„Gburowaty właściciel mieszkania chciał dać mi popalić, ale to ja wygrałam. Ze złości dymiło mu się z głowy”

kobieta, która się zemściła fot. iStock, Ivan Pantic
„Drzwi otworzył mi niski facet koło siedemdziesiątki. Powiedziałam, że przyszłam w sprawie ogłoszenia. Zaprosił mnie do środka, zaproponował kawę. Podziękowałam grzecznie, a wtedy on zaczął mnie przesłuchiwać”.
/ 28.09.2023 14:30
kobieta, która się zemściła fot. iStock, Ivan Pantic

Powiedziałam sobie, że do trzech razy sztuka. Przedtem nie udało mi się dostać na studia, bo widocznie za mało się starałam. Teraz będzie inaczej. I rzeczywiście: kułam po nocach i zapomniałam o wszelkich rozrywkach. Pragnienie wyrwania się z mojego wiejskiego grajdołka było tak silne, że odłożyłam wszystko inne na bok. I kiedy zobaczyłam na listach, że zostałam przyjęta, mało nie zemdlałam.

Jechałam do Warszawy szczęśliwa jak nigdy dotąd, wierząc, że wszystko ułoży się po mojej myśli. Nie starałam się wcześniej o miejsce w akademiku, bo nie wiedziałam, czy będzie mi potrzebne. I teraz musiałam zatrzymać się u koleżanki.

Nauka nie sprawiała mi większego problemu. Prawie wszystkie przedmioty bardzo mnie interesowały i zapamiętywałam materiał automatycznie. Nie musiałam godzinami ślęczeć nad książkami.

Zajęłam się więc szukaniem pracy i jakiegoś lokum, bo przecież nie można było wiecznie siedzieć Aśce na głowie. Miałam szczęście: potrzebowali w jakimś biurze archiwistki do uporządkowania dokumentów. Godziny pracy dowolne: chodziło o wykonanie roboty, a nie o obecność od – do. Nie mogłam trafić lepiej.

„Kasa niewielka, ale jak się dobrze pokombinuje, da się wyżyć. Jak to mówią, studenckie śniadanie to chleb posmarowany… nożem. Jak inni tak mogą, to ja też” – uznałam. Musiałam załatwić sobie jeszcze jakiś dach nad głową, choćby tylko po to, by tam spać.

Któregoś dnia wyszłam wcześniej z zajęć i wybrałam się do pracy.
Na przystanku, czekając na autobus, przeglądałam ogłoszenia ponaklejane na słupie. I nagle rzuciło mi się w oczy: Samotny starszy pan wynajmie niedrogo pokój studentce. Po robocie pojechałam pod podany adres. Oby tylko to było aktualna! Zadzwoniłam. Zza drzwi dobiegał straszny harmider, szczekanie, drapanie, piszczenie… jakby mieszkała tam zgraja dzikich kundli. Potem usłyszałam:

– Dora, Wera, do kuchni!

I nastała cisza

Drzwi otworzył mi niski facet koło siedemdziesiątki. Powiedziałam, że przyszłam w sprawie ogłoszenia. Zaprosił mnie do środka, zaproponował kawę. Podziękowałam grzecznie, a wtedy on zaczął mnie… przesłuchiwać. Dosłownie! Pytał o wszystko: skąd jestem, ile mam lat, co studiuję, czy palę papierosy, czy mam narzeczonego, czy lubię psy.

Tematyka pytań była dość zróżnicowana i – powiem szczerze – trochę dziwna, lecz najwyraźniej udało mi się odpowiadać w sposób zadowalający, bo facet podumał chwilę, po czym powiedział:

Pani pokój ma osobne wejście. Łazienka jest obok. Kuchnia do wspólnego użytku, tak samo telefon i telewizor. Jestem człowiekiem tolerancyjnym, nie zabraniam pani przyjmować gości. Jeden warunek – nie mogą palić papierosów, ponieważ Dora i Wera, które zaraz pani przedstawię, tego nie znoszą. Poza tym będzie pani miała obowiązek zajmowania się psami według wskazówek, których pani udzielę: karmienie, wychodzenie na spacer i ogólne dopieszczanie – wtedy, gdy mnie nie ma w domu. A zdarza się to praktycznie codziennie od szesnastej, ponieważ mam bogate życie towarzyskie. Dora i Wera są wielokrotnymi medalistkami światowych wystaw i każde uchybienie w jadłospisie lub rozkładzie dnia może mieć wpływ na ich dalszą karierę. Jeśli weźmie pani na siebie tę opiekę po zajęciach, od szesnastej do położenia psów spać o dwudziestej pierwszej – pokój będzie panią kosztował tylko 300 złotych miesięcznie.

Nie dałam po sobie poznać, że cena bardzo mi się podoba. Zresztą, pewnie facet dobrze to wiedział. Spytałam tylko, czy sądzi, że sobie poradzę z pieskami. Spojrzał na mnie z uśmiechem:

– Musi pani przynajmniej spróbować. Zaraz pani przedstawię te „pieski”.

Otworzył drzwi do kuchni, skąd wypadły na mnie dwa wielkie, śliniące się psiska.

Zaczęły mnie obwąchiwać

Oba sięgały mi do pasa i choć wydawały się łagodne, na pierwszy rzut oka nie wyglądały przyjaźnie. Musiałam mieć przerażoną minę, bo właściciel się roześmiał:

– To dogi niemieckie. Nie ma większych psów – powiedział. – Są miłe, jeśli pani się z nimi zaprzyjaźni. Jak wyczują od człowieka pozytywne wibracje, szybko go zaakceptują. Niech się pani nie boi, bo nie zapanuje pani nad nimi. Ale spokojnie, są dobrze wytresowane, na spacerze nie musi ich pani z całej siły trzymać. Idą przy nodze nawet bez smyczy, bo tak defilują na wystawach. Reszta wskazówek, jak się pani zdecyduje. Proszę się przespać z tą propozycją i jutro dać odpowiedź.

Całą noc zastanawiałam się, czy uda mi się zapanować nad psami, jednak 300 złotych za pokój warte było każdej tortury.

Na drugi dzień zjawiłam się więc w mieszkaniu właściciela Dory i Wery. Ucieszył się, że zaakceptowałam jego warunki, i na pierwszy spacer poszedł ze mną. Wyjaśnił też, że niedługo spacery będą krótsze, ponieważ obie suki zostaną zapłodnione przez jeszcze bardziej królewskiego doga, który w tym celu przyleci specjalnie z Wielkiej Brytanii. Opowiedział mi trochę o światku właścicieli tej rasy psów: znają się jak łyse konie, choćby mieszkali w różnych zakątkach świata.

– Czy one mogą się kłaść na te kanapy w pana mieszkaniu? – spytałam.

– To jest ich miejsce. To są ich kanapy. Proszę pamiętać, że dog to jest pies królów i król psów. Były na niemal każdym królewskim dworze europejskim. Wtedy jednak wyglądały bardziej groźnie, bo obcinano im uszy, formując na spiczaste, bardziej „bojowe”. Dziś zaniechano już tego barbarzyńskiego i bolesnego obyczaju i dogi mają potulniejszy wygląd. Ale całą resztę muszą mieć zapewnioną na poziomie królewskim.

Semestr zaliczyłam doskonale, krótko przed porodem obu suk mojego gospodarza, który mocno ograniczył swoje towarzyskie kolacyjki, częściej doglądając ciężarnych Dory i Wery.

W ogóle dostał jeszcze większego fioła na ich punkcie. Sprawdzał każde jedzenie, które im dawałam – niemal sam próbował. Po każdym spacerze macał je po brzuchach, oglądał im łapy, zaglądał w oczy. Zrozumiałam to dopiero, gdy dowiedziałam się, że każde szczenię warte będzie pięć tysięcy złotych… Któregoś dnia rozwydrzona do granic możliwości Dora złapała mnie lekko zębami za rękę. Zostałam nauczona, że nie wolno dać się tak zdominować psu, dostała więc porządnego klapsa.

Jestem pamiętliwą babą ze wsi!

Facet zauważył to przez uchylone drzwi. Wpadł do dużego pokoju wściekły, cały czerwony na twarzy, i mnie… spoliczkował. I to naprawdę mocno! Przez chwilę stałam jak słup soli, po czym wybiegłam z domu. Wróciłam późnym wieczorem. Właściciel psów czekał na mnie z kwiatami i przeprosinami. Błagał, żebym mu wybaczyła, bo te szczeniaki to dla niego bardzo ważna sprawa.

Chciałam odejść, ale dobrą godzinę przekonywał mnie, żebym została, bo musi wyjechać do ciężko chorej siostry w Anglii. Na czas wyjazdu nie będę płaciła za pokój. Zgodziłam się, nie miałam wyjścia, lecz wiedziałam, że tego policzka mu nie daruję…

Pan, wyjeżdżając, zostawił mi dziesiątki numerów telefonów do przyjaciół weterynarzy, psich ginekologów i kynologów, których wielu znałam, bowiem często u niego bywali. Kazał też dzwonić do siebie, jeśli cokolwiek będzie się działo, a sam dzwonił po cztery razy dziennie, dopytując o wszystko, co dotyczyło psów.

Wera i Dora powiły bez problemu po osiem szczeniaków. Facet cierpiał, bo nie mógł być przy tym, i zaklinał mnie, żebym uważała, bo jak nawalę, to on wróci i... Wyglądało mi to na groźbę. Dopiero po chwili dziadek się mitygował i obiecywał złote góry, gdy wszystko się uda.

Okropnie drażniło mnie to jego gadanie, ale zacisnąwszy zęby, stosowałam się do jego idiotycznych wskazówek. Nie dlatego, żeby mi na tym zależało. Już wiedziałam, co wkrótce zrobię…

Kiedy szczeniaki, całe i zdrowe, mogły poradzić już sobie bez matek, zapakowałam je do koszyka i – wcześniej umówiona z różnymi „psiarzami” – sprzedałam wszystkie po zniżkowej cenie 4000 zł za sztukę. Mówiłam, że mam pełnomocnictwo od pana Leszka, który dopełni formalności po powrocie z Londynu.

Pieniędzmi nie cieszyłam się długo

Zainkasowałam 64 tysiące złotych. Klucz do mieszkania oddałam sąsiadce i zadekowałam się u przyjaciółki ze studiów. Nie byłam jednak bezlitosna. Gdy pan Leszek wrócił do domu, zastał szesnastkę szczeniąt. Wcześniej pojechałam na wieś, gdzie czekało na mnie zebrane przez matkę szesnaście szczeniaków, które ludzie chcieli potopić. Podrzuciłam je do wykarmienia Dorze i Werze. Żałuję tylko, że nie mogłam widzieć miny mojego gospodarza, kiedy zajrzał na kanapy obu suk.

Pan Leszek, kiedy tylko pozbierał się z wściekłości, zaczął mnie nękać. Powiedziałam, dlaczego tak zrobiłam, obiecałam oddać kasę i podałam adresy tych, którym psy zostały sprzedane.  Nie wiem, czy facet odzyskał psy, ale na drugi raz się zastanowi, zanim uderzy kobietę.

Czytaj także:
„Żyjemy za kasę teścia, bo mój leniwy mąż całymi dniami gra na komputerze. Udaje, że pracuje, więc go podkablowałam”
„Żyłem według obsesyjnego planu matki i wbrew sobie. Prawda, którą poznałem po jej śmierci, zmieniła wszystko”
„Zachłanna macocha od początku mi nie pasowała. Aby przejąć majątek mojego ojca, nie cofnęła się przed najgorszym”

Redakcja poleca

REKLAMA