– Widziałem cię, łobuzie! – krzyknąłem za biegnącym nastolatkiem. – I mam to wszystko nagrane – zamachałem triumfalnie swoją komórką. – Jutro rano pójdę na policję i się wreszcie doigrasz.
Zadowolony, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, wróciłem do mojego mieszkania. Pochwaliłem się też od razu żonie, co zrobiłem.
– Że też ci się chce… – pokręciła głową. – Myślisz, że jak doniesiesz na jednego smarkacza, to inni przestaną malować te swoje paskudztwa na murach?
– Taką mam nadzieję.
– Fantasta jesteś, ot co.
Rozumiałem brak wiary Irenki, jednak miałem już dość siedzenia z założonymi rękami i udawania, że mnie to nie dotyczy. Miałem dość sytuacji, że ciche, spokojne osiedle, na którym mieszkaliśmy od wielu lat, zamieniało się w coraz bardziej niebezpieczne miejsce. Miejsce, w którym aż się nie chciało już mieszkać, i na które na zewnątrz, po zmroku, wychodziło się z obawą.
Niech idzie na boisko, a nie maże po murach
Jeszcze niedawno łudziłem się, że po generalnym remoncie, jakie przeszły wszystkie bloki, coś zmieni się na lepsze. Że kiedy mieszkańcy zobaczą jasne, optymistyczne elewacje, nowiutkie drzwi, odmalowane klatki schodowe, to przejdą jakąś wewnętrzną przemianę i zaczną o nie dbać. Nie minął jednak nawet tydzień i już kilka szyb na klatkach schodowych było wybitych, mury i płoty pomalowane obrzydliwymi bohomazami, krzaczki połamane. A policja tylko bezradnie rozkłada ręce i mówi, że nie ma tylu ludzi, żeby bez przerwy ktoś patrolował nasze osiedle.
Dlatego postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce i od tej pory sam patrolowałem cały teren. Dzisiaj wreszcie udało mi się nagrać kamerą w komórce jednego takiego, który niszczył fragment (wciąż jeszcze czystej) elewacji jaskrawoniebieską farbą. Nawet nic mu nie musiałem mówić czy straszyć; po prostu uciekł, jak się zorientował, co robię. A przecież jestem na emeryturze i na mój widok raczej trudno się przestraszyć.
Następnego dnia, gdy właśnie wybierałem się na policję, ktoś zapukał do moich drzwi. Otworzyłem je i zobaczyłem mężczyznę, który mieszkał kilka bloków dalej. Był ode mnie młodszy o paręnaście lat, ale siwizna już przyprószyła jego skronie. Trochę kojarzyłem go z widzenia.
– Dzień dobry – przedstawił się i wyciągnął do mnie dłoń. – Pan wczoraj, zdaje się, nagrał mojego syna, jak sobie maluje…
– Nie: jak sobie maluje, tylko jak niszczy elewację – poprawiłem go chłodno, bo dotarło już do mnie, w jakim celu odwiedził mnie ten człowiek.
– Oj, nie przesadzajmy, panie sąsiedzie. Wiadomo, młody jest, musi się wyszaleć.
– To niech idzie grać w piłkę na boisko albo niech sobie pobiega, a nie zachowuje się jak wandal.
– No tak, może rzeczywiście trochę przesadził – sąsiad chyba zrozumiał, że bagatelizowaniem nic ze mną nie załatwi. – Ale taka u nich teraz moda z malowaniem. A gdzie mają malować?
– Pan wybaczy, ale to nie mój problem. Pewnie przydałoby się jakieś miejsce, żeby mogli sobie pomalować. Tylko zamiast przychodzić do mnie, niech pan idzie do spółdzielni albo gminy, żeby takie miejsce załatwić – doradziłem facetowi, siląc się na spokój, choć cholera mnie już na niego brała. – I jeśli nie ma pan mi nic więcej do powiedzenia, to żegnam, bo muszę iść na policję.
– No właśnie ja po to przyszedłem! Jak syn będzie musiał zapłacić za swoje graffiti, to przecież tak naprawdę ja zapłacę… A mnie nie stać, mam niską pensję, żona też. Może bym z nim poważnie porozmawiał?
– Na poważną rozmowę to był czas wcześniej. Żegnam!
Po chwili sąsiad od proszenia przeszedł do gróźb. Może nie takiego wprost, lecz bardziej zawoalowanego, typu: „Po co ktoś ma panu pomazać farbą samochód”. Jednak ja nie miałem ochoty go słuchać. Poszedłem na komisariat, złożyłem zeznania, policjanci przegrali z mojej komórki nagranie jako dowód przestępstwa. Potem z poczuciem dobrze spełnionego obywatelskiego obowiązku wróciłem do domu.
Może by tak wynająć agencję ochrony?
Wkrótce całe osiedle wiedziało o mojej akcji. I, co dziwne, większość osób okazywała mi pogardę, a poparcie wyrażano niejako ukradkiem. Sąsiedzi uznali mnie za donosiciela! Nawet ktoś na moim samochodzie farbą napisał słowo „kapuś”.
Bardzo mnie to wszystko zirytowało, ale nie zamierzałem ustępować. Zawzięcie patrolowałem ulice naszego osiedla .Po dwóch tygodniach przyłączył się do mnie sąsiad z bloku, pan Edward. Bardzo się ucieszyłem, bo we dwójkę to zawsze raźniej trochę. Choć trochę mnie zaskoczył, bo miałem wrażenie, że wcześniej niechętnie podchodził do mojej inicjatywy. Gdy go o to zapytałem, odpowiedział:
– Fakt, nie podobało mi się to… Na mnie też kiedyś jeden donosił, jeszcze za komuny. Ale tak sobie popatrzyłem przez te dwa tygodnie i stwierdziłem, że jakby mniej się zrobiło tych młodych z farbą – sąsiad pokiwał głową z uznaniem. – Żadnej szyby wybitej na klatce, żadnego samochodu ostatnio u nas nie okradli. I pomyślałem, że to może być sposób. Czytałem, że tak w Stanach zrobili. Na początku zaczęli walczyć z graffiti i innymi duperelami, a na końcu się okazało, że i mniej morderstw jest.
Odtąd wspólnie patrolowaliśmy osiedle. Żona mi powiedziała, że jak idziemy, to ludzie mówią, że to „idzie szeryf ze swoim zastępcą”. Przyznam szczerze, że poczułem się dumny z tego określenia. Zwłaszcza że wkrótce przybyło mi kilku zastępców i już coraz więcej osób zaczęło chodzić na obywatelskie patrole. Ludzie po prostu zobaczyli, że na osiedlu robi się przyjemniej, bezpieczniej. Że zawartość koszy na śmieci nie ląduje regularnie na trawnikach, na elewacjach bloków z rzadka pojawiają się napisy, a zwykła zieleń jest coraz mnie niszczona. I że wieczorem nie muszą się zamykać w swoich domach, bo mogą spokojnie wyjść na spacer.
Oczywiście nie było idealnie. Wciąż jeszcze w nocy zdarzały się tu i ówdzie pojedyncze akty wandalizmu. Teraz jednak mieszkańcy osiedla przestali się bać dzwonić na policję i w ogóle zawiadamiać władze.
Ja ciągle miałem na osiedlu przydomek szeryfa, chociaż w tym okresie moja aktywność nie wykraczała ponad to, co robiło wiele innych osób. Nie byłem też w żaden sposób przywódcą tych oddolnych i spontanicznych inicjatyw. Lecz kiedy paru sąsiadów uznało, że nasze osiedle powinna nocami patrolować i monitorować jakaś profesjonalna agencja ochrony, to przyszli z tym do mnie.
No nie, na prezesa to ja się nie nadaję
Wszyscy uważali, że to ja powinienem stanąć na czele delegacji, która pójdzie do spółdzielni z postulatem, żeby dorzuciła jakąś sumę do tego przedsięwzięcia z naszych czynszów. Zgodziłem się i dołożyłem jeszcze pomysł, żeby zebrać podpisy pod deklaracją, że mieszkańcy zgodzą się również na dodatkową, comiesięczną, kilkuzłotową dopłatę na rzecz takiej agencji ochrony.
Z tą deklaracją poszliśmy do spółdzielni, spodziewając się, że przyjmą nas z otwartymi rękoma. Przecież dzięki naszej inicjatywie zmniejszały się wydatki na naprawę uszkodzonych obiektów, które musiała ponosić spółdzielnia. Jednak prezes tylko pokręcił nosem. Powiedział, że spółdzielni nie stać, i jak sobie chcemy, to możemy wynająć agencję prywatnie.
Wtedy wstał pan Edward, który wchodził w skład delegacji, i powiedział bez ogródek:
– Panie prezesie. Za pół roku są w naszej spółdzielni nowe wybory. Pan zobaczy, tu się podpisała większość spółdzielców. I albo pan się na tę agencję dorzuci, albo za pół roku straci swoją posadę… Już od dawna się podnoszą głosy, żeby pana wymienić na pana Kazimierza – i wskazał ręką na mnie, a ja musiałem się mocno powstrzymywać, żeby nie otworzyć ust ze zdziwienia. – Bo on dla naszego osiedla zrobił dużo, a pan nic.
Prezes bardzo się zdenerwował i niemal wyrzucił nas z gabinetu. A jednak po kilku dniach spółdzielnia ogłosiła przetarg na agencję ochrony, która miała patrolować nasze osiedle. Doniósł mi o tym pan Edward, który skomentował rzecz krótko:
– Z takimi to trzeba ostro, bo to złóg nomenklaturowy. Inaczej się nie da po prostu.
Od czasu mojego pierwszego „donosu” minął ledwie rok, a osiedle zmieniło się nie do poznania. Najlepiej o tym świadczy tak wymierny fakt jak cena mieszkań, która zdecydowanie podskoczyła. Wystarczyło niewiele: koniec ignorowania łobuzów i wandali odreagowujących sam nie wiem co na wspólnej własności. Ale prawdą okazało się to, co powiedział jakiś mądry człowiek: „Nie ma zła tak małego, aby nie było warto na nie reagować”.
Czytaj także:
„Doniosłam na szefa, bo nie płacił pensji i był mi winny 10 tys. Ten wyzyskiwacz w ramach zemsty zrobił ze mnie dziwkę”
„W złości doniosłam na przyjaciółkę, bo olała mnie dla nowego gacha. Nie sądziłam, że moja zemsta zrujnuje jej życie”
„Doniosłam na własnego męża do skarbówki. W więzieniu nie miał okazji mnie zdradzić”