Akurat zagniatałam ciasto na pierogi, gdy do chałupy wpadła jak burza Masłowa.
– Jajek, kochaniutka, nie masz czasem? Moje kury się nie niosą jeszcze, cholery jedne. Pierogi będziesz robić? A z czym? – rzuciła mi przez ramię ciekawskie spojrzenie.
– Z kapustą i grzybami. A jajek mogę trochę dać, ale niedużo, bo moje nioski też jeszcze nie w formie – powiedziałam, zastanawiając się, po co ona tak naprawdę tutaj przyszła.
Jeszcze się nie zdarzyło, żeby zajrzała z potrzebą, zawsze był to tylko pretekst do pogaduszek. Największa plotkara we wsi nigdy nie powstydziła się brakiem „najnowszych” wiadomości.
– A słyszałaś, że gospodarkę Banasików sprzedają? Podobno już wszystko ugadane – zagadnęła po chwili.
– O, naprawdę? – zdziwiłam się.
Banasikowie mieli jedną z największych gospodarek we wsi. Dom nieduży, ale stodoła olbrzymia, obora, hektar łąki i jeszcze kilka hektarów pola. A ziemia tam u nich dobra, więc niejeden gospodarz się na nią łasił. Tyle że syn Banasików taką cenę krzyknął, że wszyscy tylko ręką machali.
– A kto to bierze? We wsi nikogo nie stać. Młody Więcek kredyt dostał?
– A tam, dostałby – Masłowa wzruszyła ramionami, jak zwykle dobrze poinformowana. – Jemu bank to już nawet dwóch tysięcy nie pożyczy. Podobno jakieś miastowe kupują.
– Miastowe? – odwróciłam się gwałtownie od stolnicy, aż kawałek ciasta spadł na podłogę. – A na co im gospodarka? Wszystko kupują? Na letnisko dom za mały, a gospodarcze im po co?
– A nie wiem – Masłowa wyraźnie się speszyła, że jednak nie wszystko wie. – Ale całość biorą. Z ziemią.
Poszła sobie wreszcie, a ja przez chwilę rozmyślałam nad nowinami. Miastowi to nie była u nas rzadkość – dwa kilometry dalej jest jezioro i letniaki pojawiają się tu co roku. W sąsiedniej wsi kwitnie agroturystyka. Mój chłop nawet kiedyś przemyśliwał, czy by się też nie pobawić w takie rzeczy. Ale odwodziłam go od tej myśli. Bo kto by tam miał na to czas?
Wszyscy byli ciekawi, co to za ludzie
Gospodarka to pewna rzecz – mleko przyjmie mleczarnia, na ziemniaki i kapustę też kontrakty podpisane. A taka turystyka to wiadomo – letnicy dopiszą albo nie. Wystarczy, że pogoda będzie nieciekawa i z zarobku nici. A poza tym, nasza wieś położona z dala od jeziora, nie każdy chce łazić taki kawał na plażę. Więc Jacek przyjął moje argumenty, machnął na to ręką i pozostał przy ziemi. A i ja mam wystarczająco roboty w warzywniaku i obejściu, do tego z dzieciakami – kiedy miałabym się jeszcze użerać z miastowymi? Trzeba by im przecie co ugotować, oprać, oporządzić… E tam! Nie dla nas takie zajęcia.
Ale po co ci kupili gospodarkę? I to całą, razem z ziemią? Może, nie daj Boże, będą co budować? Chociaż z drugiej strony, jakiś sklep porządny albo zakład pracy to by się tutaj bardzo przydał. Tyle że tej ziemi naprawdę szkoda na budowlaną, to druga klasa jest, pod pszenicę dobra.
Ale długo głowy sobie tym nie zaprzątałam, bo przecież mam co robić.
Jednak miastowi nie dali o sobie zapomnieć. Najpierw przyjechały jakieś wielkie samochody. Coś tam wyładowywali, montowali. Ogrodzenia robili – pół łąki siatką przykryli.
– Kury będą hodować, czy jak? – zastanawiał się Jacek pewnego dnia, spoglądają w okno na pole Banasików. – Tak, jakby od jakich jastrzębi się bronili. A tam znów – płot lichy postawiony, jak na pastwisko.
– A może to nie żadne miastowe wcale – zastanawiałam się, wycierając ręce i podchodząc do okna. – Może to jacyś hodowcy? Z innej wsi?
– Miastowi, popatrz na rejestrację – pokazał na samochód, nowiutkiego peugeota. – Ze stolicy przecież przyjechali.
– I oni kury będą hodować? – zdziwiłam się. – No coś takiego!
Mąż nie podzielał tego zdumienia.
– A bo ja wiem? Miastowe zawsze byli dziwne – wzruszył tylko ramionami i poszedł do swojej roboty.
Dwa dni później ktoś zadzwonił do naszych drzwi. Ze wsi to każdy od razu wchodził, a na listonosza nie była pora, więc kto to? Poszłam otworzyć.
– Dzień dobry – powiedziała jakaś kobieta. Młoda, niebrzydka, ubrana w dżinsy i koszulę. – Przyszłam się przywitać, będziemy sąsiadami. Barbara Maciejak jestem – wyciągnęła rękę na powitanie, a ja uścisnęłam i też się przedstawiłam, oszołomiona. – Przeprowadziliśmy się z Warszawy – wyjaśniła i podała mi jakiś pakunek. – Ciasto przyniosłam, to tak na dobry początek znajomości.
Ocknęłam się i zaprosiłam ją do środka. Weszła, rozglądając się ciekawie.
– O, komputer macie – zdziwiła się.
– No mamy – popatrzyłam na nią, zaskoczona. – Na wsi bez komputera to człowiek byłby odcięty od świata. Co prawda internet czasem wolno chodzi, ale idzie się przyzwyczaić. A to państwo kupili tę gospodarkę Banasików naprzeciwko nas?
– Ano my – przytaknęła. – Postanowiliśmy się wyprowadzić z miasta. A z czegoś trzeba żyć, więc kury będziemy hodować. I kaczki. Ja bym jeszcze gęsi chciała, ale zobaczymy. I konie chcemy kupić.
– Aha! – udało mi się wybąkać.– A czemu to tak? W mieście przecież wygód więcej i kultura inna…
– Ale tu jest zdrowy klimat i widoki takie piękne – zawołała, patrząc w okno. – Powietrze inne. Wie pani, tak sielsko, romantycznie, życie inaczej płynie, spokojniej. Od dawna marzyliśmy, żeby zamieszkać w takim urokliwym miejscu, jak to.
Przyjrzałam się jej uważnie. Ręce niezniszczone, cera zadbana, fryzura jak z salonu. No, to ja już ją widzę, jak pracuje przy tych kurach i wdycha sielskie powietrze z obornika!
– Ale i praca ciężka – powiedziałam ostrożnie. – Na wsi prawie cały rok nie ma odpoczynku. Od wiosny do jesieni ciężka harówka, a i zimą jest co robić.
– Ale nagroda jaka! Plony własne i przetwory z domowego ogródka. I życie z dala od cywilizacji. Nawet się zdziwiłam, że internet tu działa.
Wygląda mi na taką, co nie zna ciężkiej pracy
Pożegnała się za chwilę i poleciała, a ja patrzyłam na nią przez okno. Zdaje się, że oni o hodowli drobiu pojęcia nie mają. Jego co prawda nie znam, ale ona wygląda jak paniusia, co za ciężką pracę uważa wycieranie kurzu. Co ich podkusiło, żeby się przeprowadzić na wieś i gospodarkę prowadzić? Te miastowe to faktycznie dziwne ludzie.
A jednak praca w sąsiednim gospodarstwie szła pełną parą. W stodole powstał kurnik, cały wybieg był już ogrodzony. Widać też było, że i w oborze coś robią – być może, przerabiali ją na stajnię? Bo część pola ogrodzona była sztachetami, takimi jak padok się grodzi. Cała wieś była zaciekawiona – co chwila ktoś przychodził i patrzył… Ci bardziej nieśmiali pod byle jakim pretekstem wpadali do nas, bo nasza chałupa przecież najbliżej Banasikowej. A ci odważniejsi i dzieciaki stali po prostu przy płocie i przyglądali się wszystkim robotom.
Pewnego dnia, kilka tygodni po tym, jak miastowi zaczęli się urządzać, Jacek przyszedł podekscytowany.
– Słuchaj, ten warszawiak chce pole uprawiać – powiedział ze śmiechem. – Pytał, jaką pszenicę ma obsiać.
Spojrzałam na niego szczerze zdumiona. No, jeszcze tego brakowało!
– Jak to? – spytałam. – I kury, i gęsi, i pszenica? To oni naprawdę chcą poważnie tutaj gospodarzyć?
– A bo ja wiem? – Jacek wzruszył ramionami. – On, znaczy ten Maciejak Roman, to nawet coś tam wie. Chciał owies siać, ale jak się dowiedział, że to 2 klasa gleby, to postanowił pszenicę. I pytał, gdzie kupić, i jaki gatunek. Nawet ma jakieś pojęcie na ten temat, ale wypytywał mnie, co i jak. I słuchał – widać, że mój mąż był dumny, że może udzielać lekcji warszawiakowi. – No i pytał, czy bym nie chciał u niego popracować, bo maszyn już w tym sezonie nie zdąży kupić, a zresztą i tak się nie zna, więc wolałby kogoś wynająć. Zgodziłem się, bo niezły grosz proponuje. Ale owies też posieje, bo konie chce trzymać tam u siebie. A to oznacza jeszcze więcej roboty – dokończył uradowany.
– Konie? Takie pod wierzch?
– No chyba tak, przecież nie pociągowe – Jacek się zamyślił na chwilę i dodał. – Chociaż, kto go tam wie. Ciągle się zachwyca, jak tu pięknie, z dala od cywilizacji. Coś tam gadał też o gospodarstwie ekologicznym.
– O, to tak jak jego żona – przytaknęłam. – Też się zachwyca wsią.
– Ano widzisz sama – Jacek pokiwał głową. – Miastowe to dziwne ludzie.
Minął jakiś czas. Maciejakowie powoli przestawali być sensacją wsi, chociaż potrafili zadziwić tym, co robią. Faktycznie zaczęli hodować te kury i kaczki – ekologicznie. Podobno mają już mnóstwo stałych zamówień, a interes idzie jak złoto. Przynajmniej tak twierdzi Masłowa. Gospodarstwo prowadzą nowoczesne, zgodne z wszystkimi wymaganiami.
Jednocześnie chałupy nie odnowili. Na zimę w piecach palą, a na podwórku odremontowali starą studnię, taką z żurawiem. Jacek pomagał im kopać.
– Pytałem, po co im to – opowiadał, gdy wrócił wieczorem zmachany do domu. – Przecież z wodociągu woda dobra jest. To mi powiedział, że taka jest dużo zdrowsza. Dziwaki jednak.
Ludzie powoli oswajali się z obecnością miastowych we wsi, a oni nie narzucali się za bardzo nikomu. Owszem, dosyć często prosili o pomoc, ale zawsze odpłatnie. A to traktor był im potrzebny, a to obornik i rozrzutnik. A to znów okazało się, że za mało siana na zimę mają i musieli po wsi kupować. Czasami śmialiśmy się z nich.
– Tak to jest, gdy się miastowe za gospodarzenie zabierają – mówił Jacek, gdy okazało się, że musi pomóc siano przywieźć z sąsiedniej wioski. – Dobrze, że w ogóle jakieś znalazł. Każdy przecież dla siebie zbiera. A jemu się wydawało, że z jednej łąki to i konia wypasie, i zapasy na zimę zrobi. Samym owsem kobyły nie nakarmi.
– No, przecież marchew jeszcze dla nich ma i buraki – sprostowałam.
– Aha, ma, bo mu powiedziałem, żeby na czas kupił. Gdyby nie to, guzik by miał – Jacek dumnie wypiął pierś. – I jeszcze musiałem z nim na targ jechać, bo chciał tą swoją przyczepką wszystko przywieźć!
– No i dobrze, przynajmniej zarobisz – wzruszyłam ramionami. – Ty się lepiej ciesz, że to takie gapy, bo za wszystko płacą, a ty masz kasę.
– Toż ja nie narzekam – spojrzał na mnie rozbawiony. – Dziwi mnie tylko okropnie, że takie ludzie po świecie chodzą i za gospodarkę się biorą.
Dziwni ludzie z tych miastowych
Ale teraz okazało się, że i miastowe na coś się przydadzą. Przyszedł czas rozliczania PIT-ów, a dla nas to jak droga przez mękę. Mój mąż co roku próbował zmierzyć się z tematem, ale z mizernym efektem. A to czegoś zapomniał wpisać i był wzywany do urzędu, a to za dużo odpisał, a to znów za mało. Teraz biedził się nad papierami, gdy akurat Maciejak przyszedł.
– Panie Jacku, prośbę mam – powiedział. – Wiosna idzie, pszenicę chciałem posiać i zarezerwowałbym pana z siewnikiem, co? Znajdzie pan czas?
– A czemu nie, znajdę – Jacek podniósł zmęczone oczy znad papierów. – Ale to chyba i pług by się przydał, i brona?
– A może i tak – pan Roman beztrosko zgodził się z nim. – A nad czym pan tak siedzi? Rachunki jakieś?
– PIT-y – Jacek odsunął papiery. – Powiem panu, że cały dzień mogę orać, ale nad papierami to się męczę!
– To może pomogę? – zapytał nasz sąsiad i przysiadł się do męża. – Ja księgowy jestem z wykształcenia.
– Księgowy? I kury hoduje? – nie mogłam się powstrzymać.
– A co zrobić, kiedy serce rwało się do wsi – zaśmiał się. – No, panie Jacku, pan daje te papiery.
Zeszło im się do wieczora, to kolację przygotowałam. Powiedziałam, żeby żonę też zaprosił, bo co ma sama siedzieć w domu? A będzie okazja, żeby się lepiej poznać. Ale odparł, że ona nie może, bo kury im się pochorowały i ona musi je kurować. On sam na kolacji został, tyle, że nic pić nie chciał.
– Ja nietrunkowy – uśmiechnął się, gdy Jacek postawił butelkę na stole. – Już swoje w życiu wypiłem.
Ale PIT-y rozliczył, i to nie tylko nam! Jak się we wsi zwiedzieli, że Maciejak jest księgowym, to całe pielgrzymki do niego chodziły. A on wszystkim papiery wypełnił i nic za to nie chciał. Ustaliliśmy z Jackiem, że w związku z tym on im to pole za darmo zaorze.
– Uparł się i dał mi pieniądze – powiedział Jacek po powrocie. – To mu chciałem trochę zboża dać albo chociaż obornik na jesień przygotować. Ale powiedział, że on musi mieć specjalne, z ekologicznej hodowli.
– A nasze to złe? – oburzyłam się.
– No, mówi, że nawozy tylko naturalne. A znów obornik też specjalny, od krów, co są ekologicznie chowane. Za miastowymi nie trafisz.
Fakt. Z jednej strony to uczynni są, jak trzeba pomóc to nie odmówią. A i jeszcze zapłacą uczciwie, jak sami czegoś potrzebują. Ale z drugiej strony… Z ludźmi bratać się nie chcą. Ani na pogaduchy nie przyjdą, ani nic. Ta cała Barbara to tylko raz u mnie była, wtedy, na początku. A potem już nikogo nie odwiedziła. Pan Roman też – ani się nie napije, ani nie pogada. A na wsi u nas to ludzie sobie pomagają – jeden ma bronę, drugi siewnik, to się zmówią, zrobią razem, a po robocie wypiją.
Z Maciejakami tak się nie da. Odludki. Dziwne ludzie te miastowe.
Czytaj także:
„Przeprowadzka na wieś z marzenia stała się traumą. Wszystko przez sąsiadów, którzy zaczęli budować pałac obok nas”
„Gdy wnuk dostał w spadku dom na wsi, planował go sprzedać. Natychmiast zmienił zdanie, kiedy zobaczył to miejsce”
„Przeprowadzka na wieś miała ukoić moje zszargane nerwy. Jedyne, co mi przyniosła to stres, długi i komornika”