Po ślubie mąż bardzo się zmienił. Nie był już czułym i opiekuńczym mężczyzną w którym się zakochałam, ale tyranem i damskim bokserem.
Na początku wierzyłam jeszcze, że to się zmieni, ale było coraz gorzej, a nie lepiej. Z upływem czasu stawał się coraz bardziej bezwzględny i okrutny. Dlaczego się z nim nie rozwiodłam? Bałam się. Nieraz powtarzał, że jak odejdę i zabiorę mu syna, to mnie zabije. Myślicie, że to były tylko groźby? Nie! Gdy raz uciekłam z malutkim Kacperkiem do przyjaciółki, odnalazł mnie i... nawet nie chcę pisać, co się działo.
Trwałam w tym małżeństwie, ciesząc się, że chociaż Kacperek mnie kocha i szanuje. Gdy był mały, okazywał to na każdym kroku. Przytulał się do mnie, całował, nie odstępował na krok. Był jedynym promyczkiem słońca rozświetlającym czarne niebo w moim życiu. Wieczorami, gdy spał, snułam plany na przyszłość. Wyobrażałam sobie, że skończy kiedyś studia, znajdzie dobrą pracę, założy rodzinę, a ja stanę się szczęśliwą babcią otoczoną gromadką wnuków. I wszystkim będę robiła na drutach przepiękne swetry, takie jakie robiła dla mnie kiedyś moja babcia. Ta myśl trzymała mnie przy życiu, pozwalała przetrwać najtrudniejsze chwile.
Zaczął naśladować swojego ojca
Mijały lata, synek dorastał. Z przerażeniem zauważyłam, że im jest starszy, tym coraz bardziej przypomina ojca. Nie tylko z wyglądu, ale także z zachowania. Widział, jak Jacek mnie mnie traktuje i zaczął go naśladować. Już nie był moim kochanym synkiem, przylepką. Stał się opryskliwy, niegrzeczny, bezczelny.
Na początku łudziłam się jeszcze, że to nic takiego. Znosiłam jego zachowanie ze spokojem, starałam się tłumaczyć, jakoś do niego dotrzeć. Bez skutku. Kiedy go o coś pytałam, prosiłam, wywracał oczami, ignorował mnie lub odpowiadał takim samym lekceważącym tonem jak mój mąż. Któregoś dnia, gdy bezczelnie próbował zatrzasnąć mi przed nosem drzwi do swojego pokoju, wybuchłam.
– Dosyć tego! Jestem twoją matką! Należy mi się szacunek!
Spojrzał z politowaniem.
– Szacunek? Chyba śnisz! Nie zasługujesz na to!
– Dlaczego? – wykrztusiłam zszokowana.
– Bo gdybyś zasługiwała, to tata by cię szanował – wypalił i wypchnął mnie do przedpokoju z taką siłą, że poleciałam na przeciwległą ścianę.
Z żalu przepłakałam całą noc. Niedługo potem Jacek zmarł na zawał. Rano jak zwykle wyszedł do pracy, a po południu już nie żył. Gdy dostałam wiadomość o jego śmierci, poczułam ulgę. Wiem, że to brzmi okrutnie, ale taka była prawda. Miałam nadzieję, że moja gehenna dobiegła końca, a syn przypomni sobie, jak mnie kiedyś kochał.
Niestety, było na odwrót. Stał się jeszcze bardziej agresywny i wulgarny. Przestał się uczyć, większość czasu spędzał na ulicy. Nie umiałam go dopilnować, a i w szkole, gdy zaczęły się problemy, po prostu spisali go na straty. Najważniejsi stali się dla niego koledzy, alkohol, imprezy…
Próbowałam z nim rozmawiać, jakoś go ratować. Bezskutecznie. Nie umiałam do niego dotrzeć, nie wiedziałam, gdzie szukać pomocy. Pedagog szkolny rozkładał ręce. Miałam wrażenie, że sam bał się grupy agresywnych chłopaków, którzy zaczęli rządzić w szkole.
A Kacper zachowywał się coraz gorzej. Podkradał mi pieniądze, kłamał, nie słuchał, co do niego mówię. Kiedy skończył osiemnaście lat, w ogóle przestał się ze mną liczyć. Na każde słowo reagował wrzaskiem i obelgami. Śmiał się z moich łez i przerażenia. Drwił, gdy kuliłam się ze strachu. Wiedział, że się go boję i perfidnie to wykorzystywał. Czasami nawet próbował mnie uderzyć.
Dość strachu i upokorzeń!
Zamykałam się w swoim pokoju i płakałam. Modliłam się, żeby nie wywarzył drzwi. Przez te wszystkie lata nie opowiadałam nikomu o swoich problemach. Wstydziłam się takiego syna, swojej bezradności i strachu.
Któregoś dnia nie wytrzymałam i zwierzyłam się koleżance z pracy.
– Marysia, idź na policję, zgłoś to. Przecież tak nie możesz dalej żyć. Pomyśl wreszcie o sobie! – błagała.
– Nie mogę tego zrobić, nie potrafię, przecież to mój jedyny syn…– odpowiedziałam jej wtedy.
I odpowiadałam tak za każdym razem, gdy po kolejnych moich relacjach o wybrykach Kacpra, namawiała mnie na wezwanie radiowozu. Patrzyła na mnie zrezygnowana.
– Mam nadzieję, że kiedyś zmądrzejesz – powtarzała ze zmartwioną miną. – Oby tylko nie było za późno…
Dwa lata temu coś we mnie pękło. Po kolejnej awanturze i przepłakanej nocy stanęłam przed lustrem i zobaczyłam twarz bardzo starej kobiety. Zmęczoną, pooraną zmarszczkami, zrezygnowaną.
– Marysia, dość tego! Koniec z upokorzeniem i strachem! Przestań się denerwować, zamartwiać. Przecież nie warto zabijać się dla takiego drania! Masz dopiero czterdzieści pięć lat, jeszcze kawał życia przed tobą! – powiedziałam wtedy sobie.
Pamiętam, że po tym wyznaniu poczułam przypływ energii i siły. Obiecałam sobie, że nie pozwolę się terroryzować. Od tamtej chwili zobojętniałam. Nie obchodziło mnie już, co powie i zrobi mój syn. Chce pić? Niech pije. Chce wrzeszczeć? Niech wrzeszczy. Chce jeść? Niech na jedzenie zarobi. Nie mogłam i nie chciałam już utrzymywać dorosłego wałkonia. Przestałam robić zakupy. Jadałam w barach, w pracy lub u Kaśki, herbatę parzyłam w swoim pokoju. Lodówka i szafki w kuchni świeciły pustkami.
Żałuję, że na to wszystko pozwalałam
– Dlaczego nie ma nic do żarcia? Zasuwaj natychmiast do sklepu! – wrzeszczał Kacper.
Nie reagowałam. Wzruszałam tylko ramionami i zamykałam się w pokoju. Moja obojętność doprowadzała go do jeszcze większej wściekłości. Krzyczał, wyzywał mnie od najgorszych, rozbijał naczynia. Ale ja nie dawałam się już zastraszyć. Zawsze w takich wypadkach natychmiast dzwoniłam po policję. Trzeba przyznać, że ani razu nie zlekceważyli wezwania. Z satysfakcją zauważyłam, że go to przeraziło. Myślał, że będę się bała złożyć na niego doniesienie.
– Jeszcze jedna nasza wizyta w tym domu i pójdziesz siedzieć – zagroził mu policjant podczas kolejnej interwencji. – Mamy na ciebie już tyle haków, że o wyroku w zawieszeniu możesz zapomnieć. A tam, za kratkami, lubią takich ślicznych, młodych chłoptasiów. Zobaczymy, czy im też będziesz się tak stawiać jak matce – dodał. I uśmiechnął się znacząco.
Kiedy wyszedł, Kacper spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Pozwoliłabyś zamknąć w więzieniu własnego syna? – zapytał.
– Bez zmrużenia oka – odparłam.
Możecie mi wierzyć lub nie, ale mówiłam prawdę. Po tej rozmowie awantury prawie ustały. Syn się uspokoił. Czasami rzuci coś pod nosem. Może dotarły do niego słowa policjanta, a może zrozumiał, że nie ma już nade mną władzy? Czuję się naprawdę wspaniale. Ja, drobna kobieta, pokonałam prawie dwumetrowego olbrzyma.
To zwycięstwo dodało mi skrzydeł, pozwoliło odzyskać szacunek do samej siebie. Częściej się uśmiecham, zadbałam o siebie. Byłam u fryzjera, kosmetyczki. Kupiłam kilka szałowych ciuchów. Odnowiłam stare przyjaźnie. Czas dzielę między pracę a spotkania ze znajomymi. I wiecie, czego tylko żałuję? Że dałam sobą pomiatać przez tyle lat. Najpierw mężowi, potem synowi. Nie popełniajcie mojego błędu.
Czytaj także:
„Mąż był tyranem, który traktował mnie jak niewolnicę. Dzięki dawnej miłości uciekłam i wreszcie spełniam swoje marzenia”
„Mąż zgrywał królewicza, chociaż był tyranem. Gdybym po prostu odeszła, puściłby mnie z torbami, więc obmyśliłam plan”
„Mąż był tyranem i skąpiradłem, gdy umarł, odetchnęłam. Nie wierzyłam, że taki kopciuch jak ja spotka jeszcze księcia”