„Gdy kupiłam dom na wsi, w znajomych jakby diabeł wstąpił. Śmiali się, że mam pierze we włosach i słoma mi z butów wychodzi”

kobieta, która kupiła dom na wsi fot. Adobe Stock, VSavostianova
„Teraz ja miałam ochotę kpić i drwić. Przyszła koza do woza. Gdy pandemia pod butem ich trzymała, już im mój dom gnojówką nie śmierdział, a wiejskie jajeczka z wiejskim masełkiem kusiły. Nasza wymarzona ostoja stała się też dla nich ziemią obiecaną i azylem. Dom na odludziu był idealnym miejscem na wakacje w czasach zarazy”.
/ 19.12.2022 09:15
kobieta, która kupiła dom na wsi fot. Adobe Stock, VSavostianova

Zawsze marzyłam o życiu na wsi. Wychowywałam się w betonowym sercu stolicy, pośród bloków z wielkiej płyty, gdzie każdy skrawek zieleni był pokryty szarym kurzem i psimi kupami. Najszczęśliwsze chwile mojego dzieciństwa kojarzą mi się z wakacjami, gdy jechałam na dwa-trzy tygodnie do cioci na wieś. Tam była bujna zieleń, a gdy dokuczał upał, to jednak w zupełnie inny sposób. Spiekota pośród drzew, traw i strumieni nie jest tak męcząca jak w mieście.

Przy domu ciocia miała warzywnik i klomby z kwiatami, które cięłyśmy do wazonu stawianego na okrągłym stole w salonie. Wiejskie życie było całe jakieś inne, płynęło wolniej, mocniej pachniało, miało intensywniejsze kolory, smakowało lepiej…

Trudno jednak rzucić wszystko i wynieść się na wieś. Tu, w mieście, się urodziłam. Tu chodziłam do szkoły, studiowałam, znalazłam pracę. Tu toczyło się moje życie – w gwarze i smogu, tu miałam najbliższą rodzinę. Nie chciałam zostawiać starzejących się rodziców samych. Czasem wyrywałam się na kilka dni gdzieś nad wodę, do lasu, do gospodarstwa agroturystycznego lub małego pensjonatu… I tyle mojej wolności na łonie natury.

Dom z pokojami na wynajem, wokół lasy i łąki

Sytuacja się zmieniła, gdy poznałam mojego męża. No, wtedy raczej kandydata na męża. Mocno stremowany wyznał, że marzy o tym, by mieszkać na wsi. Arek jest weterynarzem, zawsze chciał zajmować się zwierzętami gospodarskimi. Sądził, że wyjawienie tego pragnienia może oznaczać koniec naszej znajomości, ale chciał być szczery, a potem bardzo się zdziwił, gdy z radości rzuciłam mu się na szyję. Bo przecież to było też moje marzenie! No, może poza doglądaniem krów i koni, w końcu byłam księgową. Ale kto mi zabroni pracować zdalnie, skoro większość dokumentów już teraz dostawałam pocztą mailową? Poza tym miałam prawo jazdy i samochód. Starego grata, ale na tyle sprawnego, by dowiózł mnie do klienta w razie potrzeby.

Oboje wiedzieliśmy, że mieć marzenie to za mało. Trzeba działać, by się ziściło, bo samo nic się nie zrobi. Zaraz po ślubie zaczęliśmy szukać odpowiedniej działki. Na tyle blisko miasta, żeby w godzinkę dojechać, gdybyśmy musieli coś załatwić, ale na tyle daleko, by to naprawdę była wieś. Niełatwe zadanie, ale w końcu znaleźliśmy naszą ostoję.

Starsi państwo sprzedawali gospodarstwo agroturystyczne. Duży dom ze skrzydłem, w którym wynajmowali pokoje, i kilka budynków gospodarczych. Bo kiedyś mieli konie, krowę, osła, kury, króliki, nawet kozę. Oddali je w dobre ręce, gdy stwierdzili, że pora na emeryturę i małe mieszkanko w mieście, blisko lekarzy i sklepów. Ich decyzja była szansą dla nas.

Zakochaliśmy się w tym miejscu. Niedaleko staw, lasy, malowniczy wąwóz… Nie wahaliśmy się. Wzięliśmy kredyt i dołożyliśmy wszystkie nasze oszczędności, by mieć na remont. Unowocześniliśmy część mieszkalną, bo ta przeznaczona pod wynajem była w całkiem dobrym stanie. Widać poprzedni właściciele bardziej dbali o gości niż o siebie.

Na początku nie mieliśmy ochoty na hodowlę zwierząt, ale z biegiem czasu kupiliśmy kilka kur niosek. Nie ma to jak wiejskie jajka! Myśleliśmy też, by przyjąć jakiegoś starego konia, który pod naszą opieką spokojnie dożyłby swoich dni, zamiast trafić do rzeźni. Posadziłam kwiaty przed domem, a za nim utworzyłam warzywnik. Choć wszystko mogłam kupić w sklepie, lubiłam „grzebać” w ziemi, nawet jeśli musiałam prowadzić nierówną walkę z nornicami, kretami, ślimakami, a nawet danielami, które regularnie się u nas stołowały.

Pokochałam takie życie. Moi rodzice, jak to rodzice, nieco się obawiali, że przeceniłam swoje siły, ale gdy przyjechali kilka razy, w lot pojęli, co mnie tak oczarowało, i odwiedzali nas jeszcze częściej. Ja regularnie dzwoniłam, a będąc w mieście, wpadałam, towarzysko i kontrolnie. Za to niektórzy moi znajomi nijak nie mogli pojąć, że nie mam ochoty wracać do miasta. Wiejska sielanka kojarzyła im się z zesłaniem na katorgę.

– Musisz palić w piecu? Boże, zamarzłabym! – Anita objęła się ramionami, jakby nagle powiał lodowaty wicher.

– Muszę – potwierdziłam. – Ale za to w ciemne, zimowe wieczory siedzę przy trzaskającym ogniu.

– I… naprawdę macie kury? Kury… chyba śmierdzą? I brudzą.

– Dla mnie to miasto jest brudne i śmierdzące. A jajka od moich kur są dużo lepsze niż te ze sklepu, bo nie karmię ich chemią. One same sobie chodzą, grzebią, dziobią…

– Ot, i cała twoja rozrywka: gapić się na kury – skwitowała Gośka. – Przecież tam nie ma co robić! Zero kin, restauracji, o teatrze nie wspominając.

– Ciekawe, kiedy ty ostatni raz byłaś w teatrze – zripostowałam. – Kiedy tu mieszkałam, też nie bardzo korzystałam z tych wszystkich możliwości. Za to teraz mam na co dzień i od święta ciszę, spokój, ptaki śpiewają rano, świerszcze kołyszą do snu…

Co jednemu miód, to drugiemu pokrzywa

Nie przekonałam zagorzałych mieszczuchów. Patrzyli na mnie jak na wariatkę. Jakbym opowiadała im jakieś dziwne bajki, jakbym wmawiała samej sobie szczęście. 

Jasne, takie życie nie jest dla każdego. Jeden woli żyć w mieście, inny na wsi, ktoś kocha góry, ktoś inny musi słyszeć codziennie szum morza. Różnimy się. Czemu więc ludzie nie mogą zaakceptować faktu, że co jednemu miód, to drugiemu pokrzywa? Nie kazałam im zmieniać obyczajów ani preferencji, więc czemu oni musieli rzucać nieprzychylne, złośliwe komentarze za moimi plecami? Że mąż mnie przerobił na swoje kopyto i zmienił w wieśniarę, że z własnej woli się zdegradowałam.

– Co się z nią stało? Tyle lat żyła w stolicy, a teraz będzie się chlapać w gnojówce i śpiewać deszczową piosenkę?

Niby machałam na to ręką, ale w głębi serca bolały mnie takie uwagi. Obrażały mnie i Arka. Co im do tego, jaki model życia wybrałam? Czemu muszę ich przekonywać, że naprawdę jestem szczęśliwa? Guzik wiedzieli, a się mądrzyli. Arek miał dobrą pracę w przychodni weterynaryjnej, ludzie mu ufali i go szanowali. Ja uwielbiałam moje królestwo, w którym wreszcie mogłam odetchnąć pełną piersią.

A koleżanki z biura nazywały mnie wieśniaczką, robiły głupio-śmieszne uwagi, że zalatuję gnojówką, że mam pierze we włosach i słoma mi z butów wychodzi. Chyba im… Klasę się ma albo nie, miejsce zamieszkania nie jest tutaj istotne.

– Kochanie, nie musisz tam pracować. Znajdź pracę bliżej albo załóż własną firmę i rozliczaj sąsiadów. A jeśli chcesz, możesz zająć się domem, ogrodem, obejściem, damy radę z moją pensją –

Arek widział, jak bardzo nie lubię wracać nie tylko do miasta, ale też do ludzi, z którymi pracowałam. Jakby nagle pojawiła się między nami przepaść, bo śmiałam zdradzić warszawskość i z własnej woli wyniosłam się na wieś. Niedopuszczalna zbrodnia!

Sytuacja znowu się zmieniła, gdy przyszła pandemia i wszystkich nas zamknęła w domach. Oczywiście Arek nadal jeździł do swoich pacjentów, ale ja całkowicie przeszłam na pracę zdalną. I pomimo strachu przed nieznanym wirusem, czułam, że tu, w naszej ostoi, mogę bać się mniej, oddychać swobodniej. Tutaj nie było skupisk ludzi, dystans był naturalny, mimo że miejscowi lubili się odwiedzać albo przystanąć przy drodze i chwilę pogawędzić. Poza tym wreszcie nie musiałam słuchać durnych docinków. Przeciwnie, ton naszych rozmów też się zmienił.

– Słuchaj, wy macie taki duży dom… może… moglibyśmy, no wiesz, was tam odwiedzić i zostać na kilka dni?

– Nawet nie wiesz, jak jest ciężko, gdy nie można wyjść z domu nawet na spacer do parku!

– Place zabaw zamknęli, uwierzysz?

– Ludzie psy biorą ze schronisk, by mieć legalny pretekst do spacerów…

Tak zachwalałaś te sielskie-anielskie okolice, pora się przekonać, skoro turystyka siadła…

– Wynajęlibyśmy od ciebie jakiś pokój na tych parę tygodni, póki wszystko nie wróci do normy, co?

Wolę gotować dla gości niż siedzieć przy kompie

Teraz ja miałam ochotę kpić i drwić. Przyszła koza do woza. Teraz, gdy pandemia pod butem ich trzymała, już im mój dom gnojówką nie śmierdział, a wiejskie jajeczka z wiejskim masełkiem kusiły. Nasza wymarzona ostoja stała się też dla nich ziemią obiecaną i azylem. Dom na odludziu był idealnym miejscem na wakacje w czasach zarazy. Las i jezioro w pobliżu pachniały rajem, do którego mieszczuchy chciały się dostać, płacąc nawet spore pieniądze. Niedoczekanie!

Arek nie był tak zapiekły.

– Słuchaj, może rzeczywiście wynajmiemy kilka pokoi? Ty jesteś cały czas w domu, ja spędzam w klinice o wiele mniej godzin, dyżury mam głównie stąd. Zawsze to trochę grosza…

Niby racja. Bycie wieśniarą oznaczało też bycie praktyczną.

– Skoro tobie to pasuje, możemy rzecz rozważyć. Ale uprzedzam, nie zaproszę nikogo, kto mnie obgadywał za plecami. Tacy wredność mają we krwi. Przyjadą, wielkie państwo, i każą się obiegać, służącą ze mnie zrobią, będą marudzić, że wiatr wieje i deszcz pada, że mleko za tłuste, a jajka za żółte, na koniec obsmarują nas w social mediach, zamiast podziękować!

– Jak sobie życzysz, kochanie. Ty dobierasz gości.

Zaczęliśmy wynajmować pokoje. Przyjeżdżały rodziny z dziećmi, ale też osoby bez przyległości, które ceniły sobie ciszę przy pracy zdalnej. Całe szczęście, że mimo takiej odległości od miasta, internet działał bez zarzutu. Ja mogłam wykonywać swoją pracę, goście swoją, jeśli tego właśnie potrzebowali. Między różnymi arkuszami kalkulacyjnymi i rozliczeniami piekłam chleby i ciasta, Arek przygotowywał śniadania, razem robiliśmy obiady.

W pewnym momencie… rzuciłam pracę w stolicy, bo i tak nie przynosiła takich dochodów jak agroturystyka. Przyjmowanie gości sprawiało mi o wiele więcej frajdy i satysfakcji niż siedzenie przed komputerem. I miałam więcej czasu na to, by dbać o krzaki malin i porzeczek, z których robiłam pyszne przetwory. Kupiliśmy dwa kucyki, kilka owiec, dwie kozy i króliki. Takie małe wiejskie zoo dla miejskich dzieci, które piszczały na ich widok bardziej niż na widok żyrafy czy słonia.

Teraz w pełni jestem wieśniarą i jestem z tego dumna.

Czytaj także:
„Dałem dzieciom godne życie, więc mają tańczyć, jak im zagram. Niech wybiją sobie z głowy studia i podróże, mają doić krowy”„Sądziłam, że syn zrobi karierę, a nie ugrzęźnie przy tej prostaczce, jak widły w gnoju. Ta słodka idiotka to jakaś kpina"„Mój sąsiad to burak. Zachowuje się, jakby cała ulica należała do niego. Człowiek ze wsi wyjdzie, ale wieś z człowieka nigdy”

Redakcja poleca

REKLAMA