Zawsze marzyliśmy z Adamem o niewielkim domku na obrzeżach miasta. Kiedy więc na początku ubiegłego roku wreszcie się do niego przeprowadziliśmy, skakaliśmy ze szczęścia. Myśleliśmy, że mieszkanie w nim będzie sielanką. W słoneczne dni poleżymy sobie na leżaczkach, zrelaksujemy się w ogródku. I pewnie by tak było, gdyby nie jeden drobny szczegół: goście.
Gdzieś na początku maja, jak tylko zrobiło się trochę cieplej, zaczęły się telefony. Rodzina, znajomi. Nagle sobie o nas przypomnieli, chwycili za komórki i zaczęli dzwonić. Rozmowy wyglądały podobnie:
– No cześć, co tam słychać? Kopę lat się nie widzieliśmy. No, wiecie, jak to jest, praca, praca, praca… Może byśmy się wreszcie spotkali? Ale chyba u was, bo przecież nie będziemy w taką piękną pogodę siedzieć w mieście… To jak, może być w przyszły weekend? Świetnie!
Nie odmawialiśmy. Na początku nawet cieszyliśmy się z tych wizyt. Jesteśmy towarzyscy, lubimy się bawić, spotykać z ludźmi. Jednak w miarę upływu czasu nasz entuzjazm słabł, a pod koniec sezonu całkowicie zniknął. Powód? Cotygodniowe najazdy naszych znajomych kompletnie nas wykończyły. Finansowo i organizacyjnie. A na dodatek dowiedzieliśmy się, że jesteśmy skąpi i niegościnni.
Jak tak dalej pójdzie, zbankrutujemy
Zacznę od finansów. Otóż wcale nie opływamy w bogactwo. Adam jest od ponad roku na emeryturze, ja pracuję w prywatnej firmie, której właściciel ma węża w kieszeni. Zamiast podwyższyć pensję, najchętniej by ją obniżył. Aby kupić domek, sprzedaliśmy mieszkanie i wzięliśmy kredyt. Odtąd musimy się naprawdę dobrze nagimnastykować, by jakoś przetrwać do pierwszego. A już absolutnie nie stać nas na to, żeby w każdy weekend karmić i poić tabuny ludzi.
Wszyscy nasi znajomi o tym doskonale wiedzieli. Ale tylko niektórzy (niestety, bardzo nieliczni) pamiętali. Ci przyjeżdżali zazwyczaj z pełnym zaopatrzeniem, a nam pozostawało tylko rozstawić talerze, zrobić jakieś sałatki, i wyjąć z zamrażalnika lód do drinków. Pozostali dziwnie zapominali o naszych ograniczonych finansach. Rozsiadali się wygodnie przy ogrodowym stole i znacząco patrzyli w stronę grilla.
„Jak tak dalej pójdzie, to chyba kolejną pożyczkę będziemy musieli wziąć” – pomyślałam pewnego słonecznego dnia, gdy mój mąż za ostatnie pieniądze kupował trzy kilo karkówki, tyleż samo kaszanki i skrzydełek. A do tego warzywa, pieczywo, napoje i oczywiście kilka butelek czegoś mocniejszego.
Pewnego dnia postanowiłam się zbuntować. Uznałam,, że nie pozwolę dłużej rujnować naszego budżetu. I że czas zacząć delikatnie zachęcać gości do przywożenia czegoś na grilla. Trafiło akurat na kumpla męża, Karola, i jego żonę Kaśkę. Mieli odwiedzić nas z dwójką wnuków już chyba trzeci raz. Po ich poprzednich wizytach w lodówce zostało tylko światło, więc uznałam, że podejdą do tematu ze zrozumieniem. Ciężar rozmowy wziął na siebie Adam.
– Możecie coś ze sobą przywieźć? – zapytał, gdy telefonicznie zapowiadali wizytę.
Po zakończeniu rozmowy był wyraźnie zadowolony.
– Coś przywiozą – rzekł.
Odetchnęłam z ulgą. Pierwszy raz od długiego czasu nie musieliśmy jechać w piątkowy wieczór po wielkie zakupy.
Pojawili się w porze obiadowej. Wysypali się z samochodu i dumnie na działkę. Karol niósł reklamówkę. Wyciągnął z niej butelkę wina. Takiego za niecałe dwadzieścia złotych.
– To na dobry początek! – uśmiechnął się szeroko, wręczając ją Adamowi.
Owszem, przywieźli coś ze sobą – wino
– No to środka i końca nie będzie – mruknęłam pod nosem i podreptałam do kuchni.
Na tacy ustawiłam cztery kieliszki do wina, jakiś sok dla dzieci i szklanki. Wszystko zaniosłam do ogrodu.
Wszyscy oczekują, że będę wokół nich skakać
Goście już siedzieli przy stole.
– To jak, rozpalamy ogień? – Karol zatarł ręce. – Umieramy z głodu. Specjalnie niczego nie jedliśmy. Tak wspaniale potraficie przyprawić mięso!
Mój mąż posłał mi błagalne spojrzenie. A potem nachylił się do mnie i zaczął szeptać mi do ucha, że głupio wyszło. I żebym rozmroziła szybko ten kawałeczek karkówki, który mamy schowany na niedzielny obiad. Byłam jednak nieugięta.
– Rozpalić grilla możemy, ale po co? Niczego nie mamy. Myśleliśmy, że tym razem wy przywieziecie jakieś mięso – powiedziałam odważnie.
– Taaak? To chyba się nie zrozumieliśmy – prychnęła Kaśka.
Posiedzieli jeszcze jakieś pół godzinki, a potem zaczęli zbierać się do wyjazdu.
– My to my, ale dzieciaki muszą coś zjeść – powiedział Karol z pretensją w głosie.
Gdy wsiadali do samochodu, coś tam do siebie mówili. Dobrze nie słyszałam, lecz ze strzępów rozmowy dotarło do mnie, że nie spodziewali się takiego przyjęcia. Przez nas muszą teraz jechać do jakiejś restauracji, bo jesteśmy skąpi… Dobrze, że szybko odjechali, bobym im powiedziała głośno i wyraźnie, co o nich sądzę!
Teraz sprawy organizacyjne. Zgadzając się na wizyty znajomych, byłam pewna, że to będą luźne spotkania. Posiedzimy sobie, pogadamy, odpoczniemy. Razem przygotujemy jedzenie, drinki, a potem razem posprzątamy, pozmywamy. Nie chciałam, żeby ktoś we wszystkim mnie wyręczał. Oczekiwałam tylko pomocy! Większość naszych gości ograniczała się jednak tylko do relaksu. Na palcach jednej ręki mogłam policzyć tych, którym chciało się coś zrobić.
– Możesz mi przynieść to, podać tamto? – słyszałam zwykle, dosłownie co chwila.
W efekcie zamiast się dobrze bawić, krążyłam między kuchnią a ogrodem, żeby wszystkich zadowolić. A wieczorem padałam ze zmęczenia na twarz.
Gdyby to zdarzało się tylko kilka razy w roku, z okazji naszych imienin, rocznicy ślubu, spokojnie bym wytrzymała. Ale mieliśmy gości właściwie co tydzień, od piątku wieczorem do niedzieli. W połowie sezonu działkowego nie bardzo wiedziałam, jak się nazywam. I złapałam się na tym, że z utęsknieniem czekam na poniedziałek. Bo w pracy przynajmniej mogłam sobie odpocząć. „Dość tego!” – pomyślałam. I znowu postanowiłam się zbuntować.
Tym razem padło na moją przyjaciółkę Ewkę i jej męża Krzyśka. Fajni z nich ludzie, ale bardzo wymagający. Lubią, jak się koło nich skacze.
– Ewcia, zapraszam was serdecznie, ale uprzedzam, ja też chcę odpocząć. Obowiązuje samoobsługa – poinformowałam, gdy zapowiedzieli swoją wizytę.
– W porządku, nie ma sprawy – odparła wesołym tonem.
Miałam nadzieję, że Ewa weźmie sobie moje słowa do serca.
Na kartce spisaliśmy sobie listę wymówek
Przyjechali przed południem. Zostawili zakupy w kuchni i zaczęli rozglądać się za leżakami.
– Są w komórce, przynieście sobie – powiedziałam.
– Tam na pewno są myszy, boimy się – zachichotała Ewa.
Chciałam jej wytłumaczyć, że wiosną robi się ciepło i myszy wynoszą się na pola, ale machnęłam ręką. Sama przyniosłam leżaki dla wszystkich i rozstawiłam je na trawie. Ledwie zagłębiłam się w swoim, gdy…
– Uff, ale gorąco, napiłbym się czegoś – odezwał się Krzysiek, nawet nie otwierając oczu.
– Dla mnie sok z dużą ilością lodu! – zaszczebiotała Ewa i spojrzała na mnie wymownie.
– Sok jest w lodówce, szklanki w szafce, przecież wiesz – powiedziałam z uśmiechem i wystawiłam twarz do słońca.
Ewa się nie poddawała.
– Nie mam siły, miałam taki ciężki tydzień – stwierdziła.
– Ja też padam na twarz, dlatego uprzedzałam, że dziś jest samoobsługa – odparłam.
– No coś ty, myślałam, że żartujesz! – zdziwiła się.
Ja dalej się nie ruszałam, więc posłała Krzyśka po napoje. Dla mnie oczywiście nie przyniósł…
Dzień upłynął nam w lekko lodowatej atmosferze, bo uparcie trwałam przy swoim. Nie skakałam przy nich jak przy angielskiej parze królewskiej. Co więcej, po obiedzie poprosiłam Ewę, żeby pomogła mi zanieść brudne naczynia do kuchni. Nie była zadowolona.
– Przyjechałam do was odpocząć, a naharowałam się jak wół – westchnęła przy pożegnaniu.
Kilka dni później dowiedziałam się na mieście, że jesteśmy z Adamem niegościnni. Ręce mi opadły…
No i znowu nadeszła wiosna, na dworze zrobiło się ciepło. Lada chwila zaczną się pewnie telefony: „Może byśmy się spotkali? Najlepiej u was…” Nie ma mowy! Dość tego! Od kilku tygodni szkolimy się z Adamem w sztuce odmawiania. Napisaliśmy sobie nawet na kartce kilka odpowiedzi: „Przepraszam, ale mamy inne plany”, „Wybaczcie, chcemy spędzić ten weekend tylko we dwoje”, „Niestety, jesteśmy zajęci”. Nie chcemy co tydzień przyjmować gości. Nie mamy na to ani siły, ani pieniędzy!
Czytaj także:
„Rodzina traktowała naszą działkę jak kurort z all inclusive. Za pęto najtańszej kiełbasy wymagali królewskiej obsługi”
„Jestem na usługach całej rodziny, skaczę wokół męża i dzieci. Nikogo nie obchodzę. Nie mam nawet dnia dla siebie”
„Nie chciałam dać się wpędzić w kierat żadnemu nierobowi. Uważałam, że pranie skarpet i usługiwanie to niewolnictwo”