„Miałam 33 lata i po wypadku straciłam władzę w nogach, trafiłam na wózek. Wtedy odnalazłam miłość życia i szczęście”

Kobieta, która zawalczyła o mężczyznę fot. Adobe Stock, Drobot Dean
„Jechałam do Wrocławia, kiedy zza zakrętu wypadła jakaś osobówka, którą zarzuciło na nasz pas. Kierowca autobusu skręcił gwałtownie… no i znaleźliśmy się w rowie. Było sporo rannych ludzi, między innymi ja. Straciłam władzę w nogach”.
/ 27.04.2022 06:48
Kobieta, która zawalczyła o mężczyznę fot. Adobe Stock, Drobot Dean

Pamiętam taką scenę z dzieciństwa. Mam 13 lat. Siedzę na podwórku z książką w ręku – to była moja ukochana „Ania z Zielonego Wzgórza” – i czytam, jak Ania ratuje dziecko chore na szkarlatynę. Powtarzam tę scenę chyba po raz dziesiąty, to jedna z najważniejszych dla mnie w tej książce, właśnie taką marzyłam być: zaradną, pomysłową, odważną. Po prostu chciałam być Anią i chciałam, by kochał się we mnie taki chłopak jak Gilbert.

I wtedy podchodzi do mnie moja przyjaciółka Agnieszka i pyta, czy pójdę z nią do schroniska dla psów pomóc wyprowadzać zwierzaki na spacer. Ale ja tu jestem w trakcie ratowania umierającego dziecka! No i tyle przede mną ekscytujących scen. Więc mówię, że nie mogę. Agnieszka kiwa głową i odchodzi – wtedy widzę, jak z klatki wybiega Karol, podchodzi do Agi, coś mówi, patrzy w moją stronę, ale Aga kręci głową.

„Ona nie idzie”, wydaje się mówić. Więc Karol, mój Gilbert w realnym świecie, odchodzi z moją koleżanką uprzyjemniać życie samotnym, biednym psiakom, a jakiś czas potem staną się parą, małżeństwem… Ja zostaję na tej ławce z poczuciem totalnej przegranej i myślą: jestem beznadziejna, do niczego się nie nadaję.

Mogłoby się wydawać, że takie doświadczenie jest z rodzaju tych zmieniających człowieka. Nie w moim przypadku. Ja całym swoim życiem udowadniałam, że wciąż jestem beznadziejna, bez charakteru i siły woli. Szłam tam, gdzie mnie popchnięto, brałam, co los mi dawał. Rodzice ciągle mówili, żebym zawalczyła, postarała się, przecież mogę zostać kierowniczką biblioteki, jeśli skończę studia. Że los pcha w moje ręce tyle okazji, a ja żadnej nie chwytam, dlaczego?

Czułam, jakbyśmy się znali od zawsze

W wieku 33 lat pracowałam w prowincjonalnej bibliotece, mieszkałam z rodzicami i byłam po dwóch średnio poważnych związkach. Samotna, smutna i wewnętrznie odrętwiała. I dopiero wypadek autokaru uświadomił mi, co ze mną jest nie tak.

Jechałam do Wrocławia, kiedy zza zakrętu wypadła jakaś osobówka, którą zarzuciło na nasz pas. Kierowca autobusu skręcił gwałtownie… no i znaleźliśmy się w rowie. Było sporo rannych ludzi, między innymi ja, na tyle poważnie, że po kilkutygodniowym leżeniu w szpitalu skierowano mnie do Konstancina pod Warszawą na rehabilitację.

– Będzie pani chodzić, ale wszystko zależy od pani – powiedział lekarz.

Wkrótce zrozumiałam, o co mu chodziło. To był koszmar. Całodzienne ćwiczenia, ból, wysiłek ponad moje możliwości. Drugiego dnia rozpłakałam się, przerwałam rehabilitację, wsiadłam na wózek i wyjechałam z sali. „Dosyć” – gadałam do siebie w myślach.

– „Nie dam rady. Za bardzo boli. To się nie uda. Mam pecha. Najwyżej do końca życia będę na wózku. Wielkie mi rzeczy, tylu ludzi jeździ na wózkach. I po co się mam męczyć, dla kogo?”.

– Dla samej siebie – usłyszałam obok męski głos.

Podniosłam głowę i otarłam łzy. Tkwiłam na wózku pod oknem w korytarzu, a obok mnie usiadł na ławeczce młody facet. Wcześniej oparł o ścianę kule.

– Proszę?

– Mówiłaś do siebie – uśmiechnął się. – Nowa? Ja tu jestem od miesiąca. Masz rację, sami tu sadyści, czasem mam ochotę swojego udusić. Jak już nie mam siły, marzę, że kiedyś wyzwę go na pojedynek w ringu i zapłaci za wszystko. To daje mi siły do ćwiczeń. Bo jak inaczej mam spełnić swoje marzenie? Co ci się stało?

I tak poznałam Piotra. Okazało się, że oboje mieliśmy poważne wypadki samochodowe, które skończyły się urazami kręgosłupa. Opowiedziałam, co czuję.

– Ja też chciałem uciekać – przyznał Piotr. – Ale jeszcze bardziej chciałem udowodnić sobie, że nie jestem cieniasem.

Podobał mi się. W pewnym momencie promienie słoneczne jakoś tak oświetliły jego postać, i te kule obok, że skojarzył mi się z Gilbertem, ukochanym Ani z Zielonego Wzgórza, który ranny wrócił z wojny, a ona się nim opiekowała. Już w pokoju, umówiwszy się z Piotrem po obiedzie na kawę w sanatoryjnej kawiarni, pomyślałam, że wyjadę jutro, nie dziś.

„Randka” była cudowna, Piotr okazał się interesującym rozmówcą. Kochał książki, jak ja. Był inżynierem. Opowiadał mi o swojej toksycznej rodzinie i ile musiał przetrwać, by stać się tym, kim jest. Zrozumiałam, że jego życie to ciągła walka.

– Taka karma – uśmiechnął się, gdy to powiedziałam. – Widocznie nie jest mi pisany spokój. Choć przez moment miałem nadzieję, że tak właśnie będzie. Na moje trzydzieste szóste urodziny brat dał mi nawet kapcie w prezencie, jako symbol, że wreszcie dobiłem do bezpiecznego portu. Stała, dobrze płatna praca, spłacone mieszkanie, na horyzoncie narzeczona… – posmutniał na moment.

– Co się stało?

– Wracaliśmy z Iwoną z przyjęcia. Ona prowadziła, bo ja trochę wypiłem. Pokłóciliśmy się. Na drodze było ślisko i mieliśmy wypadek. Jej nic się nie stało, a ja… przez pewien czas groził mi paraliż nóg. Iwona powiedziała, że sorry, ale ona nie z tych, które dla faceta zapomną o swoich marzeniach.

– Głupia – rzuciłam odruchowo.

– Bo ja wiem – wzruszył ramionami. – Gdyby mi się nie polepszyło, zostałaby z facetem na wózku, którym trzeba się opiekować, wozić, pomagać mu. Jestem samodzielny z natury, ale pewnych ograniczeń nie przeskoczę. Koniec z szybkimi numerkami przy ścianie czy gorącym tangu.

Chyba poczerwieniałam, bo spojrzał na mnie i uśmiechnął się.

– Przepraszam, ale tak dobrze mi się z tobą rozmawia, jakbyśmy znali się od dziecka…

Tym razem nie odpuszczę

Nie wiem, czy właśnie to zdanie, czy wizja tanga zakończonego szybkim numerkiem przy ścianie sprawiła, że moje serce szybciej zabiło.

– Słuchaj – powiedział z ożywieniem. – Wiem, jak strasznie ciężko jest na początku. Chce się wszystko rzucić i nawet wizja siedzenia do końca życia na wózku wygląda lepiej niż ta rehabilitacja. Ale przyznaj, że to jednak głupie podejście. Pomogę ci, dobra? Razem będzie łatwiej.

Oczarowana jego lśniącymi oczami, na wpół zakochana, zgodziłam się. Zostałam.

I zaczęły się tortury. Codzienne ćwiczenia, pot, ból i łzy. Ale potem dostawałam nagrodę – spotkanie z Piotrem, jego pochwałę (lub łagodną naganę, gdy się poddawałam). Wreszcie przyszedł pierwszy sukces, samodzielne kroki i taka szalona radość – udało mi się. Pokonałam siebie. Pierwszy raz miałam uczucie zwycięstwa nad oporem materii. Osiągnęłam coś, co wydawało mi się wcześniej niemożliwe.

– Widzisz – cieszył się Piotr. – Dajesz radę. Masz moc. Wszystko zdobędziesz, jesteś zwycięzcą, tylko daj sobie szansę. Patrzyłam na niego i miałam wrażenie, że wokół słyszę chóry anielskie. A kiedy wreszcie mogłam pozbyć się wózka i przeszłam na kule – pocałował mnie. I to była dla mnie większa nagroda niż możliwość samodzielnego wzięcia prysznica na stojąco.

Dwa tygodnie później pożegnaliśmy się – on wracał do Poznania, do domu, ja musiałam tu jeszcze zostać.

– Co będzie z nami? – spytałam.

– A co ma być? Będziemy dzwonić do siebie, pisać, a kiedy stąd wyjdziesz, spotkamy się. Więcej, odbiorę cię i zawiozę do domu.

Ta wizja dodała mi skrzydeł, więc ćwiczyłam jeszcze mocniej, by być w jak najlepszej formie, gdy ukochany po mnie przyjedzie.

Jednak po dwóch tygodniach telefony Piotra stały się coraz rzadsze. Nie brzmiał już tak radośnie, był bardziej oschły, małomówny. Czułam, że się oddala.

– To normalne – powiedziała moja osobista sadystka, jak nazywaliśmy z Piotrem naszych trenerów. Spytała, czemu jestem taka smutna, a ja jej powiedziałam. – Tutaj często to widzę. Zawiązują się przyjaźnie, romanse, wydaje się ludziom, że już tak zostanie. Ale potem wracają do swojego prawdziwego życia i to życie zwycięża. Myśl o Piotrze inaczej, że to on dał ci siłę i powód, by walczyć o siebie. To dzięki niemu teraz chodzisz, bo chciałaś przecież się poddać. Takie miał zadanie do spełnienia. Nie pragnij niczego więcej.

Jak można nie pragnąć, kiedy serce wyrywa się i płacze. Wciąż wierzyłam, że jak się zobaczymy, nasze uczucie odżyje. Na tydzień przed końcem rehabilitacji zadzwoniłam do Piotra i podałam mu dzień mojego wyjazdu. Milczał przez chwilę.

– Wybacz, ale nie mogę po ciebie przyjechać – jego głos brzmiał dziwnie obco.

– Co się stało?!

– Tak będzie lepiej, uwierz mi. Przepraszam.

I rozłączył się. Co to ma znaczyć: „tak będzie lepiej”? Wyraźnie coś tu nie grało. W jego głosie nie było obojętności człowieka, który zapomniał, że jeszcze niedawno mówił o tym, jak kocha i że chce, byśmy żyli razem. Przez cały tydzień biłam się z myślami. Spojrzałam wstecz na swoje życie i zrozumiałam, że rodzice mieli rację – przepuszczałam okazje, bo wymagały wysiłku.

A ja wolałam czytać książki i udawać, że jestem ich bohaterką. Jak ci, którzy żyją od serialu do serialu, zapominając, że mają własny film do zagrania. Z mojej biblioteki pożyczyłam książkę, której nie czytałam od dwudziestu lat. „Ania z Zielonego Wzgórza”. I pierwszy raz zrozumiałam ją inaczej. Ania zwyciężyła, bo nie bała się ośmieszenia, bólu, zawodu. Wiedziała, że życie, aby smakować, musi mieć w sobie i słodycz zwycięstwa, i gorycz porażki.

Z sanatorium pojechałam prosto do Poznania

Najwyżej wyrzuci mnie z domu, pomyślałam, najwyżej poczuję się odrzucona. Ale już nigdy nie powiem sobie, że nie zrobiłam wszystkiego co mogłam, by zwyciężyć. Dobrze zrobiłam. Piotr nie zapomniał. Miał po prostu wielkie kłopoty w pracy. Kłopoty, które groziły mu prokuraturą, sądem. Jego szefowie wystawili go, zrobili z niego kozła ofiarnego i on musiał walczyć o siebie, o swoją przyszłość. Nie chciał mnie na to narażać.

Przekonałam go, że chcę stanąć z nim ramię w ramię. Moment, w którym w jego oczach zobaczyłam ulgę, a potem łzy radości i kiedy przytulił mnie mocno do siebie, był najwspanialszym momentem mojego życia.

Czytaj także:
„Walenty mi się podobał, choć nie wiedziałam jak wygląda, ani jak ma naprawdę na imię. Tak mi się przynajmniej wydawało”
„Choć chemia była silna, wszystko się posypało. Obiecałam sobie, że nie spędzę ani minuty z tym zadufanym w sobie baranem”
„Pięć złotych i długie lata życia w samotności. Tyle kosztowała mnie nowa, wielka miłość. Opłacało się!”

Redakcja poleca

REKLAMA