Kiedyś byłam szczęśliwa. Naprawdę. Miałam świetną rodzinę. Mój mąż był cudownym facetem z gatunku niezniszczalnych optymistów.
– Głowa do góry, Wiki, wszystko będzie dobrze – powtarzał często.
Nasze dzieci były zdrowe i inteligentne. Aż miło było iść na wywiadówkę. Mąż przyzwoicie zarabiał, potrafił się załapać na kapitalizm, nie bał się nowych wyzwań. Nie było dla niego rzeczy niemożliwych. „Nie ma sprawy, zrobi się, co się ma nie zrobić!”. Przełożeni lubili go i awansowali, specjalista od spraw beznadziejnych.
Ja też sobie przy nim radziłam
Wiadomo, dom. Ale także dodatkowe prace.
Mąż mną pokierował i założyłam jednoosobową firmę, prowadziłam usługi księgowe. Kilka stałych zleceń i trochę więcej pracy, gdy zbliżał się termin wysyłania PIT-ów. Dorzucałam z tego trochę do naszego domowego budżetu i miałam parę groszy na swoje wydatki. Zajmowało mi to też czas i dawało poczucie, że jestem potrzebna komuś poza moją rodziną. Rodzice mieszkali na drugim końcu miasta, ale odwiedzali nas często do czasu, gdy kupili wiejską chałupę i zaczęli tam spędzać każdą wolną chwilę. Trzynaście lat temu moja mama umarła. Nagle, we śnie.
– Za wcześnie – powiedział Janek – ale pociesz się, że przynajmniej nie cierpiała. Tam, gdzie jest, jest jej już dobrze.
Trzy miesiące po pogrzebie do mojego ojca wprowadziła się Teresa. To był dla mnie szok, jak można w tak krótkim czasie zastąpić osobę, którą się ponoć kochało, jakąś inną babą. Podejrzewałam, że miał już z nią romans wcześniej, bo to tempo było niewiarygodne. Nic mu nie powiedziałam, ale nie umiałam też wybaczyć. Szczególnie wtedy, gdy widziałam ją w płaszczu mojej mamy albo gdy robiła swoje porządki w ogródku przy tej wiejskiej chałupie.
– Patrz, Wiktorio, jaki Tereska ma zmysł estetyczny, jak te kwiatki pięknie rosną. Jak dba o grządki – mówił ojciec.
Nawet się nie zająknął, taki był podekscytowany Teresą i jej umiejętnościami. Tłumiłam w sobie złość.
– Zostaw to, matka – prosił syn – dziadkowi też się coś od życia należy. Dobrze, że ktoś go jeszcze zechciał. Nie chcesz powiedzieć, że wolisz, żeby był sam. Przecież nie dałby sobie rady.
– Tego nie chcę powiedzieć ale są przecież jakieś formy, zwyczajowy czas żałoby… Jeszcze ciało nie ostygło!
Czas zleciał tak szybko
Ani się obejrzałam, a dzieci pokończyły szkoły i zajęły się swoim życiem. Paweł wyjechał do Dublina pracować przy programach komputerowych, Marysia razem z grupą znajomych wciągnęła się w zbawianie świata, czyli pochłonęła ją ekologia. Syn wpadał najwyżej raz w roku na kilka dni, a córkę widywałam częściej w wiadomościach telewizyjnych niż na żywo. Taki szczupak z dredami przypięty łańcuchem do drzewa.
– Patrz, chyba Marysię pokazują!
– Gdzie? Gdzie?
– No tam, przypięta. To chyba ona.
– Zuch dziewczyna.
– Nie wiem, wolałabym, żeby zajęła się czymś bardziej bezpiecznym.
– Da sobie radę, nie panikuj. Mocna jest i dzielna – powtarzał Janek.
Mąż akceptował wszystko. Uważał, że jest, jak jest i trzeba się z tym mierzyć, a nie rozpaczać i narzekać.
– Wszystko będzie dobrze…
To było jego ostatnie zdanie. Wrócił z pracy jakiś zmieniony, wyraźnie coś mu było. Dopytywałam, chciałam wezwać lekarza, ale się nie zgodził. Wypowiedział to zdanie, uśmiechnął się do mnie i chwilę później stracił przytomność. Lekarz z pogotowia stwierdził zgon. Rozległy zawał.
Zostałam sama
Marysia się pobeczała na pogrzebie, a Paweł tylko zadzwonił, że jest mu bardzo przykro, ale nie ma możliwości, żeby teraz przyleciał. Przyleci, jak będzie miał trochę więcej czasu. W pustym mieszkaniu rozkładałam faktury moich klientów i przekładałam je z miejsca na miejsce. Patrzyłam na nie, ale niewiele widziałam. Dotarło do mnie, że tylko je mam. Tylko te papiery z cyferkami. Nie ma koło mnie ludzi. Nie mam przyjaciółek, nie znam naszych sąsiadów, dzieci mają swoje życie i mało w nim miejsca dla mnie, sześćdziesięcioletniej, samotnej kobiety.
– Matka, nie marudź, wyjdź do ludzi, idź gdzieś, poznaj kogoś, no zrób coś ze sobą, wszystko będzie dobrze.
Tak powiedział przez telefon Paweł. Nawet w jego głosie czułam podobny ton jak u mojego męża. A ja wiem, że nic już nie będzie dobrze. To mąż trzymał na swoich barkach całe moje życie. Kolejny raz przełożyłam z miejsca na miejsce faktury.
– Pani Wiktorio, bardzo proszę, przecież umówiliśmy się…
– Tak, przepraszam, już się za to biorę.
Któregoś dnia zadzwoniła Marysia.
– Mama, sprawa jest. Czy możesz mi podesłać na konto trochę kaski?
Mogę. Wlepiałam wzrok w topniejące liczby na moim koncie i wciskałam „wyślij”. Jak długo można gapić się przez okno, przestawiać garnki ze zmywarki do szafki i z szafki na palniki, a potem znów do zmywarki. Nawet telewizora nie było po co włączać. Coraz mniej jadłam i coraz mniej myślałam. Siedziałam i patrzyłam gdzieś w przestrzeń.
– Pani Wiktorio, tu Teresa. Dzwonię, bo mamy z pani tatą taką trochę kryzysową sytuację. Pochorowaliśmy się oboje i nie bardzo jest komu pójść do sklepu. Gdyby pani mogła…
– Coś poważnego?
– No, ojciec to chyba tak. Ma kiepskie wyniki, coś mu tam rośnie w brzuchu i mówią, ze trzeba operować, ale on nie chce, zna przecież pani tatę, nie będę opowiadać. I jeszcze jakieś zaziębienie się przypałętało, ma gorączkę. A ja to co innego, kręgosłup mi wysiada co jakiś czas i taki zbieg okoliczności, że teraz. Naraz.
– Dobrze. Zaraz się jakoś zbiorę i podjadę do was… Niedługo będę.
Co miałam powiedzieć?
Że nie pojadę, że sama sobie już prawie nie robię zakupów? Że nie jestem pewna, czy potrafię jeszcze prowadzić samochód? Albo że może to coś, co robi w samochodzie prąd, mogło się rozładować? Nie rozładowało się. Udało mi się wyjechać z garażu i przewlec przez miasto. Ojciec wyglądał bardzo źle. Wychudł, szkliły mu się oczy od gorączki.
– Widzi pani sama, jak to jest. Był lekarz, dał jakieś proszki na tę infekcję, ale dopóki się tego nie wyleczy, nie ma mowy o operacji.
– I bardzo dobrze. Nigdzie nie pójdę na żadną operację, nie będą mnie kroić.
– Ależ przestań tak wygadywać te swoje głupoty, przecież rozmawiałeś z panią doktor, Henryczku.
– Ty przestań, bo się tylko mądrzyć potrafisz. Nie pójdę i już.
– On tak cały czas do mnie mówi.
– Bo jesteś upierdliwa baba.
– No i co ja mam zrobić?
– Idź i nie wracaj!
– O! To cały pani tata.
Chciałam jej powiedzieć, że widziała, co brała
Taki zawsze był. Dopóki żyła mama, trzymała go w pionie. Teresa widać nie ma takiej siły.
– Ja bardzo panią przepraszam, że tak… ale taka sytuacja. Ja to ledwie się do kuchni dotelepię, a jemu trzeba przecież coś zrobić do jedzenia.
– Jasne. Nie musi pani przepraszać, to przecież mój ojciec.
– Ja tu nikogo innego nie mam, tylko siostrzenicę, ale ona mieszka w Rabce.
– Nie, nie ma sprawy. Niech pani powie, co mam kupić.
Zaczęła wymieniać podstawowe produkty, ja sięgnęłam po kartkę.
– Ej, Teresa! Powiedz Wiktorii, żeby mi cztery piwa kupiła! Takie niepasteryzowane! W puszce!
– Widzi pani, chory, antybiotyki, ten brzuch przed operacją, a on się awanturuje, że chce piwo. Nic nie skutkuje, nie słucha nikogo.
– A co, ciebie mam słuchać? Na piwo mam ochotę! Co, nie wolno mi?
– No, naprawdę ja już z nim nie wyrabiam – ściszyła głos – on mnie regularnie wykańcza. Nie wiem, co mnie podkusiło. Na początku jeszcze jakoś było, ale teraz… Nie daje się wytrzymać. On był taki sam dla pani mamy?
– Nie. Chodził jak na sznurku. No ale moja mama była ostra.
– Ech, to ja tak nie umiem. Ale muszę powiedzieć, że pani, bez względu na to, co pani sobie o mnie myśli, to jednak ma pani ze mną dobrze…
– Tak?
– No tak. To wszystko spadłoby na panią. A nie jest z nim lekko.
– To ja pójdę już. Chcę szybko zrobić te zakupy, żeby zdążyć dojechać do domu, zanim ludzie z pracy zaczną wracać.
Chodziłam pomiędzy sklepowymi regałami i wybierałam wszystko, co było na kartce. No koniec dorzuciłam te cztery puszki piwa. Myślałam, o tym, co mi powiedziała Teresa. Miała rację. To mój ojciec. Stary i schorowany. To mój obowiązek zająć się nim.
Ale myślałam też o tym, że nigdy go nie lubiłam
Zawsze stała pomiędzy nami moja mama, która tłumiła te jego pretensje, wybuchy agresji. Teraz rolę piorunochronu wzięła na siebie Teresa. Nawet poczułam do niej coś na kształt sympatii. Od tamtego czasu jeżdżę do nich regularnie. Robię zakupy i wysłuchuję awantur, jakie mój ojciec robi Teresie. Miał w końcu tę operację, ale jak to czasami bywa, znaleziono u niego inne niepokojące rzeczy. Znów pokrzykuje, że do żadnego szpitala nie pójdzie.
Nie mówię im nic o sobie i swoich problemach. Nadal jestem sama jak palec. Co będzie dalej? Co, jeśli Teresa naprawdę odejdzie od niego? Będę musiała zamieszkać z nim? Wziąć go do siebie? Zmusić do operacji? Oddać do domu opieki? Nie wyobrażam sobie tego. Może jestem złym człowiekiem, ale życzę Teresie dużo siły i wytrwałości. To wszystko jest tak beznadziejnie smutne. Dużo bym dała za to, żeby pojawił się przy mnie choć na chwilę mój Janek i powiedział:
– Wiki! Głowa do góry, zęby do przodu! Wszystko będzie dobrze!
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”