Jednego z pierwszych dni tego lata po raz pierwszy od dłuższego czasu nacisnęłam klamkę drzwi prowadzących do pomieszczeń pracowników lotniska. W przebieralni odnalazłam szafkę ze swoim numerem. Nastawiłam zamek szyfrowy. Drzwi odskoczyły na sprężynujących zawiasach. Sięgnąłem po strój stewardesy. W tym momencie mój wzrok zatrzymał się na stojącym na górnej półce zdjęciu Adama. Gwałtowny skurcz ścisnął mi gardło.
Tamtej nocy obudziło nas natrętne brzęczenie budzika. Chwilę patrzyłam na spokojną twarz leżącego obok mężczyzny.
– Dlaczego mi się tak przyglądasz? – mruknął, nie otwierając oczu.
– Mówiłam ci, że jesteś najprzystojniejszym facetem, jakiego znam…
Położył mi palec na wargach. Zaczęliśmy się namiętnie całować. Próbowałam przyciągnąć go ku sobie, lecz zwinnie wyswobodził się z moich ramion.
– Za godzinę muszę być w pracowni. Chyba nie chcesz, żebym się spóźnił?
– Zostań, proszę!
Przysiadł na łóżku i delikatnie głaszcząc mnie po włosach, wyszeptał:
– Wiedz, że zawsze będę przy tobie.
Kiedy trzy godziny później na lotnisku przebierałam się w uniform, podszedł do mnie szef odlotów.
– Wera, muszę z tobą porozmawiać, ale lepiej nie tutaj, chodź… – pociągnął mnie za rękaw w stronę saloniku.
– Stało się coś?
Chwilę milczał.
– Przed godziną dostaliśmy wiadomość, że twój narzeczony miał wypadek.
– Co z nim? – serce mi zamarło.
– Bardzo mi przykro… Nie żyje.
Nie odleciałam do Stanów ani tego, ani następnego dnia. Zawieszono mnie w rejsach. Zrozpaczona, nie pamiętałam nawet, kto odwiózł mnie do domu.
Siedział tam i to było takie naturalne…
Tydzień później po raz pierwszy rozsunęłam zasłony okna w pokoju, z którego przez cały ten czas nie wychodziłam. Na dworze panowało ciepłe lato, ptaki śpiewały, dzieciaki krzyczały na podwórku u sąsiada. Zaczęłam głośno płakać. Dopiero wtedy w pełni zrozumiałam, że już nigdy Adama nie zobaczę.
Po trzech miesiącach wydawało się, że zaczynam znów normalnie żyć. Przyjaciele przyszli z pomocą. Zaczęli niemal siłą wyciągać mnie do kina, teatru, na domowe obiady. Żebym tylko nie myślała o Adamie.
Początkowo przypatrywali mi się badawczo. Potrafiłam jednak zdobyć się na uśmiech i żarty, więc wkrótce wszyscy wokół byli przekonani, że zdołałam wyzwolić się z bolesnych wspomnień.
Mylili się. Nocami, leżąc sama w łóżku, budowałam w myślach własny świat, w którym dzieliłam z Adamem troski i radości dnia codziennego. W marzeniach stworzyłam nierealne odbicie rzeczywistości, jakby nasze życie nadal biegło zaplanowanym wcześniej torem.
Ilekroć czułam zbliżający się sen, szeptałam w bok, do pustej poduszki:
– Pamiętaj, skarbie, obiecałeś, że nigdy mnie nie opuścisz.
I właśnie dziś, po raz pierwszy od dłuższego czasu, miałam wejść na pokład.
Zawiązałam pod szyją chustkę, poprawiłam kołnierzyk, sprawdziłam makijaż i zamknęłam szafkę. Pół godziny później weszłam do samolotu, dokonując z koleżankami ostatniego przeglądu dostarczonego nam cateringu.
O 21.30 ustawiliśmy się na pozycji wyjściowej pasa startowego. Wkrótce silniki ze wzrastającym hukiem zaczęły nabierać mocy. Po kilkunastu sekundach piloci zwolnili hamulce i maszyna z rosnącą szybkością popędziła przez pas startowy.
Przez warstwę chmur przebiliśmy się na wysokość 1500 metrów. Potem pięliśmy się w górę. Pułap 10 tysięcy został osiągnięty w zaplanowanym czasie. Kapitan wyrównał stery. Chwilę słuchałam nawigatora odbierającego z ziemi dyspozycje.
Przez interkom dowiedziałam się, że wkrótce wejdziemy w burzę… Przełączyłam interkom na głośniki pokładowe i przywitałam pasażerów, życząc wszystkim w imieniu linii lotniczych przyjemnej podróży.
„Za kilka godzin przeskoczymy Atlantyk – myślałam. – Wówczas samolot skieruje nos w stronę południowego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Po dwóch dobach wystartuję w rejs powrotny…”.
Trzy godziny później, po obsłużeniu pasażerów i rozdaniu im koców, wreszcie miałam chwilę wolnego.
Kilka minut spoglądałam przez iluminator w atramentowe niebo znaczone miriadami świecących gwiazd. Miarowy, cichy bas silników namawiał do drzemki.
– Mamy sporo szczęścia – w kuchence pojawiła się koleżanka, która zaniosła załodze zamówioną kawę. – Spokojnie ślizgamy się, niczym dzieciaki po lodowej tafli, choć w rzeczywistości tkwimy w samym centrum burzy magnetycznej.
– Co z łącznością? – spytałam.
– Docierają do nas strzępy sygnałów, z których chłopcy nie potrafią nic wyłowić.
– Kiedy z niej wylecimy?
– Podobno lecimy tak samo szybko jak burza i w tym samym kierunku, więc nie wiadomo – Majka wzruszyła ramionami.
– Nie ma się na razie czym martwić.
– Ano nie ma… Przejdę jeszcze między pasażerami. Większość już śpi, ale może ktoś będzie czegoś potrzebował.
– Ja to sprawdzę – zaoferowałam się.
– Lepiej będzie, jak się trochę rozruszam, bo spać mi się zachciało.
Weszłam do kabiny pasażerskiej. W klasie biznes paliły się przyćmione światła. Idąc między fotelami, spoglądałam z zazdrością na pasażerów, którzy spali otuleni kocami. Chociaż nie wszyscy. W ostatnim pustym rzędzie dostrzegłam mężczyznę wyglądającego przez iluminator.
Nagle spojrzał na mnie, serce raptownie skoczyło mi do gardła… W oczach mężczyzny zaiskrzyły znane mi ogniki. Uśmiechnął się. Wyciągnął dłoń. I nagle to spotkanie stało się dla mnie niemal zwyczajne. To trudno wytłumaczyć. Jakbym śniła, a we śnie wszystko jest możliwe.
Usiadłam więc obok i przytuliłam go mocno. To był Adam! Nie mogłam się mylić! Ten sam zapach, ten sam miękko-kłujący dotyk zarostu… Ale on delikatnie wyzwolił się z moich objęć.
Jak można wezwać swojego anioła stróża?
– Kochanie, mamy bardzo niewiele czasu – w jego szepcie wyczułam niepokój.
– Chodź ze mną – wstał z miejsca.
– Dokąd? – ponownie próbowałam przyciągnąć go ku sobie.
– Musisz mi pomóc. Za pół godziny może być już za późno.
Niemal zahipnotyzowana rozkazującym głosem, posłusznie ruszyłam śladem narzeczonego. Przeszliśmy przez całą długość samolotu. Wszyscy pasażerowie byli pogrążeni w głębokim śnie. W przedziale stewardes także żadnej nie było.
Dostrzegłam migającą lampkę z kabiny pilotów. Najwidoczniej poszły tam, żeby odebrać puste naczynia.
– Śpieszmy się – Adam pociągnął mnie za rękę.
Przeszliśmy na tył samolotu. Tam Adam nakazał mi otworzyć drzwi prowadzące do przedziału technicznego.
Poczułam swąd. Jeszcze nieznaczny, niemal na granicy wyczuwalności. Otworzyłam szafkę z przewodami napięcia, które, jak wiedziałam z kursu, prowadziły do automatów obsługujących usterzenie samolotu. Gdyby zwarcie spaliło przewody…
Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach.
Sięgnęłam po telefon wewnętrzny i połączyłam się z kabiną pilotów. Przekazałam kapitanowi to wszystko, co zauważyłam. Kazał mi zostać na miejscu i wysłał do mnie drugiego pilota. Wtedy samolotem lekko zabujało, straciłam przytomność.
Kiedy otworzyłam oczy, usłyszałam sygnał nadjeżdżającej karetki pogotowia. Próbowałam się poruszyć. Leżałam w jakimś pomieszczeniu.
– Spokojnie – przedstawiciel linii lotniczych położył mi dłoń na ramieniu.
– Wiesz, on odszedł już na zawsze – zdołałam wydusić.
– Kto?
Zamknęłam oczy, starając się zrozumieć, dlaczego nie jestem teraz w samolocie.
– Gdzie ten lekarz, ona znowu straciła przytomność! – usłyszałam zdenerwowany głos przedstawiciela linii lotniczych.
– Już jest pogotowie.
– Przecież to niemożliwe – trzeci głos był chrapliwie nieufny. – Żeby bez niczyjej podpowiedzi odkryła tę awarię. Może to był zamach?
– Mieliśmy szczęście. Tak silnej burzy magnetycznej dotąd nie odnotowano nad Atlantykiem. Zakłóciła pracę systemów alarmowych i nikt nie odkryłby tego zagrożenia. Więc nie pytajmy jak, tylko dziękujmy Bogu – upierała się jakaś kobieta.
„Nie Bogu, tylko Adamowi” – pomyślałam, chociaż, z drugiej strony, kto wie.
Poczułam wilgoć pod powiekami. Skądś wiedziałam, że naprawdę odszedł na zawsze. I wiedziałam, że już nic strasznego mi nie grozi, bo wtedy nadal krążyłby wokół mnie jak anioł stróż, jak obiecał.
Czytaj także:
„Po śmierci męża nie miałam za co żyć. W wieku 46 lat zostałam bez domu i pracy, bo całe życia byłam kurą domową”
„Pokochałam faceta odpowiedzialnego za śmierć mojego męża. Nie wiem, czy kiedykolwiek powiem dzieciom, kim on jest”
„Śmierć męża była dla mnie tragedią. Kiedy znowu się zakochałam, poczułam się jak zdrajczyni”