Dziś jest rocznica śmierci mojej mamy, już piąta. Pięć lat to wystarczająca ilość czasu, żeby przeżyć i zamknąć cały proces żałoby, nawet w najbardziej opornych osobnikach i najbardziej skomplikowanych przypadkach.
Potrzebowałam ponad dwóch lat terapii, żeby uporać się z tym, co się wydarzyło. Po niej widzę świat zupełnie inaczej, a wiele słów wypadło z mojego słownika. Jednym z nich jest „przypadek”, drugim – „na pewno”. Wiem już, że zdarzyć się może wszystko, wszędzie i każdemu, a człowiek, choćby całe życie myślał, i tak nie wymyśli, co czeka go za zakrętem. I całe szczęście.
Pięć lat temu pogoda nie była tak piękna jak dziś, wręcz przeciwnie – po trwającej od końca lutego wiośnie, w kwietniu nagle z pełną mocą wróciła zima. Popsuła szyki i zwarzyła humory wielu ludziom, w tym mnie.
Przed wyjazdem rano do pracy znowu trzeba było skrobać szyby i odśnieżać samochód, trzeba też było przeprosić się z rękawiczkami i szalikiem i na powrót większość dnia spędzać w zamkniętych pomieszczeniach. Święta też minęły, a do następnych daleko. Ech…
Może to również pogoda sprawiła, że tego dnia, pięć lat temu, wstałam, jak to się mówi, „lewą nogą”. Do pracy jechałam długo, mozolnie wlokąc się w korkach spowodowanych niespodziewanym atakiem zimy i zaskoczonymi drogowcami.
Nie miałam ochoty tam nocować
Dotarłam na miejsce już podminowana, a następne 8 godzin dostarczyło mi kolejnych powodów do zdenerwowania. Wszystko było nie tak – trudni klienci, trudne rozmowy, nawalający dostawcy (zima, szefowo!), i jeszcze z Iwoną się spięłam o pierdołę.
Pamiętam z tego dnia absolutnie wszystko. To znaczy wszystko, co zdarzyło się „przed”. Każdą chwilę pamiętam, każdą oglądałam i analizowałam w myślach setki razy, szukając w tym dniu momentu, kiedy wszystko mogło potoczyć się inaczej.
Pamiętam też, że kiedy po pracy zjawiłam się u mamy, byłam bardzo zmęczona i bardzo zła. Wiedziałam jednak, że jeśli odwołam wcześniej zapowiadaną wizytę, mama urwie mi głowę i zatruje życie telefonami i pytaniami. Poza tym – nie chciałam łamać obietnicy, a obiecałam jej już dawno, że dzisiejszą noc spędzę u niej.
Prosiła o to i od dawna cieszyła się na nasz babski wieczór. Od kiedy przeszła na emeryturę, brakowało jej ludzi, towarzystwa, ruchu i aktywnego życia po prostu. Cieszyła się na każde nasze spotkanie, a ja nie miałam serca jej odmawiać, nawet jeśli danego dnia wolałabym spędzić czas w domu, z książką i kubkiem herbaty. Jak dziś.
Miałam dobre chęci, ale mój zły humor nie dawał się tak łatwo pokonać. Nie pomogły moje ukochane, pyszne pierogi, nie pomogły próby mojej mamy, żeby mnie rozweselić. Przy obłędnym serniku, który zrobiła specjalnie dla mnie, przechyliła się przez stół, złapała mnie za rękę i powiedziała:
– No, co tam? Nawet serniczek nie pomaga, co? Widzę, przecież widzę. Śmiało, powiedz matce o co chodzi.
– Eee – jęknęłam. – O nic. Mam zły dzień, nic mi się dziś nie układa, przecież czasem tak bywa, nie? Nie ma o czym mówić – rzuciłam.
– Tak?
– Tak, naprawdę.
– No dobrze, nie ciągnę cię za język. Za to sama mam ci coś ważnego do powiedzenia. Tylko musisz mi obiecać, że mnie wysłuchasz do końca, bez przerywania.
– Ojej, mamo, znowu będziesz mi prawić morały i przypominać, jakie to miałam piękne plany i jak bardzo nic z nich nie wyszło? O Konrada mnie znów będziesz dręczyć, tak?!
– Jakie dręczyć, jakie morały? Wybacz, ale nie o tobie chciałam mówić, tylko o sobie. Mogę czy odkładamy rozmowę na kiedy indziej? To naprawdę ważne i potrzebuję, żebyś mnie z uwagą wysłuchała. Jeśli to zły moment, rozumiem, przełożymy.
– O sobie? Fiu, fiu, to coś nowego! W końcu o tobie, a nie o mnie, o Mareczku ani o pani Jadzi? – parsknęłam ironicznie. – Dobrze, zamieniam się w słuch. Za mąż wychodzisz? Na studia idziesz? W totka wygrałaś? Mów!
– Nie wygrałam i nie wychodzę – powiedziała mama, a minę miała tak poważną i spojrzenie tak intensywne, że ironiczny uśmieszek od razu zniknął z mojej twarzy, a ja mimo woli wstrzymałam dech.
– Zamiast tego wyjeżdżam do Szwajcarii, do pracy. Wszystko już jest załatwione i przygotowane. Jadę za dwa tygodnie.
Po prostu mnie zatkało. Zaraz potem zaczęłam wykrzykiwać pytania.
– Jak to? Ty, do pracy? Przecież ty już się napracowałaś, a teraz w końcu możesz odpocząć. Do Szwajcarii? Czemu nie od razu na Księżyc?! Co za absurdalny pomysł, ty chyba zwariowałaś!
Ręce latały mi jak kombinerki, jak to mawiał mój ojciec, z emocji i od krzyku zaschło mi w gardle. Sięgnęłam po szklankę z wodą, a moja mama wykorzystała tę chwilę i przejęła stery.
– Tak, masz rację, napij się wody. I przestań na mnie wrzeszczeć – przeszyła mnie stalowym spojrzeniem.
Jak dobrze je znałam! Pamiętałam je jeszcze z dzieciństwa, to spojrzenie, które mówiło, że żarty się skończyły i teraz będzie na serio.
Nie może się doczekać wyjazdu?!
Jeszcze próbowałam przerwać, ale mama mi nie dała.
– Propozycję dostałam już dawno, a dokładniej mówiąc, dwa miesiące temu. Nie mówiłam ci nic, bo wiedziałam, że będziesz próbowała na mnie wpływać, a to miała być moja decyzja. I tylko moja. Jadę zaopiekować się dwójką dzieci znajomych Mareczka. Ich mama, Polka, wraca do pracy po macierzyńskim, a tata pracuje dzień i noc. Ona, choć nie musi, chce pracować, więc zdecydowali się na pełnoetatową nianię. Jako że naprawdę dobrze im się powodzi, będę tam miała naprawdę dobre warunki, i mieszkaniowe, i finansowe. Odnowiony, duży pokój z balkonem na mnie czeka, a bilet na busik mam już wykupiony. Dokładnie za dwa tygodnie wyjeżdżam. I nie mogę się już doczekać.
– Ale po co? Dlaczego? – nie wytrzymałam, musiałam przerwać. – Przecież masz dobrą emeryturę, nie musisz na starość cudzych dzieci niańczyć! Co za chory pomysł! Mareczek, mówisz?! Zawsze wiedziałam, że mój pieprzony prawie braciszek w końcu pokaże, na co go stać, i proszę, moją matkę chce zatrudnić jako tanią siłę roboczą! – krzyczałabym dalej, coraz większe bzdury, ale mama mnie powstrzymała. Podeszła do mnie, bo w nerwach zaczęłam kręcić się w kółko po kuchni, złapała mnie mocno za rękę i powiedziała:
– Dosyć. Ani słowa więcej.
A ja byłam tak wściekła, tak pochłonięta złymi emocjami, że poczułam nagle, że jeśli natychmiast stąd nie wyjdę, to po prostu pęknę albo zwariuję. Nici ze wspólnego wieczoru i nocy, nie dam rady!
Chwyciłam torebkę, zrzucając przy tym pusty talerzyk ze stołu, wpadłam do przedpokoju, gdzie trzęsącymi się rękami próbowałam zawiązać buty (co mi się nie udało), i chwyciwszy w przelocie kurtkę, wypadłam na zewnątrz, z całej siły trzaskając drzwiami.
Wsiadłam do samochodu, odpaliłam i ruszyłam niemal z piskiem opon.
Ten budynek wygląda znajomo…
Nie ujechałam daleko. Byłam tak rozdygotana, że parę ulic dalej musiałam się zatrzymać i trochę ochłonąć. Padał śnieg z deszczem, świat był brzydki i pusty.
Wyszłam i zapaliłam papierosa, a potem jeszcze trzy. Kiedy zrobiło mi się niedobrze, wsiadłam do samochodu i powoli ruszyłam. Postanowiłam nie jechać od razu do domu, tylko pokręcić się trochę, żeby zająć czymś myśli. Często tak robiłam, jazda po mieście bez celu i bez pośpiechu zazwyczaj pomagała mi się wyciszyć.
Kiedy dotarłam w końcu do domu, byłam już prawie spokojna i miałam jedno mocne postanowienie – pomyślę o tym jutro. Jutro też zadzwonię do mojej najlepszej przyjaciółki Sylwii, żeby jej się wyżalić, a dzisiaj wezmę ciepłą kąpiel i odrobię zaległości filmowe z butelką wina na pociechę.
Nie zdążyłam.
Kiedy włączyłam telewizor, trwały właśnie wiadomości. Idąc do kuchni po wino i zerkając w przelocie na ekran, zobaczyłam palący się budynek, a na pierwszym planie reportera, który opisywał szczegóły akcji ratunkowej. Budynek wydał mi się jakoś znajomy, ale zadzwonił telefon, więc przeniosłam wzrok na niego, podnosząc go ze stolika.
Na ekranie telefonu zobaczyłam „Sylwia”, a w telewizji reporter powiedział:
W wyniku wybuchu gazu cztery osoby poniosły śmierć.
Telefon wypadł mi z ręki, popatrzyłam na ekran telewizora, na którym pokazywano teraz budynek w zbliżeniu, i już byłam pewna, że widzę nie tylko blok mojej mamy, ale też jej okna. Buchały z niego kłęby czarnego dymu.
Kiedy się ocknęłam, leżałam na podłodze owinięta kocem, a nade mną pochylały się dwie osoby – z jednej strony człowiek w białym fartuchu, z drugiej Sylwia.
Sylwia… Ona dzwoniła do mnie, kiedy… Gdy wreszcie sobie przypomniałam, co się wydarzyło, zaczęłam krzyczeć i nie mogłam przestać.
Następne dni pamiętam jak przez mgłę. Sylwia została u mnie od razu, za dwa dni przyjechał Mareczek. Nie, już nie Mareczek, lecz Marek, który okazał się prawdziwie pomocny w tych strasznych chwilach, a który przecież cierpiał nie mniej niż ja.
Przesypiałam większość dni i nocy. Kiedy nie spałam, zaczynałam rozpaczliwie wyć i szlochać, i nie mogłam przestać. I te pytania…
Nie od razu to do mnie dotarło, ale w końcu dotarło – przecież ja miałam tam spać tej nocy!
W końcu jesteśmy jak rodzeństwo
Marek, mój przyrodni brat, poświęcił mi wiele godzin rozmów i czułej uwagi, szybko znalazł mi też świetną terapeutkę, z którą spotykałam się przez następne dwa lata.
To ona pomogła mi poszukać odpowiedzi na pytania, którymi się zadręczałam, to ona przeprowadziła mnie łagodnie przez cały proces żałoby i to dzięki pracy z nią moja optyka całkowicie się zmieniła.
Teraz, kiedy minęło pięć lat od tamtych wydarzeń, zamiast zamęczać się przeszłością i gdybaniem, na każdy dzień staram się patrzeć jak na pudełko pełne niespodzianek, dróg zamykających się z jednej strony, a otwierających z drugiej; jak na nieskończoną siatkę możliwości, o których nam się nie śniło, a które są i istnieją w rzeczywistościach równoległych. I od każdego naszego kroku, od każdej naszej pozornie błahej decyzji może zależeć nawet nasze życie.
Gdybym nie pokłóciła się z mamą i nie wybiegła w gniewie, zginęłabym razem z nią. Jeśli tak się nie stało, to z jakiejś przyczyny. Moja mama też zginęła z jakiejś, choć tej zagadki nie podejmuję się już nawet próbować rozwiązać.
Wiem tylko, że choć straciłam mamę, to zyskałam brata.
Z Markiem wreszcie mam takie stosunki, jakie powinno mieć rodzeństwo – jesteśmy sobie bliscy i możemy na siebie liczyć. W końcu, po tylu latach konfliktów i ostrożnej niechęci (głównie z mojej strony), jesteśmy prawdziwą rodziną. Spędzamy ze sobą święta i część urlopów. Polubiłam jego żonę i synka i chętnie ich odwiedzam, w miarę możliwości.
W każdy pierwszy wspólny wieczór siadamy wygodnie z butelką dobrego wina i wznosimy toast – za życie, za nas!
Czytaj także:
„Moja mama umarła przez błąd lekarza. Gdyby nie ten konował byłaby cały czas z nami”
„Choroba mogła mnie zabrać w każdej chwili tak, jak moją mamę. Obiecałam sobie, że nie wydam na świat kolejnej sieroty”
„Latami opiekowałam się chorą mamą. Gdy pierwszy raz zdecydowałam się wyjechać... zmarła we śnie”