– Nie mogę już z tobą wytrzymać! Jesteś beznadziejna! I kwaśna jak cytryna! – to były ostatnie słowa, które usłyszałam od narzeczonego, zanim spakował rzeczy i wybiegł z domu, by uciec ode mnie jak najdalej…
Byliśmy z Pawłem parą przez półtora roku. Ta miłość dopadła nas nagle, niespodziewanie, niczym w filmie. W supermarkecie rozsypały mi się na podłogę cytryny, on pomógł mi je pozbierać. Banalne to okropnie, ale w naszym przypadku banał przerodził się w wielkie uczucie.
– Zaniosę to pani do kasy, zanim znów zasypie pani sklep – uśmiechnął się do mnie, gdy już wszystkie wyzbierane cytryny leżały w koszyku. – A tak w ogóle, to po co pani tyle cytryn? – zainteresował się.
– Lubię je – uśmiechnęłam się.
To prawda. Gdyby ktoś mnie spytał, co zabrałabym ze sobą na bezludną wyspę, bez wahania odparłabym: cytryny! Uwielbiam kwaśny smak ich soku. Nawet kanapki nim skrapiam.
– To dziwne, bo ty sama wcale nie jesteś kwaśna – mówił do mnie Paweł, gdy już zostaliśmy parą – co nastąpiło bardzo szybko po incydencie w markecie.
„To miłość” – myślałam szczęśliwa
Jednak nie wytrzymała próby czasu… Paweł zamieszkał ze mną zaledwie po trzech miesiącach znajomości. Ale życie dość szybko pokazało, że choć chemia między nami była potężna, nie pasowaliśmy do siebie.
Największą kością niezgody stało się spędzanie wolnego czasu. Kocham aktywny tryb życia. Paweł natomiast wolał spędzać czas przy grach komputerowych.
– Pojedziemy na Mazury? Wynajmiemy łódkę, pożeglujemy – spytałam Pawła przed naszymi pierwszymi wakacjami.
– Kochanie, przecież wiesz, że ja nie znoszę komarów i tego całego robactwa – odparł.
Przepiękne Mazury kojarzyły się Pawłowi wyłącznie z komarami! I wcale nie zamierzał zmieniać poglądów, więc na jeziora nie pojechaliśmy. Nad Bałtyk także nie.
– A daj spokój z tą lodowatą wodą i drożyzną w sklepach – oburzał się Paweł.
Ani przez chwilę nie pomyślał, żeby uszanować moje pragnienia. Wakacje, które w moich marzeniach były pasmem romantycznych uniesień skończyły się tym, że Paweł w upalne dni zabijał potwory na ekranie komputera, a ja – smutna i zła – nie mogłam sobie znaleźć miejsca.
Ale nie chciałam robić scen. Naiwnie wierzyłam, że jeśli teraz ja pójdę na kompromis, to on zrobi to następnym razem. Jednak gdy narzeczony przedłożył komputer nad jesienną wyprawę w góry, a potem uznał za „głupi” pomysł zimowego wypadu na narty, nie wytrzymałam.
– Nie zamierzam spędzać życia w domu, bo ty nie widzisz niczego poza tymi swoimi głupimi grami! – darłam się na Pawła tak, jak nigdy wcześniej nie krzyczałam na nikogo.
To była nasza pierwsza awantura. I ostatnia…
Właśnie wtedy usłyszałam, że jestem beznadziejna i kwaśna jak cytryna. I Paweł po prostu odszedł, jakby niczego między nami nigdy nie było! Czułam się, jakby ktoś przywalił mi młotkiem w głowę. „Co za beznadzieja” – nie mogłam uwierzyć, że przez jedną awanturę wszystko się skończyło!
I sama nie wiem, na kogo byłam bardziej zła: na Pawła, że się okazał kimś, kto widział tylko czubek własnego nosa, czy na siebie, że dałam się bezmyślnie porwać uniesieniu do chłopaka, którego nie znałam.
Na szczęście ta „miłość” dość szybko ze mnie wyparowała, zostawiając tylko niesmak. Postanowiłam zacząć cieszyć się życiem. Po swojemu. „Będę odtąd spełniać swoje pragnienia i nikomu już nigdy nie pozwolę się ograniczać!” – obiecałam sobie.
Od lat marzyłam o tym, aby spędzić sylwestra na nartach i napić się o północy szampana na stoku. Jakoś nigdy wcześniej nie udało mi się tego zrealizować, ale wtedy…
Przecież coś sobie obiecałam! Ostatniego dnia grudnia zameldowałam się więc w schronisku, w małym kurorcie zimowym. Wieczór spędziłam, jeżdżąc na nartach, a gdy wybiła północ, narciarze zebrali się przy wyciągu. Strzeliły korki od szampanów, wszyscy składali sobie życzenia, potem odśpiewaliśmy „Sto lat”.
Byłam szczęśliwa!
A to, że nie było przy mnie kochającego mężczyzny, nie przeszkadzało mi. Wolałam czuć szczęście w pojedynkę, niż przeżywać jego brak we dwoje… Jednak to właśnie podczas tamtego sylwestra poznałam Filipa.
Gdy przed drugą w nocy weszłam do baru, aby się ogrzać herbatą, stojący przede mną w kolejce narciarz też zamówił herbatę, a potem… wrzucił do niej aż pięć plasterków cytryny! Mimowolnie się roześmiałam.
On popatrzył pytająco, a potem zaprosił mnie do stolika. Też był sam. Zaczęliśmy rozmawiać. I od trzech lat jesteśmy ze sobą szczęśliwi! Tym razem nie mam już wątpliwości, że coś takiego jak miłość od pierwszych chwil może się wydarzyć.
Pod warunkiem jednak, że dwoje ludzi patrzy w życiu w tym samym kierunku. A my z Filipem właśnie tak mamy! I nie tylko dlatego, że oboje kochamy cytryny… Po prostu mamy podobne pasje, pragnienia, cele. I wzajemne kompromisy są dla nas czymś naturalnym. Na tym przecież też polega miłość! Z Filipem nawet cytryny mają dla mnie słodki smak.
Czytaj także:
„Dominik mi się podobał. Gdy do mnie zagadał, miałam nadzieję na randkę. Zamiast tego usłyszałam, że... jest moim bratem”
„Byłam naiwna i ślepa. Marek żerował na mnie niczym pasożyt. Myślałam, widzi we mnie żonę, a on kochał tylko moją kasę”
„Latami kryłam niewiernego męża, by uniknąć plotek i ostracyzmu. Owoc jego zdrady do teraz zatruwa mi życie”