Siedziałam właśnie nad papierami, kiedy wpadła Anka. Lubię babeczkę, ale nie byłam zbyt szczęśliwa, że postanowiła mnie odwiedzić akurat teraz, kiedy miałam tyle pracy. Ale przecież nie wyrzucę koleżanki. Tym bardziej że wydawała się czymś bardzo zaaferowana.
– Pamiętasz Janka? – spytała, podczas gdy krzątałam się po kuchni, robiąc dla niej kawę.
– Jakiego Janka? – odwróciłam się do niej i zmarszczyłam brwi.
– No jak to jakiego! – oburzyła się Anka. – Tego strażaka, który uratował dzieci z pożaru.
– Ach, tego! – odparłam. – Pewnie, że pamiętam. Co z nim?
Koleżanka westchnęła ciężko i oparła głowę na dłoni.
– Wiesz, nie jest dobrze – powiedziała. – A nawet gorzej niż źle.
Jak to możliwe, że nikt mu nie pomógł?!
O panu Janie słyszeli chyba wszyscy w naszym mieście i w okolicy. Mój Boże, mówili o nim nawet w telewizji ogólnopolskiej! Jakiś rok temu spłonął dom wielorodzinny. Dzielny strażak wyniósł z huraganowego ognia dwoje dzieci, po czym wrócił po trzecie. Ponieważ nie wychodził przez dłuższy czas, jego koledzy wręcz stanęli na rzęsach, aby go wydobyć. Okazało się, że ponieważ ogień odciął mu drogę, rozpiął kombinezon i okrył nim kilkuletniego chłopca. A przede wszystkim zabezpieczył malca, biorąc go pod siebie, tworząc z własnego ciała jakby kokon.
Uratował dzieciaka, ale sam przypłacił swoje poświęcenie zdrowiem. Na skutek poparzeń stracił prawą rękę, a nogę temperatura uszkodziła mu tak, że prawdopodobnie nigdy już nie będzie sprawna. Bardzo go wówczas wychwalano i fetowano. Dostał nawet jakieś honorowe odznaczenie, po czym sprawa ucichła. No cóż, sama przecież praktycznie o tym zapomniałam. Każdy żyje swoim życiem.
– Wiesz, że te uratowane bąble to są dzieci mojej kuzynki? – upewniła się Anka. – To sprawa osobista...
Wiedziałam, ale co z tego?
– Powiesz w końcu, o co chodzi? – spytałam lekko zirytowana.
– Ty znasz naszą burmistrz, prawda? – zapytała, zamiast wziąć się za wyjaśnienia. – Jesteście koleżankami, o ile dobrze pamiętam.
– Znać znam, ale żebyśmy były koleżankami, to stanowczo za dużo powiedziane – odparłam. – Chodziłyśmy do jednej klasy w podstawówce. A i to tylko cztery lata, bo potem ją rodzice przenieśli do jakiejś innej szkoły. Wiesz, kiedy to było?
Samej zajęło mi chwilę, zanim sobie przypomniałam. Mój Boże, dobre trzydzieści osiem lat temu!
– No, ale przynajmniej ją znasz – upierała się Anka. – To ważne, bo może pomoże w naszej sprawie...
– Powiesz wreszcie, co się stało i dlaczego mnie tak wypytujesz? – zniecierpliwiłam się.
Woda się właśnie zagotowała, zalałam kawę w kubkach, postawiłam je na stole. Anka znów westchnęła.
– Widzisz, okazało się, że ten strażak został bez środków do życia… – opadła mi szczęka. – Nie wiedziałaś? Nic dziwnego, mało kto wiedział. Przecież powinni się nim zająć, powinien dostać dobrą rentę…
– Oczywiście! – przytaknęłam.
– Szkoda człowieka, bo stał się inwalidą, a przecież i straż pożarna, i ZUS, i miasto powinni mu pomóc, zapewnić warunki do życia.
– Owszem – prychnęła. – Powinni, ale go zwyczajnie olali!
– A co z jego żoną? – zainteresowałam się. – Ona zarabia?
– Zmarła trzy lata temu, jeszcze przed wypadkiem. Facet jest wdowcem z dwójką dzieci… To, co dostaje jako rentę, nawet na czynsz nie starcza. A miasto ma wszystko gdzieś. Uznaliśmy, że trzeba mu pomóc.
– Jest aż tak źle? – spytałam.
– Gorzej! Bo to nawet nie tak, że ledwie wiąże koniec z końcem. On po prostu nie ma środków do życia. I w dodatku grozi mu eksmisja.
– Powiedziałaś „uznaliśmy, że trzeba mu pomóc”. To znaczy kto?
– A zebrała się grupa ludzi dobrej woli – uśmiechnęła się Anka.
Dziewczyna w urzędzie rozłożyła ręce
Zaangażowałam się w tę sprawę. To był zarazem odruch serca, jak i przekonanie, że taki jest obowiązek względem bliźniego. Ta grupa dobrej woli, o której mówiła Anka to było kilkanaście osób, sąsiadów pana Janka i jego znajomych. Znalazło się także paru takich jak ja, czyli chętnych do pomocy, choć obcych.
Najpierw padł pomysł, aby zorganizować zbiórkę na pokrycie bieżących potrzeb dzielnego człowieka. Pomysł dobry, ale przecież tylko na krótką metę i obciążony pewnymi komplikacjami natury prawnej. No i, jak na razie, akcja miała niewielką siłę przebicia, a przez rok uzbierało się w tej rodzinie sporo długów. Poza tym, ta grupa ludzi dobrej woli potrzebowała kogoś, kto nią zdecydowanie pokieruje. Jak powiedziała Anka, kogoś takiego jak ja, co to z niejednego pieca chleb jadł, obracał się po świecie i nie boi się otworzyć gęby, jeśli trzeba.
Pierwsze kroki skierowałam do ośrodka pomocy społecznej. Przyjął mnie pracownik socjalny, jakaś dziewuszka zaraz po studiach.
– Daliśmy mu wszystko, co było można – rozłożyła ręce. – Wie pani przecież, że wiążą nas przepisy.
– Daliście, co było można? – powtórzyłam za nią zdumiona. – Pani chyba żartuje! Widziałam to wasze „wszystko”! Jakąś patologię, rodziny alkoholików, niepoprawnych narkomanów otaczacie większą opieką niż tego dobrego człowieka i jego dzieci! Co mu daliście? Jednorazową zapomogę i trochę ubrań?!
– Pan Jan otrzymuje świadczenie z organu rentowego – zauważyła dziewucha, wydymając wargi.
Ewidentnie nie była przyzwyczajona, że ktoś ją ochrzania.
– To jakaś kpina! – prychnęłam. – Tej renciny dostaje marne tysiąc z hakiem. Dałaby pani radę utrzymać się z takich środków? Bo ja zdecydowanie nie. A przecież on musi płacić za leki, jeździć na rehabilitację…
– Powinien zwrócić się do nas o kolejną zapomogę – odpowiedziała lekko wyniośle. – Rozpatrzymy wniosek i podejmiemy…
Przerwałam jej machnięciem ręki i wstałam. Nie chciało mi się już gadać. W uszach miałam słowa poszkodowanego strażaka: „Pani Krysiu, przecież oni dostali ode mnie już z pięć próśb o pomoc… I nic. Dla nich mnie nie ma, rozumie pani? MOPS uważa, że powinna mi pomóc straż, straż chce, żeby miasto, bo przecież to budynek komunalny się palił. A miasto nie wiem nawet, co uważa… Wszyscy mnie mają gdzieś. Czasem tylko kumple z pracy podrzucą parę złotych, ale przecież tak się żyć nie da… A poza tym, nie będę żebrał na kolanach!”.
Mówił niewyraźnie, bo połowę twarzy miał mocno poparzoną, powinien niebawem przejść szereg zabiegów chirurgicznych, ale i na to potrzebne były jakieś pieniądze. To był taki szlachetny typ człowieka, który dla innych jest gotów ryzykować życie, ale nie potrafi walczyć o swoje. Tak być nie mogło! Czułam, jak rośnie we mnie wściekłość i determinacja.
Postanowiłam natychmiast zwołać zebranie naszej grupy, bo trzeba było postanowić coś konkretnego, uporządkować te nasze działania. Przyszło więcej osób niż się spodziewałam. Pocztą pantoflową rozeszła się wieść, że organizujemy pomoc panu Jankowi, bohaterskiemu strażakowi, który choć wykazał się taką odwagą i poświęceniem, teraz został zupełnie na lodzie. Zebraliśmy się na strychu w domu Anki, gdzie było całkiem sporo miejsca.
– Zrobiliśmy zrzutę – powiedział pan Adam, emerytowany policjant. – Można by już coś dać naszemu Jankowi. Niechby chociaż część zaległego czynszu zapłacił...
– To nie takie proste – pokręciłam głową. – Jeśli dostanie od nas pieniądze, będzie musiał odprowadzić podatek od darowizny, zaczną się urzędnicze pytania i dociekania. Żyjemy w kraju głupich i martwych przepisów, ale za to przerażająco żywej biurokracji. To trzeba załatwić inaczej. A poza tym, z tego, co wiem, postępowaniu w sprawie eksmisji nadano bieg, więc sama wpłata nic nie da. Jak znam życie, zaliczą to po prostu na poczet długu, który lokator i tak musi uiścić.
– Niechby go już nawet i eksmitowali – zauważył trzeźwo jakiś nieznany mi mężczyzna. – Ale, do cholery, nie tam, gdzie zamierzają!
Nie widziałam tej kobiety od lat
Wiedziałam doskonale, o co mu chodzi. Lokal zastępczy przyznano panu Jankowi w najgorszej dzielnicy, zasiedlonej przez meneli i złodziei. To nie były domy, tylko rudery, w których każdego dnia i każdej nocy rozgrywały się dantejskie sceny. Nikt tam nie będzie się przejmował, że on jest niepełnosprawny, a biedne dzieci Janka trafią w naprawdę paskudne środowisko.
– Co pani zatem proponuje? – zapytał pan Adam. – Ja bym mu dał tę forsę po cichu i tyle.
– Oczywiście, można to zrobić raz, i to w dodatku niewielką kwotę – zgodziłam się. – Jednak nasza pomoc powinna mieć ręce i nogi. Już mówię – podniosłam ręce, żeby powstrzymać lawinę pytań. – Powinniśmy założyć stowarzyszenie albo fundację na rzecz naszego bohatera. Wtedy będzie można legalnie dysponować pieniędzmi i uniknąć płacenia haraczu dla państwa, które ma gdzieś takich ludzi, jak pan Janek.
– No dobrze – odezwała się Anka. – Ale założenie tej fundacji trochę potrwa, a jego tymczasem wywalą do tej paskudnej mordowni!
– Zajmę się sprawami związanymi ze stroną prawną – obiecałam. – Potrzebuję tylko paru osób, które wystąpią jako fundatorzy. Ale o tym może później. Teraz zastanówmy się, co zrobić, żeby uniemożliwić miastu eksmisję. Prawdę mówiąc, nie widzę prawnych możliwości, żeby to załatwić. Jutro rano jestem umówiona z panią burmistrz, ale jeśli nic nie wskóram…
Na strychu zapadła cisza, a potem ten nieznany mi mężczyzna mruknął niby pod nosem, ale na tyle głośno, aby wszyscy słyszeli.
– Jak się nie da prawem, to trzeba lewem...
Popatrzyłam na niego zaskoczona, a on odwzajemnił mi się dość zuchwałym spojrzeniem.
– Kiedy pana Janka chcą wyrzucić z mieszkania? – spytał.
Pan Adam uniósł dłoń.
– Ja mogę się dowiedzieć, nawet z dokładnością do minuty. Mam jeszcze trochę znajomości z dawnych czasów. Komornik na pewno weźmie na akcję jakiegoś policjanta.
– Świetnie – skinął głową mężczyzna. – W takim razie pani Krystyna niech idzie do tej siekiery, naszej pani burmistrz, a my przygotujemy tymczasem plan B.
Nie widziałam tej kobiety od wielu lat. Jakoś nie było okazji do spotkań. Kiedyś tam, już na studiach wpadłyśmy na siebie, wypiłyśmy kawę, poplotkowałyśmy chwilę i tyle. W końcu o czym można gadać z długo niewidzianą daleką koleżanką.
Zmieniła się i to bardzo. Z eterycznej brunetki zrobiła się przysadzistą tlenioną blondynką. Głos też miała jakiś inny, nieco skrzeczący, nieprzyjemny. Skojarzyła mi się z sierżantem, który zdarł sobie gardło, wykrzykując komendy. Miała też w sobie coś z takiego sierżanta.
Nawet nie poprosiła, żebym usiadła, samowolnie więc zajęłam krzesło obok biurka. W tym gabinecie wszystko zachęcało, żeby jak najszybciej wyjść i zniechęcało do rozmowy. Już wiedziałam, co miał na myśli tamten facet, określając panią burmistrz mianem siekiery.
– Pan Jan powinien uzyskać pomoc od odpowiednich organów – usłyszałam, kiedy już wyłuszczyłam jej całą sprawę.
– Przecież doskonale wiesz, że ta pomoc to zawracanie Wisły kijem – odparłam. – To mniej niż nic, jak na potrzeby kogoś, kto musi zadbać o dzieci, a ma kłopoty ze zdrowiem. Naprawdę nic się nie da zrobić? Przecież masz jakieś wpływy, jakieś sposoby działania, możesz powstrzymać egzekucję komorniczą…
Byłam w szoku, że zaproponowała coś takiego
Wzruszyła lekko ramionami.
– Jest jedna propozycja, która by rozwiązała problemy tego człowieka… – powiedziała chłodno.
Określenie „tego człowieka” zazgrzytało w moich uszach paskudnie. Jakby mówiła o jakimś degeneracie. Czekałam jednak, co powie dalej. A nuż miło mnie zaskoczy…
– Dostanie wówczas należytą opiekę, dzieci także – ciągnęła. – Zdaje się, że otrzymuje od państwa rentę, może zatem zwrócić się do odpowiednich organów o umieszczenie go w domu pomocy społecznej. Dzieci natomiast trafiłyby do placówki opiekuńczej…
Zerwałam się na równe nogi. Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. To było niepojęte!
– Żartujesz?! – wycedziłam.
– To dobre wyjście – padła odpowiedź. – Najlepsze w tej sytuacji.
– Wie pani, pani burmistrz – oparłam się rękami o blat jej wspaniałego dębowego biurka. – Mówili mi, że jest pani bez serca. Ale to, co tu słyszę, przeszło moje najgorsze przypuszczenia!
– Nie rozumiem twojego wzburzenia – zmarszczyła brwi. – Od tego właśnie są odpowiednie instytucje, by takim ludziom pomagać...
I znowu „takim ludziom”!
– Od tej chwili proszę się do mnie zwracać per „pani” – powiedziałam lodowatym tonem. – Do widzenia.
Już w drzwiach, odwróciłam się.
– Mam nadzieję, że podczas najbliższych wyborów ludzie w tym mieście podziękują pani za uwagę. Postaram się, aby o naszej rozmowie dowiedziało się jak najwięcej osób. Może nawet media.
– O jakiej rozmowie? Ja nic nie wiem o żadnej rozmowie – uśmiechnęła się złośliwie ta małpa.
– Tak? Ja za to mam nagranie – odpowiedziałam z równie wrednym uśmieszkiem, pokazując jej komórkę w rozpiętej torebce.
Wyglądała, jakby połknęła żabę, ale dla mnie to była żadna pociecha. Wolałabym, żeby okazała się w porządku i nam jakoś pomogła.
– Proszę natychmiast się rozejść! – ryknęło z głośników radiowozu. – Proszę umożliwić policji przeprowadzenie czynności prawnych, inaczej będziemy zmuszeni podjąć odpowiednie działania.
– A co, aresztujecie nas wszystkich? – zawołał ktoś z tłumu.
– Areszt wam pęknie!
Zawtórował mu chóralny śmiech.
Pod budynkiem, w którym mieszkał pan Janek zebrało się naprawdę dużo ludzi. Nie tylko grupa, z którą spotkałam się na strychu. Każdy przyprowadził przynajmniej po dwie lub trzy osoby. Wiadomość o mojej rozmowie z panią burmistrz stała się głośna i wierzono mi na słowo, bez żadnego nagrania. Bo nietrudno się domyślić, że blefowałam z tą komórką, by podnieść babie ciśnienie. Uczciwemu człowiekowi nie przychodzą do głowy takie pomysły, jak nagrywanie rozmówcy.
Czasem trzeba grać ostro i zdecydowanie
Pan Adam nie zawiódł, zdołał wyciągnąć od dawnych kolegów dokładny termin eksmisji. W sumie to pan Janek powinien zostać o niej powiadomiony, jednak władze to zaniedbały. Jak to mówią: „Kto bogatemu zabroni?”. I to także wywoływało oburzenie wśród ludzi. Zatem do realizacji trafił plan B. Powiedzenie „nie prawem to lewem” w tym wypadku oznaczało zablokowanie wejścia do budynku.
Komornik nakazywał, by go wpuścić. Towarzyszyło mu dwóch policjantów. Potem przyjechało kilka radiowozów. Dobre dziesięć razy wzywali ludzi do rozejścia się. Oczywiście bez skutku. Najstarszy stopniem przyszedł na negocjacje. Ale usłyszał tylko od pana Adama:
– Robert, weź się nie wygłupiaj. Zwijaj kolegów i jedźcie łapać przestępców, a nie dręczcie tego dobrego człowieka. Tak się nie robi.
Fakt faktem, że funkcjonariusze ewidentnie nie mieli serca do tej roboty. Spisali wprawdzie kilka osób, ale wszystko robili jakoś bez przekonania i służbowego zapału.
Rozglądałam się, czekając aż przyjadą ci, których specjalnie na dzisiaj zaprosiłam. To miała być wisienka na torcie naszego planu B. Komornik zaczął się irytować, grozić konsekwencjami prawnymi. Próbowałam mu tłumaczyć, że niedługo cały dług pana Janka zostanie oficjalnie i w majestacie prawa spłacony. Prosiłam, żeby wstrzymał egzekucję, ale go to nie interesowało.
Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta, zwłaszcza gdy przyjechał sam komendant powiatowy i zaczął coś mówić o wezwaniu wsparcia. Na widok szefa, policjanci ożywili się, zaczęli aktywniejsze działania. Rozpoczęły się pierwsze pogróżki i przepychanki. Wzburzeni ludzie nie zamierzali odpuszczać.
I wtedy wreszcie zajechał samochód z logo znanej stacji telewizyjnej. Z zadowoleniem patrzyłam, jak komornikowi rzednie mina, a komendant, widząc kamerę i mikrofony, wycofuje się i wsiada do auta. Nie prawem to lewem… Czasem trzeba zagrać zdecydowanie i ostro, aby pokonać okrutny system.
Fundacja istnieje już od roku. Na początku spływało naprawdę sporo środków, ale z czasem ludzie zaczęli zapominać. Niemniej są tacy, którzy przekazują nam procent podatku, regularnie robią przelewy. A dzielny strażak spłacił należności i coraz lepiej sobie radzi. Dostał protezę, jest porządnie rehabilitowany. Zaczyna stawać na nogi, chce zacząć żyć o własnych siłach.
– Wtedy fundacja będzie mogła zająć się kimś innym – mówi.
Pan Janek chce iść do pracy, ale to nie takie proste w przypadku osoby z dużą niepełnosprawnością. Na szczęście, dzięki telewizji, sprawa zrobiła się głośna i przed naszym podopiecznym pojawiła się wreszcie szansa. Do fundacji zgłosił się bowiem pewien lokalny przedsiębiorca, właściciel sieci sklepów, który usłyszał o sprawie pana Janka.
– Mógłbym go zatrudnić jako pracownika ochrony. Potrzebuję kogoś do obsługi kamer, a to można robić jedną ręką i na siedząco. Wie pani, obie strony będą zadowolone – dodał, kiedy zaczęłam mu wylewnie dziękować. – Bo dla mnie korzystne jest zatrudnienie kogoś niepełnosprawnego. A były strażak to pewność, że będzie podchodził do pracy z należytą starannością.
Cieszę się, że koniec końców poświęcenie strażaka nie zostało ukarane przez bezduszny system. Zastanawiam się tylko, ile jest jeszcze podobnych spraw.
Czytaj także:
„Bohaterski strażak uratował moją babcię i naraził przez to swoje zdrowie. Zyskał jednak coś cenniejszego - moje serce”
„Ocalałam z pożaru, ale straciłam męża. Gdy patrzę na moje poparzone dzieci, chce mi się wyć z rozpaczy”
„Pismaki wyśmiały mnie w lokalnej gazecie. Uratowałem dziecko z płonącego budynku, a oni wszystko przekręcili!”