaty. Tylko co z tego, skoro słoma mu z butów wystawała?”