„Latami opiekowałam się chorą mamą. Gdy pierwszy raz zdecydowałam się wyjechać... zmarła we śnie”

kobieta załamana śmiercią swojej matki fot. Adobe Stock
Zostałam wdową w wieku 26 lat, mój mąż utonął, ratując innych. Latami zajmowałam się mamą, bo mój bogaty brat nie miał na to czasu. Gdy w końcu zaoferował, że weźmie ją do siebie na jakiś czas, gdy już myślałam że los się do mnie uśmiechnął... Mama zmarła. A mnie nigdy nie opuszczą wyrzuty, że nie byłam przy niej.
/ 29.03.2021 11:27
kobieta załamana śmiercią swojej matki fot. Adobe Stock

– Przydałby ci się jakiś urlop, Kamilko, wiosna idzie, dobra pora, by trochę odpocząć. Masz przecież tę koleżankę w górach, sama mówisz, że cię wciąż zaprasza. Kiedy ostatni raz gdzieś w ogóle wyjechałaś, przyznaj się – drążył brat.
– Nie pamiętam. Na pewno bardzo dawno temu. Ale jak ty sobie wyobrażasz mój wyjazd? Kto zostanie z mamą?
– Mariola. To znaczy my oboje weźmiemy mamę do siebie, ale Mariola będzie z nią cały czas. Ma go teraz aż nadto. Potrzebuje jakiegoś zajęcia. Dobrze jej to zrobi.
– Ach tak, Mariola potrzebuje…
– Nie masz co się obruszać. Dlaczego nie mogłaby zająć się mamą? Bo tylko ty to potrafisz? Myślisz, że jesteś niezastąpiona? – brat był lekko rozeźlony.
– Tak dotychczas mogło się wydawać.
– Sytuacja się zmieniła, dobrze wiesz. Więc pozwól sobie pomóc, a przy okazji jej.
– Może rzeczywiście… czemu nie?

Przez ostatnie lata żyłam jak zakonnica

Bardzo kochałam mamę i nie było to z mojej strony wielkie poświęcenie, że razem mieszkałyśmy, że się nią opiekowałam. Ale jednak. Odkąd przeszłam na wcześniejszą emeryturę, byłam właściwie na każde zawołanie. Mieszkałam z nią, woziłam po lekarzach i na różne zabiegi, których nieustannie potrzebowała. Jeśli trzeba było, wzywałam karetkę i jechałam do szpitala, siedziałam przy łóżku, użerałam się z lekarzami, pielęgniarkami.

Pomagałam w codziennym życiu, do którego samodzielnie mama nie była zdolna. Załatwiałam wszelkie możliwe sprawy i sprawunki. Czytałam jej książki i gazety – wciąż była ciekawa świata, miała chłonny i bystry umysł, tylko ciało odmawiało posłuszeństwa. Przyzwyczaiłam się do tego trybu życia, choć czasem naprawdę bywało ciężko.

Mój brat Jurek, od urodzenia ukochane dziecko mamy, z gracją i prawdziwie męskim wdziękiem umył ręce. Nie żeby mama go w ogóle nie obchodziła – regularnie dzwonił, czasem wpadał na krótko, choć zawsze bardzo się śpieszył, co mama doskonale rozumiała. Jureczek ma swoje życie, kochanie, żonę, dzieci, pracę – mówiła zawsze. – Ty to co innego, samotna jesteś i przecież sama nie wiesz, co ze sobą zrobić.

To było jasne – samotna córka się nią zajmie

Jasne. Co bym poczęła z tą straszliwą masą wolnego czasu, gdyby nie obowiązki względem mamy? Wybaczałam jej to myślenie. Tak została wychowana, ukształtowana od dziecka – kobieta opiekuje się rodziną, najpierw dziećmi, a potem starymi rodzicami, mężczyzna pracuje i zarabia na dom. Ja własnej rodziny nie założyłam, los nie dał mi szansy.

Zostałam wdową w wieku dwudziestu sześciu lat. Właśnie myśleliśmy o dziecku, ale wciąż jeszcze czekaliśmy – po studiach (resocjalizacja) oboje dostaliśmy posady w więzieniu i chciałam trochę okrzepnąć w pracy, zanim urodzę dziecko. To była naprawdę ciężka robota, wymagająca hartu ducha, psychicznej siły, a ja taka młoda, niedoświadczona…

Marcel utopił się w Narwi podczas powrotu z żeglarskiego rejsu. Uratował dwoje ludzi, a sam przepadł w mętnej i zimnej otchłani. Skurcz mięśni spowodowany wychłodzeniem organizmu, była już jesień, wczesna, ale temperatury wyjątkowo niskie. Byłam przy tym, lecz zbyt zajęta niedoszłymi topielcami nie zauważyłam nawet jego zniknięcia. Dopiero potem, gdy było już za późno.

Nie wyszłam drugi raz za mąż, nawet nie próbowałam

Żaden facet nie był w stanie dorównać bohaterowi, który na dodatek był moim pierwszym chłopakiem, sympatią z ławki szkolnej. Z nikim innym nie mogło mnie już nigdy tyle łączyć. Poddałam się walkowerem. Zrezygnowałam z osobistego życia całkowicie, w pewien sposób oddaliłam się od świata. Koleżanki ze swoimi mężami, dziećmi, kotami zamieszkiwały jakąś inną odległą planetę. Nie miałam z nimi o czym gadać – mnie interesowały jedynie przypadki, z którymi stykałam się w pracy.

Poza tym obciążenia psychiczne z tym związane były na tyle silne, że tak zwani normalni ludzie wydawali mi się pospolici i nudni. Nie interesowali mnie. Pracowałam w więzieniu, w poradni, jako kurator. Pozostałam w przyjaźni jedynie z Mirką, koleżanką z liceum, która odziedziczyła niegdyś stary dom w Sudetach i zamieszkała w nim na stałe, gdy tak jak ja została wdową. Tyle że ona dużo później… ale i tak bardzo nas to związało.

Po latach nadwątlonego kontaktu zaczęłyśmy dzwonić do siebie regularnie. Obie czułyśmy się samotne, zdane tylko na siebie, nieszczęśliwe. Ja trochę mniej, bo miałam czas, by przywyknąć do swojej sytuacji. Stałam się więc jej pocieszycielką i pewnego rodzaju guru. Skoro tyle przetrwałam, ona też musi. Mirka przysyłała mi regularnie zdjęcia swojego domu – stał na zboczu wzniesienia z widokiem na górski masyw ciągnący się po drugiej stronie wartkiego strumienia.

Przyjeżdżaj – namawiała mnie nieustannie. – Sama zobaczysz, jak tu ślicznie, i to o każdej porze roku. Czeka na ciebie sypialnia z balkonikiem od południowej strony i z osobnym wejściem. Możemy chodzić na spacery i wycieczki, a jednocześnie mieć absolutną prywatność, jeśli nastrój tak każe. Smutno mi tu samej, zlituj się.

Pewnie, że bym pojechała, w każdej chwili, ale co z mamą?

Brat z żoną przez lata tak byli zajęci zarabianiem kasy, że nawet wspomnieć o swoim skromnym marzeniu nie śmiałam. Przecież nie mają czasu, nie mieli go nigdy na nic. Co z tego, że zmieniali samochód co roku, że ich dom mógł pomieścić kilka rodzin, że łazienkę Marioli, jak również łazienki jej córek, wypełniały kilogramy kosmetyków, a garderoby tony ciuchów. Przecież cały ten raj trzeba było utrzymać! Obsługę mercedesów i innych bmw, sprzątanie komnat, organizację przyjęć, strzyżenie trawników. Urlop też należało gdzieś spędzić, najlepiej na Seszelach…

I nagle – bach! Wszystko się zawaliło jak po przejściu trąby powietrznej. Firma zbankrutowała, dom poszedł pod młotek, a brat do pracy na dwie zmiany. Mariola przeżyła nerwowe załamanie, popadła w depresję, a gdy doszła do siebie, stała się nagle całkiem normalną kobietą. Zaczęła gotować obiady, sprzątać, prasować mężowi koszulę. Zmieniać pościel we własnym łóżku. Myć sedes w jedynej łazience.

– Ona naprawdę chce zająć się mamą. Wiele rzeczy przemyślała, oboje przemyśleliśmy. Tyle w nas było bezmyślnego egoizmu i może los zemścił się wreszcie? Może powinniśmy odpokutować te wszystkie wieloletnie zaniedbania? Swoją pazerność i jednocześnie głębokie przekonanie, że praca zwalnia z wszelkich innych zobowiązań? Bo przecież nie kradliśmy, nic samo nie przyszło, pracowaliśmy ciężko, można powiedzieć: harowaliśmy. I wydawało nam się, że to jest sens życia, że tak powinno być, że wręcz jakoś nas to uszlachetnia. Nigdy nie przyszło nam do głowy, że zostawiliśmy was same – mamę i ciebie. Córki zresztą też. Dopiero teraz dochodzą do głosu wyrzuty sumienia, myśli, że można było inaczej – mówił Jurek.

– Skoro tak, to zgoda. Ja oczywiście chętnie wyjadę. Posiedzę u Mirki, trochę poleniuchuję, trochę się rozruszam.
– Możesz spać spokojnie. Mamie też się należy pobyć trochę z nami. Będzie szczęśliwa.
– Na pewno. Zawsze o tym marzyła.

Obie z mamą cieszyłyśmy się na tę zmianę…

A jednak wyjeżdżałam z duszą na ramieniu. Co prawda zupełnie bez sensu, bo rzeczywiście na wieść o tym, że przenosi się do syna aż na kilka tygodni (tak jej na wszelki wypadek powiedzieliśmy), mama nagle odmłodniała i poczuła się dużo lepiej. Miała mieć na co dzień syna, synową, a i wnuczki wpadające od czasu do czasu. Pakowała swoją walizkę, radośnie podśpiewując, włożyła do niej kolorowe bluzki, których nie nosiła od lat, plisowaną spódnicę, pomadkę do ust i perfumy. Ledwo się ruszała, ale dołożyła jeszcze buty na obcasie.

– Czasem zapraszają gości, przecież nie wystąpię w papuciach, nie chcę wstydu Jurkowi przynieść!

Nie wiedziała, biedaczka, że skończyły się czasy gości. Bankructwo śmierdzi, nikt nie ma ochoty tego wąchać. A przynajmniej ich dawne towarzystwo. Ja też spakowałam się na kolorowo, też nie zapomniałam o pomadce. To był mój pierwszy wyjazd od wielu lat. Cieszyłam się bardzo, Mirka czekała na dworcu wielce podekscytowana.

– Kamila! Tak ślicznie wyglądasz, ciągle szczupła jak panienka. Zobacz, ile mi kilogramów przybyło. Nie poznaję siebie w lustrze, wyglądam jak foka.
– Od jutra codziennie wycieczka w góry. Zaczynamy od niewielkich wypadów, a potem będziemy się wspinać. Opracowałaś trasy?
– Naturalnie, tak jak się umówiłyśmy. Mam też skrzynkę czerwonego wina w piwnicy. Na trawienie, wiesz.
– Dla zdrowotności!
– Niech żyje zdrowie i uroda!

Chichotałyśmy jak nastolatki. Kolejne dni upływały niczym we śnie

Pogoda dopisywała, górskie łąki pokryły się kwiatami, w kryształowym powietrzu ich kolory aż krzyczały. Błękitne niebo, słońce i góry pełne drzew i ostrych, nieprawdopodobnie porzeźbionych skał. Czegoż trzeba więcej? Nie mogłyśmy się nagadać, tyle wspomnień, tyle chwil, które prosiły, by dać im nowe życie, opowiedzieć, przepłakać, obśmiać.

Codziennie dzwoniłam do Jurka i Marioli. Mama czuła się świetnie, wprost kwitła, jej głos w słuchawce brzmiał młodo i wesoło. Po tygodniu zjawił się Emil. Emil mieszkał we Wrocławiu i był nauczycielem tańca dorabiającym do emerytury baletmistrza. Jeszcze nigdy nie widziałam faceta tak szczupłego, gibkiego, giętkiego. Jego ciało żyło własnym życiem, które wydało mi się fascynujące. Wciąż jeszcze mógłby tańczyć na scenie, ruszał się cudownie. Był zjawiskowy.

– Pasujecie do siebie, ze swoimi figurami i temperamentem, dwie iskry boże – podśmiewała się Mirka.

Beształam ją, ale było mi przyjemnie. Rzeczywiście, coś między nami się zadziało. W obecności Emila czułam, że ubywa mi dwadzieścia lat. Starałam się ruszać tak jak on, lekko i zwinnie, za mową ciała szedł kształt i ruch myśli, które zaczęły jakby tańczyć… Podobał mi się, pierwszy raz od śmierci męża poczułam do mężczyzny coś więcej niż uprzejmą sympatię. I ten jego dom!

Mieszkał, czy raczej pomieszkiwał, głównie podczas weekendów, w sąsiedniej wsi, a właściwie na pustkowiu pomiędzy tymi dwiema niewielkimi osadami, w chałupie, która niemal się waliła, przez lata nieremontowana, za to miała klimat jak z bajki. Od pierwszej chwili poczułam się w tym domu jak u siebie – u tej Kamili, którą zgubiłam gdzieś wieki temu i nagle ku wielkiemu zaskoczeniu odnalazłam.

– Tyle lat straconych, dlaczego wcześniej się nie zjawiłaś, czarownico? – pytał niby żartem Emil i tulił mnie, tulił.
– Miałam inny przydział. W innej bajce.
– Trzeba by to nadrobić.
– Ale nikt mnie jeszcze nie zwolnił.

W kominku szalał wesoło ogień, Mirka udawała zatopioną w swoich myślach, a mnie kręciło się w głowie. Świat przewracał się do góry nogami. Czerwone wino miało smak cierpki, ale dawało podniebieniu niepokojącą rozkosz. I tak ciepło rozlewało się po ciele.

Tej samej nocy umarła moja mama. Atak serca

Zmarła we śnie, nic nie wskazywało na to, by cierpiała. Rano znalazł ją Jurek. W pociągu do Warszawy panował tłok, było niedzielne popołudnie. Za oknami szalała świeża wiosenna zieleń, która wdzierała się niemal do pełnego ludzi przedziału. Kilkuletni bliźniacy nie potrafili usiedzieć na miejscu, kręcili się podnieceni podróżą, w tę i z powrotem. Życie kipiało w nich. Siedziałam jak sparaliżowana.

Miałam poczucie, że mama umarła przeze mnie, że wyzwałam los. Nie powinnam była jej opuszczać. Przede wszystkim fizycznie – wyjeżdżając, fundując jej przeprowadzkę, nowe wrażenia, ekscytację. Zostawiając pod opieką Marioli i Jurka, tak niedoświadczonych, nieprzyzwyczajonych do bycia z nią, ciągłego obserwowania jej. Gdybym była na ich miejscu, może zauważyłabym coś niepokojącego, może zapobiegłabym najgorszemu. I te słowa, które wypowiedziałam do Emila: „Nikt mnie jeszcze nie zwolnił”. Jakbym tego chciała, po cichu pragnęła.

Bliźniacy mnie pokonali. Wyszłam na korytarz, by dać im więcej miejsca, niech mają. To idzie młodość, rozpycha się łokciami, kolanami. Tak jak ja – przez chwilę i w sobie samej, ale jednak. Tępo wpatrywałam się w okno, gdy ktoś stanął koło mnie. Poczułam niebezpieczną bliskość i spojrzałam wymownie. Emil. Skąd się wziął w pociągu? Przecież widziałam, jak został na peronie, machając smutno.

– Jak bym mógł zostawić cię samą, w takiej chwili, Kamila? Nie chciałaś, żebym z tobą jechał, ale trudno. Może jednak będę ci potrzebny? Może się przydam?

Czytaj więcej prawdziwych historii:
Moja synowa to znana ginekolożka, która ma problemy z własną płodnością
Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa, ale i tak nie mam spokoju
Próbowałam żyć w chorym trójkącie - ja, Adam i jego matka

Redakcja poleca

REKLAMA