Kiedy w jakimś miejscu dochodzi do tragedii lub, nie daj Boże, zbrodni, zła energia potrafi skumulować się w znajdującym się tam przedmiocie. I w rezultacie w miejscu tym mogą dziać się bardzo dziwne rzeczy.
Tak, jak w naszej łazience…
Po ostatniej wojnie, kiedy w Warszawie było bardzo mało mieszkań, nagminnym zwyczajem było dzielenie ocalałych lokali na kilka mniejszych klitek. I tak z czteropokojowego robiono cztery kawalerki, w których mieszkały nawet i sześcioosobowe rodziny. Z czasem stolica zaczęła podnosić się z ruin. Ludzie przeprowadzali się z klitek do nowych mieszkań.
Trwało to nie kilkanaście, a kilkadziesiąt lat. Wreszcie nadeszła też pora, gdy starzy lokatorzy zaczęli odzyskiwać domy po swoich rodzicach czy dziadkach. Trzeba było jednak włożyć dużo pracy i pieniędzy, żeby przywrócić lokalom dawną świetność. Nie wszystkich na to stać, więc je sprzedawali. Z mężem kupiliśmy takie właśnie mieszkanie. Miało 120 metrów. Przed wojną z klatki schodowej do środka wiodły główne drzwi do przedpokoju i boczne dla służby, które od razu prowadziły do kuchni i służbówki – pomieszczenia, które w ciągu dnia zajmowała gosposia lub służąca.
Tam prasowała czy cerowała rzeczy państwa lub po prostu tam mieszkała. Mimo że mam sporą wyobraźnię, to kiedy weszłam do mieszkania, oniemiałam.
Nie spodziewałam się zastać takiej ruiny
Nie wiem, co myśleli sobie mieszkający tu przez czterdzieści lat lokatorzy. Że skoro to nie ich, to nie będą odmalowywać ścian, myć okien, dbać o podłogi? Wkrótce do środka weszła ekipa remontowa. Wtedy okazało się, że w czasach dzielenia olbrzymiego mieszkania ktoś uznał – nie wiem, może w ramach wychowywania krnąbrnego społeczeństwa – że znajdująca się w kącie łazienka jest nikomu niepotrzebna. Drzwi więc zamurowano, pozostawiając jedną toaletę na cztery rodziny. Majster zawołał mnie, gdy wybito wejście do środka. Miałam wrażenie, że znajduję się w ekipie badawczej, która za moment odkryje tajemnicze skarby.
Nic z tego. W świetle wiszącej na sznurze lampy zobaczyłam starą, wykafelkowaną łazienkę. Kiedyś być może luksusową, ale teraz pokrytą grubą warstwą kurzu i z odpadającym tynkiem ze ścian. Nad wanną zobaczyłam wyszczerbiony kafel na ścianie. Sekundę później coś błysnęło pod wanną. Jeden z robotników wyciągnął stamtąd srebrne puzderko. Więc jednak jakiś skarb znalazłam. Przyjrzałam się mu dokładnie. Wyglądało na puderniczkę. Otworzyłam. W środku było niewielkie lusterko.
„Jaka kobieta niegdyś się w nim przeglądała?” – zastanawiałam się. „Czy była szczęśliwa? Czy to właścicielka tego mieszkania i co się z nią stało?”.
Wychodząc z klatki schodowej spotkałam starego mężczyznę, który był synem przedwojennego dozorcy kamienicy. Jego rodzina nigdy nie opuściła domu, przez wiele lat pan Antoni kontynuował tradycję rodziny, a teraz po nim dozorczynią była jego córka. Spytałam go, kto przed wojną mieszkał pod numerem 9.
– To długa historia – dziadek machnął ręką i poszedł sobie.
Zatkało mnie, ale pomyślałam, że jeszcze mam czas, żeby wydobyć ze staruszka opowieść. Pół roku później wprowadziliśmy się do naszego mieszkania.
Było przepiękne
Okazało się, że zniszczenia tak naprawdę były jedynie powierzchowne. Podłogi dało się tak wyszlifować, że wyglądały jak nowe i zachwycały piękną klepką. Byłam oczarowana sposobem, w jaki dawni projektanci potrafili uzyskać funkcjonalność wnętrz. Na koniec poszłam do łazienki. Celowo urządziłam ją w stylu dawnych lat 30. Poprosiłam też, żeby w miejscu, gdzie niegdyś wisiało lustro, wstawić podobne z półką na kosmetyki. Właśnie na niej położyłam srebrną puderniczkę. Jeszcze tego samego wieczoru wzięłam pierwszą kąpiel.
Zapaliłam świece zapachowe i zanurzyłam się w gorącej wodzie z pianą. Wokół panowała idealna cisza. Tak jak lubiłam. Podczas kąpieli spływał ze mnie stres całego dnia, te wszystkie drobne, mniej lub bardziej nieprzyjemne sprawy. Czułam się cudownie. I tak jakoś… inaczej. Byłam rozluźniona, jakbym przed chwilą wyszła z łóżka po cudownych chwilach uniesień z ukochanym mężczyzną. Rozkosz jeszcze tkwiła w zakamarkach komórek ciała, w pamięci rozgrywały się ostatnie sceny… Dopiero się rozstaliśmy, a już za nim tęskniłam.
Nagle drzwi otworzyły się z hukiem. Zaskoczona zaczęłam się rozglądać, niezwykły nastrój minął. W progu łazienki zobaczyłam obcego mężczyznę. Na jego twarzy malowało się wzburzenie. W dłoni trzymał pistolet. Chciałam krzyknąć, ale głos uwiązł mi w gardle.
„Jak ten wariat się tu dostał? Przecież w sąsiednim pokoju siedział Eryk, czyżby drań z pistoletem zrobił mu jakąś krzywdę?”.
Mężczyzna ruszył do przodu i zatrzymał się na środku łazienki. Spojrzał na mnie pogardliwym wzrokiem i strzelił. Płytka obok mnie wyszczerbiła się i wyglądała identycznie jak tamta, przedziurawiona, którą dostrzegłam przed paroma miesiącami, gdy oglądałam łazienkę. Następnie mężczyzna skierował na mnie pistolet. Zacisnęłam mocno powieki i zaczęłam wrzeszczeć jak opętana. Ktoś szarpnął mnie za rękę. Obok stał mój mąż.
– Co się stało?
– On tu był – wyszeptałam rozdygotana.
– Kto?
– Facet z pistoletem.
Eryk spojrzał na mnie, jakbym postradała rozum
– Jaki facet? Przecież siedziałem w pokoju obok. Widziałem wejście do łazienki. Nikt tu nie wchodził.
– Myślisz, że zwariowałam? Zobacz, został nawet ślad po kuli – wskazałam na kafelki.
– Gdzie?
Obejrzałam się. Za mną była gładka, piękna ściana.
– Nie zwariowałam – westchnęłam zrezygnowana.
– W takim razie widziałaś ducha – roześmiał się Eryk.
W tym momencie zrozumiałam, że tak właśnie było. Kiedy chwilę później uświadomiłam sobie, że być może za każdym razem, gdy będę się kąpać, obcy facet będzie właził do łazienki i celował do mnie z broni, postanowiłam coś z tym zrobić. Tak się przecież nie da żyć.
Następnego dnia zapukałam do drzwi pana Antoniego.
– Muszę z panem porozmawiać – powiedziałam, kiedy otworzył drzwi.
– Wiem – i zaprosił mnie gestem do środka. – Chodzi o Stawskiego. Byłem pewien, że pani do mnie zajrzy w tej sprawie.
– Widziałam ducha – rzuciłam, jak tylko zamknął za mną drzwi.
– Z pistoletem – stwierdził pan Antoni.
Po czym zaprowadził mnie do pokoju, kazał usiąść i zaczął opowiadać:
– Już po wojnie ludzie, których zakwaterowano pod dziewiątką, przychodzili do mnie i pytali o faceta z bronią. Było nawet śledztwo i przyjechał urząd bezpieczeństwa. Ale co oni mogli na ducha! – machnął ręką. – Więc lokatorzy, choć komuniści, sprowadzili po cichu księdza. Też nie pomogło. No to zamurowali łazienkę i zrobił się spokój.
– Więc to dlatego – wreszcie zrozumiałam. – Ale co z tym…
– Stawskim?
– Właśnie.
– To dawny właściciel mieszkania. Na ulicy Krochmalnej miał sklep żelazny. Zajmował się też hurtowym handlem rur i blach. Napakowany był forsą jak indyk farszem. Stawski miał dobrze pod 50-tkę, gdy postanowił się ustatkować. Dotąd wiódł swobodny żywot. Wie pani, wieczorami kabarety, na noc towarzystwo wesołych aktoreczek, ech – westchnął głośno – kiedyś ludzie umieli się bawić.
– Co z tym ustatkowaniem?
– Stawski wziął sobie za żonę bogatą dziewczynę z dobrego domu. Ale on stary i w wiecznych rozjazdach, a ona młoda i wie pani – puścił do mnie oko – potrzebująca męskiego towarzystwa. No a jak kota nie ma, to myszy harcują. Pani Eleonora zaczęła się bawić. Aż wreszcie zapałała płomienną miłością do przystojnego porucznika. Aż tu pewnego dnia mąż wrócił wcześniej z delegacji. Zastał wojskowego w objęciach żony i wytrzaskał go po pysku. Potem wyzwał na pojedynek. I tak 10 lutego, w Lasku Bielańskim, obaj stanęli przed sobą w odległości 100 kroków. Porucznik powinien zabić Stawskiego jednym strzałem, zwłaszcza że handlarz nigdy wcześniej nie trzymał pistoletu w ręku. Ale że to pan Bóg kule nosi, zginął porucznik, a nie Stawski. Ten pojechał kolaską do domu. Wpadł do mieszkania, gdy żona właśnie brała poranną kąpiel… Dalej już pani wie.
No tak, wiedziałam
Ale to nie rozwiązało mojego problemu z duchem. Nie czułam się na siłach próbować, czy rogacz będzie pojawiał się w sypialni przy każdej mojej kąpieli, czy też raz na jakiś czas mu wystarczy. Nawet prysznica bałam się brać, co śmieszyło mojego męża.
– Dobrze ci się śmiać – narzekałam, wycierając ciało w kuchni mokrą gąbką. – Nie do ciebie celuje z pistoletu obcy facet. Idź stąd, nie podglądaj. Jutro wrócę później, wykąpię się u Kaśki.
Eryk śmiał się, jakby usłyszał świetny kawał. Imbecyl. Skoro, jak powiedział emerytowany dozorca, ksiądz już tu był i niczego nie wskórał, ja postanowiłam podejść ducha z innej strony. Zwróciłam się z prośbą o pomoc do bioenergoterapeutki. Spytała, czy mam coś, co należało do dawnych lokatorów.
– Znaleźliśmy pod wanną srebrną puderniczkę – przypomniałam sobie. – Pewnie była własnością żony Stawskiego.
– Bardzo dobrze – ucieszyła się szamanka. – Założę się, że w tym przedmiocie skumulowała się energia tragedii, jaka wydarzyła się w łazience. Niech pani podaruje ją w kościele jako wotum i da na mszę za wieczny odpoczynek duszy obojga małżonków. A potem niech pani przez trzy kolejne dni pali w łazience oczyszczające świece z prawdziwego wosku oraz kadzidełka z werbeny. Jak nie znajdzie pani kadzidełek, to w miseczce pani podpali suszoną werbenę wymieszaną z szałwią.
Muszę przyznać, że z żalem oddawałam puderniczkę
Była naprawdę śliczna, delikatna i tak pięknie ozdabiała łazienkę. I była cenna. Ale czy miałam wybór? Już zawsze kąpać się u przyjaciółki? Eryk umarłby ze śmiechu. Zrobiłam, jak radziła bioenergoterapeutka. Podarowałam puzderko, dałam na mszę, znalazłam sklep z woskowymi świecami i zasmrodziłam całe mieszkanie dymem z werbeny i szałwii. po trzech dniach weszłam do łazienki i rozejrzałam się nieufnie. Była piękna, lśniąca nowością i taka… retro. Wanna na złotych nóżkach, lustro w ramie z epoki, miedziane kurki… Aż chciało się nalać wody, zapalić świece i zanurzyć się w pachnącej pianie.
Więc to zrobiłam. Eryk miał przykazane czuwać w pokoju, czy nie krzyczę.
– Może wykąpię się z tobą – zaproponował i mrugnął okiem.
To nie był zły pomysł, wanna była duża.
– Następnym razem – odparłam. – Ten raz należy do mnie. Tylko do mnie! – rzuciłam w przestrzeń, ostrzegając ducha Stawskiego, że żarty się skończyły.
Wreszcie zanurzyłam się w ciepłej wodzie. Jeszcze przez kilka minut spod przymrużonych powiek patrzyłam na drzwi, czy też się nie otworzą i… Nic takiego się nie wydarzyło. Zrelaksowana zamknęłam oczy. Rozluźniłam się i zapomniałam o troskach dnia codziennego. Uśmiechnęłam się też na wspomnienie tamtej wizyty szaleńca z pistoletem.
– Miłość to strasznie skomplikowana sprawa – szepnęłam i poddałam się relaksowi.
Następnego dnia spotkałam przed domem pana Antoniego. Kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się i skinął dłonią, bym podeszła.
– Dzień dobry, panie Antoni.
– Dzień dobry. Opowiadając pani tamtą historię, zapomniałem dodać, że kiedy sanitariusze wyciągali z wanny żonę Stawskiego, to podobno jeszcze żyła. I wie pani, co powiedziała w ostatnich słowach?
Nieoczekiwanie w myślach usłyszałam swoje słowa z wczorajszej kąpieli.
– Miłość to strasznie skomplikowana sprawa?
– Skąd pani wie? – zdumiał się.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”