„Dzisiejsza młodzież nie umie się bawić ani pić alkoholu. Syn popija bez sensu i umiaru, chcę mu pomóc”

Pijany młody człowiek fot. Adobe Stock, TheVisualsYouNeed
Wódkę popija energetykiem, potem pije do monitora na kacu. Co to za życie 27-latka?!
/ 18.05.2021 10:05
Pijany młody człowiek fot. Adobe Stock, TheVisualsYouNeed

Od tamtej pierwszej wspólnej imprezy w osiemdziesiątym czwartym zostało mi i Izie jedno – najlepiej bawimy się sami, we dwoje. Czasy się zmieniają, ludzie się zmieniają, wszystko się zmienia. No ale, kurde blaszka, żeby aż tak…?

Mój syn Franek w sobotę wziął udział w kolejnej imprezie on-line, która zakończyła się gigantycznym kacem „the day after”.

– Taataaa… – jęczał podczas śniadania. – Muszę iść do sklepu po jakiś energetyk, ale chyba nie dam rady… Pójdzieeesz? Pliz, pliiizzz… – brał mnie na litość. Powiedzmy, że mu współczułem, ale… wyłazić na deszcz i zimno też mi się nie chciało. I to jeszcze w godzinach dla seniorów. Będę musiał szukać jakiegoś małego sklepiku, gdzie wpuszczają pojedynczo, ale każdego. Poza tym energetyk na kaca? Kto to słyszał?

– Synu, masz dwadzieścia siedem lat, a ciągle pijesz bez umiaru i bez sensu – strofowałem go. – I nawet się leczyć nie umiesz – zacmokałem z dezaprobatą. – Poczekaj, tatuś coś ci da. Po chwili zaserwowałem mu sok pomidorowy z pieprzem, solą, odrobiną sosu sojowego oraz kilkoma kroplami tabasco. Popatrzył nieufnie, ale wypił.

– No, trochę mi lepiej… – wysapał. – Za to impreza była do bani…

– Bo pijesz whisky z colą jak snob jakiś – pouczyłem go. – No i co to za picie do monitora?

– Takie czasy – mruknął. – A co, za twoich było lepiej? Głupie pytanie. Zawsze to, co było kiedyś, jest lepsze od tego, co jest teraz. Nie licząc jakichś traum oczywiście, ale moja młodość, choć przypadła na czasy komuny, była raczej pogodna i szczęśliwa.

Uśmiechnąłem się do syna i do wspomnień.

– Nie ma co porównywać. Teraz macie wszystko, więc niczego nie cenicie. A my nie mieliśmy niczego, więc cieszył nas byle drobiazg. Okres naszych klasowych osiemnastek wspominam… jak to się dzisiaj mówi… o, epicko. Chociaż w osiemdziesiątym czwartym w sklepach królowały ocet i musztarda.

– Nie gadaj… W całym Auchan tylko ocet i musztarda?

– Kpij sobie, kpij… – mruknąłem, a potem opowiedziałem mu o najlepszej imprezie w moim życiu. Czyli o pierwszej klasowej osiemnastce, tej u Andrzeja. Na marginesie chrzestnego Franka.

Pamiętny rok 1984 zaczął się dla nas 18 stycznia

Pierwsza osiemnastka w naszej paczce! Wydarzenie stulecia! Na które szykowaliśmy się od co najmniej dwóch miesięcy, no bo przecież nie mogliśmy pójść do Biedronki parę godzin przed imprezą i, ot tak, kupić co trzeba. Biedronek nie było… Chłopaki znieśli alkohole, dziewczyny żarełko. Trochę przesadziłem z tym octem i musztardą. Na przykład w Delikatesach Kasia można było trafić dobre wino; po trzynastej godzinie i po odstaniu swojego w długaśnej kolejce, ale to już szczegół. I nawet był wybór, bo albo rzucili Egri Bikaver, strasznie wytrawne, albo San Marco, okropnie słodki wermut.

Oczywiście nie jednocześnie, żeby nam się w tyłkach nie poprzewracało z dobrobytu, ale w ciągu dwóch miesięcy udało mi się nabyć i zachomikować trzy butelki wina. Preferowałem czerwone, z odrobiną cukru. O dziwo, w tamtych czasach radziecki szampan, Sowietskoje Igristoje, był w ciągłej sprzedaży. Kupiłem jedną butelkę, bo jak osiemnastka mojego najlepszego przyjaciela, to wypadało wznieść toast szampanem, choćby ruskim (swoją drogą, dziś to rarytas).

Jeśli chodzi o wódkę, to poprosiłem o radę ojca, bo w handlu dostępny był tylko specyfik o nazwie Baltic Vodka. Ojciec mój, człowiek litościwego serca, aż się za głowę złapał i wysupłał kilka bonów PeKaO, za które kupił dla mnie w Peweksie butelkę prawdziwej Żytniej. Kiedy nadeszła godzina zero, stawiliśmy się w mieszkaniu mojego przyjaciela w komplecie. Chata była „odwapniona”, czyli rodzice poszli na brydża do znajomych i mieli wrócić dopiero nazajutrz. Mieszkanie było trzypokojowe, co w tamtych czasach stanowiło rzadkość i luksus. Przynajmniej w moich kręgach. Na początek ustawiliśmy w dużym pokoju przyniesione dobra, czyli picie i zakąski.

Co do wałówki – królowały sałatki wielowarzywne i kanapki. Kanapki głównie z żółtym serem i jajkiem na twardo, chociaż jedna z dziewczyn przyniosła dwa półmiski kanapek z prawdziwą szynką, sałatą i plasterkami pomidora. Jej ojciec pracował w jakimś ministerstwie czy coś w tym stylu, więc częściej niż my jadała mięso i ogólnie było jej łatwiej w życiu. Co do alkoholu – królowały owe dwa wspomniane wina oraz radziecki szampan w ilościach półhurtowych.

Wódka? Owszem, ale skromnie

Ojciec mojego przyjaciela nie był tak wielkoduszny i pozwolił swojemu synowi na zakup dwóch butelek Baltic Vodka. Słownie: dwóch. Na tyle młodego, spragnionego luda! Okrutny człowiek. No, była też moja Żytnia. Plus jakaś zagraniczna, chyba łotewska wódka korzenna. No i koniak, oczywiście radziecki. Wtedy nie było innych koniaków. Toast urodzinowy spełniliśmy szampanem. A potem, na drugą nóżkę, wychyliliśmy po kieliszku wódki.

Zaczęliśmy więc od tego, co postawił jubilat.

– Andrzejku! – wołaliśmy. – Twoje zdrowie! No to siup! A chwilę potem: – Jezu, jaka ta wódka niedobra! Dajcie soku albo kompotu! Na popitkę nie mieliśmy ani Coca-coli, ani Pepsi, ani tym bardziej energetyków – tylko domowej produkcji soki tudzież kompociki.

W sumie przepyszne, choć w roli popitki dalece niedoskonałe. Nie będę ukrywał, że po pierwszych dwóch kieliszkach straciłem na dłuższą chwilę chęć do picia. Razem ze smakiem i czuciem na języku zresztą. Dlatego zaatakowałem jedną z upatrzonych sałatek, taką bardziej grubo krojoną. Przez to ominęła mnie druga i trzecia kolejka, nie ominęły mnie natomiast niewybredne żarty kolegów:

– Uważaj, Maciek, i nie pij po tej sałatce, bo jak groszek będzie wracał, to ci zęby od środka powybija! Miałem ich w pompce, bo wśród kłębiących się po drugiej stronie pokoju dziewcząt dostrzegłem Izę. Wpadła mi w oko już w drugiej klasie liceum, ale wtedy miała chłopaka, a ja się nie wcinam między wódkę a zakąskę. Teraz jednak przyszła sama – ponoć przed świętami coś tam między nimi zaszło, czy raczej nie zaszło, i on ją zostawił. Głupek. Jego strata, mój zysk.

Trzymając w jednej ręce kieliszek z wermutem, a w drugiej z czerwonym wytrawnym podżeglowałem do Izy i zaczęliśmy rozmawiać. Gadaliśmy, a godziny mijały. Wszyscy wokół pili, tańczyli, jedli, a myśmy stali i trajkotali. Pamiętam, że zgadaliśmy się jako fani Muminków. Ona uwielbiała Włóczykija, ja Bukę. By mieć siły do nawijania, ja jej podsuwałem kanapki, a ona mnie sałatki, ale w zasadzie nie braliśmy czynnego udziału w zabawie. Co nie znaczy, że źle się bawiliśmy. W progu stało trzech poważnych milicjantów Na marginesie, tak nam zostało.

Minęło 37 lat od tamtej osiemnastki, a my z Izą nadal najlepiej bawimy się we dwoje, inni ludzie nam nie przeszkadzają, ale też nie są zbytnio potrzebni.

Emocjonalnie i intelektualnie jesteśmy samowystarczalni. Wracając do meritum, miałem tamtego dnia podwójne szczęście: spotkałem miłość mojego życia i byłem prawie trzeźwy, gdy przyszli milicjanci. Siedziałem z Izą w małej sypialni, która pełniła rolę szatni. Na łóżku zalegała sterta płaszczy, pod którą zakopaliśmy się tak, że tylko nogi nam wystawały. I za te nogi ktoś nas spod tych płaszczy wyciągnął. Niekompletnie ubranych i kompletnie zaskoczonych.

– Maciek… – szept Kingi, dziewczyny Andrzeja, brzmiał dramatycznie. – Tragedia. Andrzej uwalony jak bąk, a właśnie przyszła milicja. Ratuj! Jesteś w końcu przewodniczącym naszej klasy! No to poszedłem ratować. A Iza ze mną, bo chwilę wcześniej przysięgliśmy sobie, że nigdy się nie rozstaniemy. Zjawiło się ich dwóch, nieco tylko starszych od nas.

W mundurach, zapięci pod szyję, z regulaminowo założonymi granatowymi szalikami. Stali w korytarzu i wyglądali bardzo oficjalnie. Jednocześnie ciekawsko zerkali na uczestników imprezy, zwłaszcza na żeglujące między pokojem tanecznym a kuchnią dziewczyny. Odziane jak na karnawał przystało, czyli błyszcząco i z dekoltami, co musiało na nich działać, ale udawali, że nie działa.

– Czy obywatel jest gospodarzem? – zapytał mnie formalnie jeden.

– Tak – potwierdziłem niezgodnie z prawdą.

– Sąsiedzi zgłosili nielegalne zgromadzenie, zakłócenie porządku i ciszy nocnej. Czy obywatel ma świadomość tych wykroczeń? I że grozi za to mandat karny w wysokości… eee… Pokiwałem głową z entuzjazmem, nim wymienił jakąś kwotę. Popatrzyli po sobie, jakby nie wiedzieli, co począć z takim karnym i ochoczym obywatelem.

– Zapraszam do kuchni, może tam omówimy sprawę? – wykonałem zachęcający gest ręką. W kuchni było cieplutko, przyjemnie i blisko do lodówki, gdzie chłodziła się Żytnia. Milicjanci wyjęli bloczek mandatowy, a ja wyjąłem Żytnią. I wygrałem.

– Wiem, że panowie na służbie, ale jest zima, no i urodziny mam osiemnaste, więc może po malutkim, zanim przystąpicie do czynności, hm? Bez dalszych ceregieli nalałem do trzech kieliszków. Natychmiast sięgnęli po szklaneczki, jakby się bali, że ktoś im je zabierze, wyrwie siłą. Potem było na drugą i trzecią nóżkę. Rozpięli kurtki, zdjęli czapki, poluźnili pasy i odłożyli szaliki. Oraz bloczek mandatowy. Po wypiciu na czwartą nóżkę jeden z nich zażartował:

– Chyba nie chce obywatel, żebyśmy stąd wychodzili na czworaka?

– O niczym innym nie marzę – zaśmiałem się. – Ale po co w ogóle macie gdzieś wychodzić, panowie? A bo wam tu źle?

Iza dowiodła swojej bystrości i wparowała do kuchni z talerzem kanapek, tych najlepszych, z szynką. Za nią wpadła Kinga z miską sałatki. I Maryjka z radzieckim koniakiem. Dzięki Bogu, bo już mi się Żytnia zaczynała wyczerpywać.

Dziękujemy obywatelowi za obywatelską postawę

Dziewczyny zaczęły rozdziewać zgrzanych milicjantów z kurtek, choć ci próbowali stawiać bierny opór, zaśmiewając się przy tym do łez. Iza wyciągnęła mnie z kuchni, bo byłem tam zbędny. Dziewczyny już siedziały funkcjonariuszom na kolanach, Maryjka nawet miała na głowie milicyjną czapkę. Impreza się rozkręcała… Gorzej, że mnie zaczęło skręcać od nadmiaru Żytniej i emocji.

Iza zaprowadziła mnie więc do szatnio-sypialni, gdzie zaległem w stosie płaszczy, słaby i zionący. Podobno godzinę później wparowała tam Kinga, w kompletnym stroju milicjanta, i zaczęła okładać gumową pałą płaszcze. W ogóle tego nie zanotowałem. Moja świadomość była gdzie indziej. Nad ranem, koło piątej, Iza mnie obudziła i powiedziała, że goście honorowi chcą się pożegnać. Milicjanci stali w wąskim korytarzu i tylko dlatego się nie wywracali, że każdy podpierał jedną ścianę. Na mój widok uśmiechnęli się szeroko.

– Ooobywateluuu – szarmancko wybełkotał jeden – dziękujemy za obywatelską postawę. Oświaaadczam, że to była nasza najlepsza interwencja w życiuu… nigdy takiej nie mieliśmy uuudanej… – Aaale maaaandat musi być – surowo uzupełnił drugi. Wyjął z raportówki bloczek mandatowy i coś w nim skrobał, lekko wysuwając język. Potem zamaszystym ruchem wyrwał karteczkę i podał mi ją z wylewnym:

– Peeeroszeee… Przyjąłem mandat i wyprowadziłem na klatkę schodową rozchełstanych funkcjonariuszy, a potem…

– Tata – przerwał mi Kuba. – Czad, szacunek, chylę czoła dla twojej obrotności, pomysłowości i wyobraźni. Fajna historyjka… szkoda tylko, że nieprawdziwa. Bez słowa podszedłem do biurka, otworzyłem jedną z szuflad i podałem mu zalaminowany archiwalny dokument.

– A co to? To był mandat karny. Znaczy formularz był odpowiedni. Data wpisana jak byk. Ale zamiast opisu wykroczenia wielkimi kulfonami na ukos było nagryzmolone: „Fszystkiego najlepsiejszego z okazji urodzin!”.

Czytaj także:
Moja córka zakochała się w... narzeczonym własnej ciotki
Mój syn zerwał z dziewczyną, bo zakochał się w nauczycielce
Moja mama i teściowa zajmowały się wnukiem. I ciągle przy nim kłóciły

Redakcja poleca

REKLAMA