Nie miałam pojęcia, co będzie z nadchodzącymi świętami. W zakładzie, gdzie pracowałam, wstrzymano wypłaty, wprawdzie prezes obiecał, że wszystko ureguluje w styczniu, ale Boże Narodzenie obchodzimy w grudniu...
Mój wiarołomny mąż siedział gdzieś w Anglii, dochodów nie wykazywał, więc z alimentami mogłam się pożegnać. Dobrze przynajmniej, że mieszkałam z mamą, która zajmowała się dziećmi, kiedy musiałam dłużej zostać w pracy. Niestety, jej renta starczała co najwyżej na lekarstwa i rachunki. Dlatego tak się tym Bożym Narodzeniem zamartwiałam.
Owszem, miałam odłożone parę groszy, ale jeszcze w listopadzie wypadło mi parę niezapowiedzianych wydatków. Wysiadła pralka, a śniegowce Kazika, które nosił zaledwie dwa miesiące, dosłownie się rozpadły. Akurat wracał ze szkoły, kiedy odpadła mu podeszwa. Tak to jest, kiedy buty kupuje się na bazarku. Jeszcze tego samego dnia zabrałam syna do sklepu i kupiłam mu nowe buty, porządne. Powinny wystarczyć na cały sezon, a może nawet na dwa.
Nie miałam nawet na prezenty dla dzieci
Tak czy siak, przez te niespodziewane wydatki zostałam na Boże Narodzenie praktycznie bez grosza. No, bez przesady, na chleb i margarynę jeszcze było mnie stać, a w spiżarce miałam całą kolekcję dżemów i powideł, ale gdzie tam wypada w Wigilię jeść dżem. Do tego jeszcze dochodzi choinka i prezenty dla dzieciaków...
Wiem, że teraz większość ludzi ma sztuczne choinki, ale dla mnie nie ma świąt bez zapachu tej prawdziwej. Pomyślałam sobie, że jak będzie trzeba, to podjadę autobusem za miasto i ukradnę trochę gałązek świerka. Gorzej z prezentami... Rok temu udało mi się to załatwić tanim kosztem. Naprzeciwko mojego zakładu był sklep „Wszystko po pięć złotych”. Jakie tam zmyślne rzeczy sprzedawali! Kupiłam Kazikowi takie ładne naklejki, kolorowe ołówki, długopisy, modele samolotów do składania, a dla Amelki ozdoby do włosów. I jeszcze bajki, co je można na komputerze oglądać.
Bo kiedyś mój stary szarpnął się i z tej Anglii przysłał laptop. Słowem, zmieściłam się w pięćdziesięciu złotych, a dzieciaki miały frajdę. Szkoda, że niedawno sklep zlikwidowali. Na jego miejscu powstał bank z chwilówkami. Pewnie by i mnie coś pożyczyli, ale szczycę się tym, że w życiu żadnej pożyczki nie brałam i chcę, żeby tak było, dopóki mnie nie zakopią.
Wyglądało więc na to, że w tym roku dzieciaki zostaną bez prezentów. Żal mi było, bo ja sama od rodziców zawsze coś dostawałam, choć i wtedy trudne były czasy. Ale mama doskonale szyła i szydełkowała, więc co roku wyczarowywała mi jakieś modne ciuszki. Tata za to robił mi zabawki, a potem biżuterię z drewna. Ja niestety, nie odziedziczyłam po nich żadnego talentu. Kiedy zwierzyłam się mamie ze swojego kłopotu, pokiwała tylko ze zrozumieniem głową. Reumatyzm nie pozwalał jej już szyć, więc nie mogła mi pomóc, a oszczędności trzymała na czarną godzinę.
– Nie tylko nam tak ciężko – westchnęła. – Inni mają jeszcze gorzej. Taka pani Teresa spod piątki, ona to dopiero jest nieszczęśliwa.
– Jak to? – zdziwiłam się. – Przecież jej córka mieszka w Stanach. I emeryturę po mężu wojskowym musi mieć całkiem sporą...
– Nie o pieniądze tu chodzi – machnęła mama ręką z lekceważeniem. – Córka już od trzech lat w kraju nie była, wnuki nawet polskiego nie znają, no i pani Tereska znów sama na Wigilię zostaje.
Ponarzekałyśmy chwilę nad smutnym losem człowieka, ale zaraz mi sąsiadka z głowy wywietrzała, bo zabrałam się za robienie naleśników. Z nich można i obiad, i kolację, i śniadanie zrobić, a dzieciakom się nie znudzi, jak za każdym razem inny dżem dostaną. Z tego wszystkiego zapomniałam jednak, że nie mam w domu ani odrobiny mleka. Narzuciłam szybko kurtkę na fartuch i wzięłam portfel do kieszeni.
Kazik wyjrzał z pokoju.
– Idziesz do sklepu? – zapytał. – Mogę z tobą?
– Iść możesz – zgodziłam się. – Ale mama nie ma pieniążków, żeby ci coś kupić. Bierzemy mleko i to wszystko, dobra?
Skinął głową i włożył kurtkę. W sklepie wszystko szło gładko. Z daleka widziałam panią Tereskę, która pakowała do koszyka najlepsze rarytasy. Prawdziwą szynkę, czekoladę z orzechami... Chwyciłam karton mleka i poszłam do kasy.
– Mamo, popatrz! – Kazik pociągnął mnie za rękę, wskazując na zdrapki, które zawsze leżały przy kasie. – Ja chcę tę z samolotem!
– Synku, jaka była umowa? – przypomniałam. – Tylko mleko na naleśniki, na kolację...
Zapłaciłam za mleko i już miałam wychodzić ze sklepu, kiedy zaczepiła mnie pani Tereska.
– Proszę, sąsiadko – powiedziała, podając mi dwa złote. – Wypadło przed chwilą pani z portfela.
Dobrze wiedziałam, że dwóch złotych w portmonetce nie miałam, ale przy dziecku nie mogłam zrobić nic innego, jak tylko podziękować. Potem kazałam Kazikowi wybrać jedną ze zdrapek. Wziął oczywiście tę z samolotem, ściskał ją przez całą drogę do domu jak największy skarb.
Kiedy ja zaczęłam smażyć naleśniki, Kazik zasiadł za stołem i zaczął z przejęciem drapać.
– Mamusiu, patrz, coś wygrałem – powiedział. – Jedynka i trzy zera.
– Chyba ci się pomyliło – stwierdziłam, ale zaciekawiona podeszłam do niego.
Nie mylił się! Wygrał tysiąc złotych!
Chwyciłam go za ręce i odtańczyliśmy radosny taniec po kuchni.
– To dużo, mamo? – zapytał.
– Bardzo dużo – potwierdziłam.
A kiedy dzieci poszły spać, usiadłam za stołem w kuchni i zaczęłam się zastanawiać. To pani Teresa dała mi pieniądze na zdrapkę i ta wygrana też była jej... Ja wprawdzie miałam kupon, ale czy to się liczy? Biłam się z myślami prawie do dziesiątej, a potem wstałam i zapukałam do drzwi sąsiadki.
– I pani chce mi oddać wygraną? – zdziwiła się, kiedy wyjaśniłam jej całą sytuację. – Dziwne – pokręciła głową. – W dzisiejszych czasach...
– Czasy nie mają nic do rzeczy – wzruszyłam ramionami. – Albo się jest uczciwym, albo nie.
– Ma pani rację, pani Anno. Ale ja nie potrzebuję tych pieniędzy, proszę je sobie zostawić. Mnie brakuje rodziny – powiedziała gorzko.
Smutne słowa sąsiadki nie chciały mi wyjść z głowy. I wtedy, gdy kupowałam Kazikowi plecak, o jakim dawno marzył, i gdy robiliśmy z dzieciakami kolorowy łańcuch na naszą jodełkę, i wtedy, gdy kleiłam uszka do barszczu... W końcu, kiedy odświętnie ubrani mieliśmy już zasiąść do Wigilii, nie wytrzymałam. Zrobiłam szybką naradę z mamą, ukroiłam na talerz kilka kawałków makowca i powędrowałam piętro wyżej.
– Przyniosłam pani trochę ciasta, żeby podziękować – powiedziałam sąsiadce, kiedy otworzyła drzwi. – Ale tak naprawdę, to przyszłam, żeby zaprosić panią na wigilię.
Pani Tereska krygowała się dłuższą chwilę, mówiła, że to nie wypada, ale nie dała się długo prosić. Weszła do mieszkania się przebrać, a ja za nią. Na stole w pokoju stały talerze, na półmisku leżał śledź, na choince były zapalone światełka.
– Do ostatniej chwili miałam nadzieję, że przyjadą – powiedziała, widząc, na co patrzę.
Zrobiło mi się głupio, że tak narzekałam na swój los. Choćbym nie miała tradycyjnych dwunastu dań na stole, to wiedziałam, że będą przy mnie dzieciaki i mama, i pośpiewamy do późna kolędy, a nazajutrz wszyscy pójdziemy na spacer... Czy nie o to chodzi w święta.
Czytaj także:
„Narzeczony miał obsesję na punkcie byłej żony numer 2. Nie pamiętał, co ja lubię, ale znał dziwactwa swojej eks”
„Teściowie nie akceptują mnie, bo nie jestem lekarzem. Najgorsze, że są okrutni również dla swoich wnuków”
„Po stracie naszej córeczki byłam skupiona tylko na swoim bólu. Mąż mnie wspierał, ale ja nie byłam dla niego oparciem”