Nie mogę przestać gapić się na pierścionek. Jest śliczny. Ale jeszcze piękniejsze jest wspomnienie, które się z nim wiąże. Rozświetlona uśmiechem twarz mojego ukochanego i to pytanie, tak proste, a jednak dające tyle radości: „Czy zostaniesz moją żoną?”. Kto by pomyślał...? Andrzeja poznałam trzy lata temu, kiedy rozpoczęłam studia uzupełniające na uniwersytecie. Był w mojej grupie i już pierwszego dnia wydał mi się bardzo interesujący. Wraz z kilkoma innymi osobami udaliśmy się na integracyjne piwko do pobliskiej knajpki. Mijały godziny, ludzie powoli się wykruszali, aż w końcu zostaliśmy tylko my dwoje.
Dyskutowaliśmy, o czym się tylko dało
Przede wszystkim o polityce i naszych poglądach na świat. Staliśmy po przeciwnych stronach barykady. On z dumą opowiadał o swojej działalności w lewicowej młodzieżówce, z sympatią odnosił się do państwa opiekuńczego, Che Guevarę wychwalał za bohaterstwo, a siebie nazywał socjalistą. Ja określałam się jako katoliczka, wierzyłam w siłę tradycji i rodziny, i nie kryłam się z tym, że głosuję na prawicę. Byliśmy różni pod każdym względem i chyba właśnie to nas do siebie przyciągało. Ciekawiły nas te różnice, chcieliśmy je zgłębiać, zrozumieć i może też trochę… zniwelować. Na pierwszym roku nic się nie wydarzyło. Ot, spotykaliśmy się jako przyjaciele, najczęściej w grupie innych studentów. Na drugim roku, coś się zmieniło... Zaczęliśmy uprawiać dziwny rodzaj podchodów, które były okropnie dziecinne, jakbyśmy wstydzili się sami przed sobą, że chodzi nam o flirt.
– Co tam słychać u ojca dyrektora? – dokuczał mi na przykład.
Ja zaś śmiałam się z niego, że jest „czerwony jak cegła”, zupełnie jak w piosence „Dżemu”. Zresztą Andrzej coraz częściej zachowywał się jak facet, o którym śpiewał Riedel. Kleił się do mnie, rzucał niewyszukane żarty, poruszał tematy, które dla mnie stanowiły tabu. Sprawiał wrażenie, jakby nie myślał o niczym innym, jak tylko… no wiecie. Zresztą raz to nawet powiedział:
– Wiesz, chciałbym się z tobą przespać. To mogłoby być ciekawe…
Cóż, z racji tego, że mi się podobał, nawet mnie to połechtało, ale… Chyba jednak nie tak wyobrażałam sobie to wszystko. Dla mnie wszystko musi być po kolei. Najpierw flirt, potem pocałunki, czułe słówka, następnie gruntowne poznawanie się, pieszczoty i dopiero na końcu seks. Oczywiście, najlepiej po ślubie. A seks tylko dla seksu, bez tej całej otoczki? Nigdy w życiu!
– Musisz mieć strasznie nudne życie… – podsumował mnie Andrzej.
A jednak w końcu pozwoliłam mu się pocałować. O czym wtedy myślałam? Czego się spodziewałam? Sama nie wiem. Tak po prostu wyszło. W każdym razie, Andrzej zaproponował byśmy stworzyli... „luźny związek”. Tak właśnie powiedział. Nie wiedziałam za bardzo, o co mu chodzi, bo dla mnie związek to związek. Jak może być luźny albo ciasny?
Wkrótce miałam się dowiedzieć…
Dla mnie było oczywiste, że z chwilą wypowiedzenia „deklaracji związkowej” każde z nas nabywa pewne prawa i obowiązki. Na przykład dzwonimy do siebie częściej niż przedtem, wychodzimy razem, kiedy tylko się da, gdy spotykamy się z innymi ludźmi, to przynajmniej pytamy, czy druga osoba chce się wybrać z nami, mówimy sobie nawzajem, gdzie jesteśmy i co robimy. Szybko się okazało, że Andrzej wcale tak nie uważa. I kiedy po raz kolejny nie odbierał mojego telefonu, a potem nie wiedział, dlaczego jestem niezadowolona, zrozumiałam, na czym polega różnica między wolnym związkiem, a normalnym. W tym pierwszym myśli się tylko o sobie. Ma się prawa, obowiązków już nie. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z takim podejściem. Cóż, widocznie, jak stwierdził Andrzej, „mój umysł był zamknięty w ciasnym świecie konwenansów” i „nie dopuszczałam do siebie możliwości, że można żyć inaczej”. To prawda. Nie dopuszczałam i nie zamierzałam dopuszczać. A pan wolny duch zaczynał mnie wkurzać. Miarka się przebrała dwa lata temu w walentynki. Miałam nadzieję, że tego dnia pójdziemy gdzieś razem.
– Nie będę brać udziału w tym cyrku – zaśmiał się Andrzej. – Walentynki to produkt amerykańskiego imperializmu!
Nic mnie nie obchodził żaden imperializm. Chciałam po prostu miło spędzić czas z osobą, którą darzyłam uczuciem. W końcu doszliśmy do kompromisu. Ustaliliśmy, że wybierzemy się na imprezę, którą tego dnia organizowała nasza koleżanka z roku.
„Dobre i to” – pomyślałam.
Tymczasem w dniu imprezy Andrzej napisał mi SMS-a: „Zabalowałem, śpię. Zobaczymy się u Mańki”. Czekałam na niego, aż w końcu Mania podeszła i powiedziała:
– Andrzej nie przyjedzie. Dzwonił, że zachlał i spędza wieczór nad toaletą.
No nie powiem, ładna konfrontacja moich romantycznych mrzonek z rzeczywistością. Cóż miałam robić? Postanowiłam się dobrze bawić. Tamtego wieczoru poznałam Krzyśka. Przegadaliśmy kilka godzin i miałam wrażenie, jakbyśmy znali się od zawsze. Ja zaczynałam coś mówić, a on… kończył zdanie, jakby czytał mi w myślach. Okazało się, że lubimy takie same filmy, słuchamy podobnej muzyki, a nasze poglądy na wiele rzeczy się pokrywają. Dziwnie było gadać z kimś, kto rozumie, a wręcz popiera mój punkt widzenia, a nie ciągle krytykuje. Rok później, w walentynki Krzysztof poprosił mnie o rękę. W nosie miał amerykański imperializm. Podobnie jak to, że jest mało oryginalny i „nudny”, bo zrobił to w restauracji, przy muzyce skrzypiec i z obowiązkowym klęknięciem. A ja dziękuję Bogu za to, że tamtego wieczoru Andrzej nie pojawił się na imprezie. Inaczej pewnie nie poznałabym przyszłego męża.
Czytaj także:
„Randki traktuję jak przesłuchanie. Bajerantów eliminuję na starcie, szukam tylko bogatych i mądrych kandydatów”
„Zaprosiłem córkę na randkę. Chciałem, żeby pomimo rozwodu rodziców, nadal miała prawidłowy wzorzec męskości”
„Nie wiem, czy dam radę być samotną matką. Może powinnam przymknąć oko na to, że mój facet przespał się z eks?”