Rok temu zadzwoniła do mnie Irena. Poznałam ją jakieś pięć lat wcześniej w sanatorium Praleska na Białorusi. Umieszczono nas w jednym pokoju. Razem chodziłyśmy na zabiegi, na wieczorki taneczne – i tak się zaprzyjaźniłyśmy.
– Kochana, idę na emeryturę. Już od grudnia – oznajmiła.
Irena pracowała w mleczarni na rozlewni.
Zarobki nie powalały
– Dlaczego? – zdziwiłam się.
– Nienawidzę tej pracy. Chcę sobie pożyć, odpocząć, pobawić wnuki.
– Irena, jeśli możesz, nie odchodź – powiedziałam. – Dostaniesz grosze, za które się nie utrzymasz.
– Wojtek wciąż pracuje, i będzie miał dobrą emeryturę. W razie czego, no wiesz, gdy umrze, przejdę na jego. Mam dosyć tej głupiej roboty, nogi mi nie wytrzymują. Popracuję na działce, wiesz, jak lubię ogród…
Nie udało mi się zmienić decyzji przyjaciółki, mogłam mieć jedynie nadzieję, że jej życie potoczy się tak, jak to sobie zaplanowała. Ja nie chciałam przechodzić na emeryturę. I nie dlatego, że nie mam męża. Potrzebowałam pieniędzy na leczenie dla syna, który od dziecka ma problemy z kręgosłupem i nie nadaje się do żadnej pracy. Dostaje minimalną rentę, zarabia grosze, robiąc jakieś rzeczy w internecie, i pewnie nigdy nie znajdzie sobie żony, skoro prawie nie wychodzi z domu. Od lat pracowałam jako kierowniczka zmiany w dużym supermarkecie.
Dobra płaca, ale ciężka praca, po dziesięć godzin dziennie. I nie siedziałam za biurkiem, tylko jak trzeba, ustawiałam produkty na półkach, rozładowywałam palety, a przede wszystkim pilnowałam ludzi, dokumentów, wszystkiego.
Czasami przychodziłam do domu pół martwa
I nie, nie lubiłam swojej pracy, zawsze marzyłam o podróżach, myślę, że kochałabym pracę przewodnika albo rezydenta jakiegoś biura podróży… Jednak życie nie miało dla mnie dobrego scenariusza. Zbyt szybko zaszłam w ciążę – mój chłopak zażyczył sobie dowodu miłości. Miałam siedemnaście lat i kochałam go ponad życie. Gdy zagroził, że odejdzie do innej, poddałam się. Urodziłam bliźniaki, ledwo udało mi się zdać maturę. Dzieci nie były zdrowe. Córeczka urodziła się z porażeniem mózgowym, syn z chorym kręgosłupem, ale przynajmniej mógł się sam sobą zająć.
Przez dziesięć lat opiekowałam się dziećmi, udało mi się zaocznie skończyć studia z zarządzania, ale do pracy poszłam dopiero rok po tym, gdy Kasia umarła. Już wtedy między mną a moim mężem nie było dobrze. Nie radził sobie z sytuacją w domu. Marzył, że będzie z synem kopał piłkę, chodził po górach, a tu kicha. Był tak rozczarowany, że nie potrafił nawet zagrać z Piotrkiem w planszówki czy poczytać mu książki, pogadać. Wszystko albo nic. Uciekał z domu w delegacje, na spotkania z kumplami, kochankami…
Cóż, po całym dniu noszenia córki, mycia, przebierania, chodzenia na terapie, do lekarzy, sprzątania, gotowania, pomagania synowi w nauce, robienia mu zabiegów rehabilitacyjnych – nie byłam w nastroju na amory. Padałam i zasypiałam na pięć, sześć godzin, bo na więcej nie miałam czasu. Mąż odszedł do innej, gdy już pracowałam, a Piotr był prawie dorosły.
– Już nie potrzebujesz mojej opieki – powiedział. – Dasz sobie radę sama, a ja muszę wreszcie pożyć jak człowiek. Wybacz, Baśka.
No tak. Bez komentarza
Tak więc kiedy zaczęto wydłużać wiek potrzebny do przejścia na emeryturę, ucieszyłam się. Przecież, myślałam, im dłużej będę pracować, tym więcej zarobię i tym wyższą będę miała emeryturę. A Bóg świadkiem, że w naszym kraju kobiety nie są traktowane sprawiedliwie, i mają niższe płace i niższe emerytury. Ja na domiar złego przez tyle lat opiekowałam się dziećmi i nie nazbierałam pieniędzy. Nie załapałam się nawet na kapitał początkowy. Moim ratunkiem jest dłuższa praca. A jak się żyje za głodową emeryturę, to przykład miałam za ścianą, w postaci sąsiadki, Marzeny. Jest ode mnie starsza o cztery lata. Kiedyś przyszła do mnie zapłakana.
– Basiu, kochana, nieszczęście. Zwolnili mnie. Powiedzieli, że nie wyrabiam się z terminami, mam przestarzałe kwalifikacje. Co nie jest prawdą, poza tym przecież mogli wysłać mnie na szkolenie, innych wysyłają. Nie chcieli słuchać. Dostałam trzymiesięczną pensję i do widzenia. Ale Irmina z księgowości powiedziała mi w zaufaniu, że sprawdzili, kiedy mam iść na emeryturę, i wyszło im, że za cztery miesiące wejdę w okres ochronny, więc nie będą mogli mnie zwolnić. A chcą odmłodzić zespół. I wyrzucili mnie na śmietnik.
Marzena szukała pracy, bez skutku
Przez jakiś czas sprzątała, ale zdrowie zaczęło jej szwankować ze stresu, i nie wyrabiała się, więc jej podziękowali. W domu chory od lat mąż, jego renta na długo nie starczała, zwłaszcza że jej lwia część szła na leki. Dzieci same ledwo zipią finansowo. Marzena przejadła oszczędności, zadłużyła się u rodziny i przyjaciół i ledwo dotarła do emerytury. 1060 złotych na rękę.
Pewnego dnia zaprosiła mnie i syna na obiad. Wegetariański, pyszny.
– Nie bardzo mogę oddać ci te dwieście złotych, które jestem ci winna – powiedziała. – Ale mogę postawić wam obiad, dać jakieś produkty – wskazała na stojącą obok torbę z owocami, warzywami, kaszą.
Zdziwiłam się.
– Marzenko, one też kosztują – powiedziałam.
Zmieszała się lekko.
– Niezupełnie. Widzisz… Jakiś czas temu byłam na bazarku, próbowałam kupić coś na obiad, ale miałam tylko dziesięć złotych. Brałam, odkładałam, w końcu kobieta na straganie zorientowała się w czym rzecz i powiedziała, żebym przyszła po zamknięciu bazaru, to mi da te warzywa, które nie zejdą, bo są nie takie ładne, jakby należało. No to przyszłam, i powiem ci, nie byłam sama. Takich jak ja było kilkanaście osób. I nie tylko ta właścicielka straganu rozdawała warzywa i owoce, które inaczej trafiłyby do śmietnika. Młodsi ode mnie w zamian za towar pomagali rolnikom popakować skrzynki, ogarnąć miejsce. Piekarz rozdawał pieczywo… Naprawdę ludzie sobie pomagają. Potem poznałam takich młodych, którzy powiedzieli mi, że oni prawie wcale nie wydają na jedzenie, tylko chodzą po śmietnikach za supermarketami. Mówili o sobie freeganie czy jakoś tak. Dowiedziałam się, że oni walczą z marnowaniem jedzenia. Od nich dostałam kasze i makarony. Co z tego, że termin przydatności minął. To nie mleko. Jak widzisz, jestem nowoczesna – uśmiechnęła się drżącymi wargami.
Obie wiedziałyśmy, o co w tym wszystkim chodzi
Co innego freeganie, którzy stołują się w śmietnikach, bo taką mają filozofię życia, a co innego emeryci jedzący zwiędłe sałaty czy na wpół zgniłe owoce, przeterminowane kasze i stary chleb, bo są do tego zmuszeni. A to dlatego, że ktoś był nieuczciwy i zabrał im dodatkowe lata pracy albo wykorzystał przepisy na ich niekorzyść. (Albo – ponieważ nie chciało im się pracować lub odkładać i teraz mają za swoje. Ale to całkiem inna opowieść).
Jak mówiłam, nie zamierzałam odchodzić na emeryturę, jak tylko pojawi się taka okazja. I byłam zła, kiedy się okazało, że znów wracamy do starego wieku, ale pomyślałam, że jak niektórzy nie mają wyobraźni, to ich problem, ja będę pracować tak długo, jak się da. No a kilka dni temu wezwała mnie do siebie dyrektor administracyjna sklepu.
– Pani Basiu, proszę usiąść. Musimy porozmawiać.
Usiadłam przed jej biurkiem. Wyczułam, że rozmowa nie będzie przyjemna, bo dyrektorka była nieco zmieszana, nie patrzyła na mnie, bawiła się długopisem.
– Chciałam porozmawiać o pani przyszłości. Wiem, że w styczniu przechodzi pani na emeryturę… – zaczęła, więc od razu ją zapewniłam:
– Proszę się nie niepokoić, nie zamierzam rezygnować z pracy.
– No właśnie. Szczerze mówiąc, wolelibyśmy, żeby jednak pani poszła na emeryturę.
Poczułam, jak serce mi tonie.
– Dlaczego? – spytałam. – Jestem zdrowa, mam doświadczenie, chyba jesteście zadowoleni z mojej pracy, nawet daliście mi podwyżkę… Dostanę grosze, a moja sytuacja… – wargi miałam zesztywniałe, zlodowaciałe.
Pokiwała głową.
– Znam pani sytuację, i naprawdę jest mi przykro, bo bardzo cenię pani pracę, ale takie dostałam polecenie. Wszyscy, którzy wchodzą w wiek emerytalny, mają przechodzić na emeryturę. Polityka firmy. Mówię to pani już teraz, z przyjaźni, żeby miała pani czas znaleźć sobie inną pracę.
– Może tutaj, na zlecenie? Wezmę połowę pensji – powiedziałam z desperacją, odsuwając na bok dumę.
Dumą nie opłacę rachunków
– Nie mogę…
Kobieta, którą znałam ponad dziesięć lat, uśmiechnęła się smutno. Po dwudziestu latach pracy, przejścia od układania towarów i siedzenia na kasie, do etatu kierowniczki, cenionej pracownicy miesiąca i tak dalej – po prostu mi podziękowano. Pozbyto się mojego doświadczenia, mojego zapału, mojej lojalności. Byłam w tym sklepie niemal od początku, to jak mój drugi dom, na którym mi zależy. Nie dostaną nikogo podobnego. To moje ostatnie miesiące w sklepie, co będzie dalej, nie wiem. Będę szukała pracy, może nauczę się szyć albo pójdę opiekować się bogatszymi staruszkami, póki zdrowie będzie mi na to pozwalało. Mam nadzieję, że jeszcze będę komuś potrzebna.
A propos Ireny, od której zaczęła się ta moja radosna opowieść… Tydzień temu zadzwoniła z płaczem. Jej mąż się wyprowadził i wystąpił o rozwód. A ona ma przecież niewielką emeryturę i nigdzie nie może znaleźć pracy.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”