„Dzieci wolą się kisić w warszawskich dziuplach, niż pobudować blisko mnie. A kto mi na starość szklankę wody poda?”

matka, która martwi się o dzieci fot. iStock by Getty Images, Thanasis Zovoilis
„Nie wiem, po co oni kupowali to mieszkanie. Mówią, że to nowy blok od dewelopera na nowoczesnym osiedlu. Ale mnie w ogóle się nie podoba. Ma kształt L więc mam wrażenie, że sąsiedzi cały czas w okno jedni drugim zaglądają. Furtka zamknięta, brama na pilota. Trzeba się jakiemuś cieciowi w budce tłumaczyć, do kogo się przyjechało. Czy to jest normalne?”.
/ 04.09.2023 17:30
matka, która martwi się o dzieci fot. iStock by Getty Images, Thanasis Zovoilis

Nie rozumiem moich dzieci. Co one widzą w tej Warszawie? Ścisk, tłok, wieczny hałas, korki i smog. Jak od nich wracam do domu, wreszcie oddycham pełną piersią i czuję, jak świeże powietrze rozchodzi się w moich płucach. A jeżdżę w odwiedziny góra na 2-3 dni, bo dłużej po prostu nie wytrzymuję ich stylu życia.

Ostatnio byłam u Alicji na urodzinach wnuczki. Zorganizowali je w jakiejś bawialni dla dzieci pełnej zjeżdżalni i piłek. Dla dorosłych był przygotowany stolik w przylegającej kafejce z kawą, tortem, lodami i wymyślnymi słodyczami z kolorową posypką.

– I po co to? Na co? Przepłacać za jakichś animatorów, czy jak oni tam to nazywają – żaliłam się po powrocie do mojego męża. – Słodki poczęstunek. Też mi coś. U nas w ogrodzie zrobiliśmy przyjęcie jak się patrzy. Mnóstwo miejsca, dzieci mogłyby biegać po trawie, huśtać się i bawić w chowanego, berka i w co tylko zechcą. Wokół cisza, spokój, świeże powietrze.

– Halinka, nie przesadzaj. Wiesz, że Ala żyje inaczej niż my. Mnie się tam podobało. Wreszcie człowiek mógł spokojnie usiąść przy stoliku, wypić porządną kawę, a nie tą parzoną, która jeszcze czasy PRL pamięta – Witek, nie wiedzieć czemu, był całkiem zadowolony.

– Daj spokój z tą kawą. W domu upiekłabym porządny tort ze świeżymi truskawkami. Akurat na grządkach urodzaj, słodziutkie i pyszne. Zrobilibyśmy jakąś sałatkę, ugotowalibyśmy domowy obiad. Bigos z boczkiem grzybkami. No wiesz,  ten, co tak go uwielbiasz – przekonywałam.

– Ale przecież Alicja i jej mąż nie jedzą mięsa. Są tymi, no jak to się nazywa? A już wiem, wegetarianami.

Nie podobały mi się ich decyzje

No tak. Fanaberie mojej córki. Jak była mała zajadała się moimi kotletami schabowymi, uwielbiała mielone z ziemniakami posypanymi zielonym koperkiem zerwanym z ogródka i pierogi z mięsem i kapustą z przepisu babci Stasi.

– Pycha, mamuś. Nikt nie gotuje tak dobrze, jak ty. Mogę jeszcze jednego pierożka? – często powtarzała.

I co to się porobiło? Teraz wszystko stanęło na głowie. Ala przeszła na wegetarianizm, zrobiła się chuda niczym szczapa. Gdzie, żeby trzydziestokilkuletnia kobieta wyglądała niczym piętnastolatka. Ale czy to dziwne, jak ze swoim mężem jedzą jakiś jarmuż, szpinak i jeden Bóg wie, co jeszcze. Dobrze, że chociaż swojej córce czasami podają drób i nabiał. No jeszcze tego, by brakowało, żeby mała samą zieleniną się żywiła.

Do tego zostawiła porządną pracę w szpitalu i razem z koleżanką założyły klub fitness. Dokładnie tak to nazywa. Prowadzi zajęcia z jogi i czegoś tam jeszcze. Zapamiętałam tylko, że to pochodzi z Chin. A może z Japonii? W każdym bądź razie, gdzieś ze Wschodu i są to jakieś dziwne ćwiczenia.

Nigdy nie zrozumiem jej decyzji. Od razu otwarcie jej to powiedziałam.

– Miałaś stabilną pracę w służbie zdrowia. Ludzie zawsze będą chorować, więc na pewno nikt, by cię nie zwolnił. Co miesiąc porządna pensja na koncie i do tego prestiż. Koleżanki z koła gospodyń zawsze patrzyły z podziwem, gdy mówiłam, że moja Ala pracuje w szpitalu w Warszawie. I coś ty najlepszego, dziecko, narobiła? – niemal na nią krzyczałam.

– Mamo, co ty gadasz? Nie lubiłam pracy w szpitalu, ciągły stres, niezadowolenie, pośpiech. Wieczne kłótnie z pacjentami albo ich rodzinami o za długie terminy i problem z wizytami – odpowiedziała spokojnie, ale widziałam, że zaciska zęby.

Zawsze tak robiła, gdy była z czegoś niezadowolona. Nic nie mówiła, ale jej mina świadczyła, że ma ochotę wybuchnąć. Tylko wie, że ja na to nie pozwalam. My jesteśmy porządną rodziną, a nie patologią, która robi awantury.

– Co szpital, to szpital. Porządny, szanowany zawód, a nie jakieś tam wygibasy. To dobre dla nastolatek, a nie matek dzieciom. Zresztą w ogóle nie rozumiem, co ty tam w tym swoim klubie robisz.

– Jaki szanowany zawód? Przecież ja pracowałam w rejestracji. Niewiele ponad najniższa krajowa, praca na zmiany, ciągłe kolejki i zero poszanowania. A te twoje koleżanki pewnie myślały, że jestem lekarką, bo tak im to przedstawiałaś – wysyczała w moją stronę.

– Oj tam, oj tam. Zaraz lekarką. Zawsze mówiłam, że w szpitalu. A czy to moja wina, co kto myśli. Ja mówiłam przecież prawdę – powiedziałam. – Naprawdę nie podobają mi się twoje decyzje. Ojcu zresztą też.

Trochę skłamałam. Witek zawsze mi powtarza, żebym nie wtrącała się do życia dzieci.

– Dawno są dorosłe, mają swoje rodziny, same decydują. Dobrze je wychowaliśmy, na porządnych ludzi, nie martw się. Daj im wreszcie spokój  – gderał, jak to on.

Ale ja doskonale wiedziałam swoje. Bo jak to tak się nie wtrącać? A czy ja się wtrącam? Jestem w końcu matką, a każda matka chce dla swoich dzieci najlepiej. Żeby im było dobrze w życiu. A to, co te nasze pociechy wyprawiają, to woła o pomstę do nieba.

Przepisałam im nieruchomości. Duże i ładne kawałki pola za naszym ogrodzeniem. Podzieliłam je na pół, są ładnie wycięte, przekształcone już na działki budowlane. Nic tylko kupić materiały i się budować. Ale ani Alicja, ani Szymon ani myślą wyprowadzać się z Warszawy. No naprawdę, w ogóle ich nie rozumiem.

Tutaj mają ciszę, spokój, grunt w rodzinnych stronach. Zielono, spokojnie. Wieś liczy niecałe 100 domów, niedaleko jest las, rzeczka. Mieliby niczym w raju. Pobudowaliby przestronne domy jednorodzinne i żyliby sobie wygodnie. Wnuki mogłyby do woli biegać po ogrodzie, urządziłoby się im wspólny plac zabaw na naszym podwórku. Miałabym wszystkich blisko. W końcu rodzina powinna trzymać się razem, czyż nie? Nawet wspólnie obiady moglibyśmy gotować, razem spędzać czas. Na starość miałby kto podać mi tą przysłowiową szklankę wody.

A te moje dzieci wszystko wiedzą lepiej. Kiszą się w tych dziuplach w bloku i ani myślą wracać do starych rodziców na wieś. Kto je zrozumie? Alicja ma 2 pokoje z kuchnią i balkonem na pierwszym piętrze w jakiejś odrestaurowanej kamienicy. Ona mówi, że to budynek z duszą.

– Z duszą, dobre sobie. Przecież to jakaś przedwojenna budowla z wysokimi sufitami i ciasną klatką schodową. Drewniane schody. Kto teraz buduje coś takiego? Jak tam umyć okna? Przecież można nogi połamać na drabinie  – utyskiwałam do męża. – Jak będę starsza to w ogóle na to jej piętro nie wyjdę.

– Nie narzekaj. Ala ma naprawdę pięknie urządzone mieszkanie. Stylowo i z klasą. Zresztą moja córeczka zawsze miała dobry gust. Pamiętasz jej piękne rysunki, które wręczała nam przy każdej okazji? Pani od plastyki nie mogła się jej nachwalić – Witkowi zebrało się na wspominki.

– Też coś. Lepiej, jakby się wzięła za naukę biologii. Mówiłam jej, żeby się przyłożyła. Teraz byłaby może lekarzem albo chociaż pielęgniarką. A nie uczy tych swoich ćwiczeń. Że też dorosłe kobiety mają czas w ogóle latać na te jej zajęcia.

Zamiast porządnych mebli mają jakieś starocie

Mieszkanie córki w ogóle mi się nie podoba. Razem z zięciem naustawiali starych mebli, które wyszukują na aukcjach i odnawiają. Mówią, że to styl retro. Tak jakby nie było ich stać na porządny komplet. Nawet niedawno taki widziałam.

– Elegancki skórzany narożnik, 2 duże fotele, pufy i stolik ze szklanym blatem. Naprawdę piękne. Przyznaj się, córuś. Nie macie pieniędzy i dlatego musicie te używane rzeczy kupować? My z ojcem jesteśmy już na emeryturze i też się u nas nie przelewa, ale dowiadywałam się, że mogłabym kupić na raty. Spłacalibyśmy wam je co miesiąc. Wreszcie mielibyście coś porządnego – powiedziałam jej przez telefon.

– Co?

– No wiem, że u was może się nie przelewać. Ty na tych swoich ćwiczeniach na pewno za dużo nie zarabiasz. Ten twój mąż też jeździ gdzieś po Polsce, zamiast za biurkiem siedzieć, to pewnie za dużo nie zarabia. My ci pomożemy. Póki jeszcze żyjemy, to możesz liczyć na wsparcie – chciałam jej delikatnie dać do zrozumienia, żeby nie wstydziła się poprosić o pomoc.

– Mamo, ty słyszysz co mówisz? Bartek jest kierownikiem regionu. Owszem, musi nieco wyjeżdżać, ale zarabia naprawdę dobrze. Nasz klub też się rozwija, zatrudniłam niedawno dodatkowe trenerki. Nie potrzebujemy, żebyście nam z tatą spłacali jakieś meble, których nigdy na oczy nie widziałam – powiedziała mi chyba ze złością.

– No, ale ta wasza kanapa na drewnianych nóżkach. Ona wygląda jakby pamiętała czasy powojenne – zaczęłam nieśmiało.

– To jest zabytkowy antyk w stylu Ludwika XIV. Jest piękna. Cudem udało się nam ją znaleźć. Nie chcemy skóropodobnej tandety, w której tapicerka zaraz zacznie pękać – usłyszałam sygnał rozłączonego połączenia.

O co jej chodzi? Przecież chciałam dobrze. Ten narożnik był elegancki i taki wygodny. Nawet na chwilę przysiadłam na nim w sklepie, żeby sprawdzić. A ona wymyśla jakieś zakurzone antyki. Oj ta moja córka, zachowuje się jak nastolatka, a nie dorosła odpowiedzialna kobieta.

Szymon nieco mniej mnie denerwuje niż ona. Ale też nie chce ustąpić i czasami pokazuje te swoje mądrości kojarzące się z buntem nastolatka. Chociaż w tym roku kończy dokładnie 33 lata. Mój syn mieszka z żoną i dwoma synkami w 3-pokojowym mieszkaniu, które wzięli na absurdalnie wysoki kredyt. Spłacają to chyba po 3 tysiące miesięcznie. Dokładnie nie wiem, bo nie chcą mi powiedzieć, ale słyszałam, że teraz stopy procentowe rosną.

– Mamo, czy ty jesteś z banku, że rozliczasz nam nasze miesięczne wydatki co do złotówki? – powiedział mi przy okazji ostatniej wizyty u nas.

– Ale w telewizji mówili, że inflacja i kredyty zdrożały. Występował jakiś poważny pan z NBP i wyjaśniał, o co w tym chodzi. A wy przecież macie jeszcze chyba z 15 lat spłacania. Oj dziecko, po co wy to kupowaliście? Teraz na pewno komornik was zlicytuje i co będzie z moimi wnukami? – próbowałam mu wyjaśnić, że martwię się o o jego rodzinę.

– Daj spokój. Na razie sobie radzimy. Oboje z Kasią pracujemy, zarabiamy dość dobrze, stać nas na raty – mruknął niewyraźnie.

– Stać, stać. A skąd ja mam wiedzieć, czy stać? Ile teraz płacicie? Pokażesz mi dokładnie?

– Wybacz, ale nie wziąłem ze sobą harmonogramu spłaty rat, bo nie wiedziałem, że jadę do doradcy podatkowego, a nie w odwiedziny do rodziców – czyżbym usłyszała w jego głosie ironię?

Może jeszcze uda mi się ich przekonać?

Nie wiem, po co oni w ogóle kupowali to drogie mieszkanie. Mówią, że to nowy blok prosto od dewelopera na nowoczesnym osiedlu. Ale mnie w ogóle się nie podoba. Ma kształt L więc mam wrażenie, że sąsiedzi cały czas w okno jedni drugim zaglądają. 

Furtka zamknięta, brama na pilota. Trzeba się jakiemuś cieciowi w budce obok tłumaczyć, do kogo się przyjechało. Czy to jest normalne? U nas na wsi każdy przychodzi do każdego, kiedy chce. Ludzie są gościnni, otwarci, a nie jacyś tacy pozamykani jakby się ukrywali. Tylko przed czym? Licho tam ich wie.

Do tego ten podziemny garaż. Zawsze mam wrażenie, że się uduszę jak tam wjeżdżamy. Nie lubię takiej zamkniętej przestrzeni.

– Po co wy ten kredyt w ogóle zaciągaliście? Przecież tłumaczyłam wam, mówiłam. Przepisaliśmy na was z ojcem działki, mogliście się tutaj obok budować. Mnóstwo przestrzeni, my obok. Zawsze bym chłopców dojrzała, pierogów dla całej rodziny nagotowała – mówiłam Szymkowi. – A może jeszcze dałoby się sprzedać tą waszą dziuplę w bloku i wziąć się za budowę? Bylibyśmy wszyscy razem – przekonywałam.

– Daj spokój. W Warszawie mamy pracę, ładne mieszkanie, znajomych, duże możliwości. Chłopcy chodzą do dobrej szkoły, uczą się języków, mają dostęp do ciekawych zajęć dodatkowych. A niby, co tutaj byśmy robili?

– Przecież u nas w podstawówce też uczą angielskiego. A dla ciebie języki obce są wymówką, żeby nie być blisko starej matki i pomóc jej w potrzebie  – uderzyłam w bardziej dramatyczny ton. – Ty mógłbyś pracować w urzędzie gminy. Słyszałam, że pan K. niedługo odchodzi na emeryturę.

– W jakim urzędzie gminy? Przecież K. pracuje w księgowości, a ja jestem chemikiem. Pracuję w laboratorium, analizuję składy nowych kosmetyków. Gdzie tu niby mam znaleźć zatrudnienie? – mój syn, jak zwykle, wynajdywał przeszkody. – A Kasia? Ona jest analitykiem w firmie IT.

– Kasia mogłaby iść do naszego miasteczka na pocztę. Tam zawsze jest z kim pogadać. Teraz ładnie ją odremontowali, wszystkie panie są takie zadowolone, uśmiechnięte. A tobie synek też na dobre wyszłaby zmiana pracy. Żeby dorosły chłop, do tego po studiach, szminki produkował.

Szymek nic nie powiedział, machnął tylko ręką i poszedł do ojca do garażu. A niech idzie.

Ja dałam Kamilowi po cichu kawałek czekolady. Kaśka i Szymon ponoć mu zabraniają, ale gdzie to, żeby takie grzeczne dziecko nawet smaku słodyczy nie poznało.

– Masz, zjedz od babci. Tylko nie mów mamie, bo będzie krzyczeć, że nie wolno ci jeść takich rzeczy przed obiadem – powiedziałam cicho do szkraba.

Wnusio uśmiechnął się, wyciągnął rączki po kolejną kostkę i przytulił się do mnie. No, chociaż to jedno dziecko z tej rodziny kocha babcię.

Ale może te moje dzieci jeszcze zmądrzeją i zostawią tą Warszawę. Na czas budowy przecież mogliby zamieszkać z nami. My z Witkiem zmieścimy się w jednym pokoju, oni mogą zająć całą górę. Dalibyśmy radę. To moje wielkie marzenie. Mieć Alicję i Szymka obok. Tylko czemu oni tak się opierają? Zupełnie tego nie pojmuję.

Czytaj także:
„Rodzice wykluczyli mnie z rodziny, bo chciałam żyć po swojemu. Moje dziecko nigdy nie zazna miłości babci i dziadka”
„Potupajki w remizie to nie dla mnie. Jestem dziewczyną z miasta i dłużej nie zniosę tej wiochy”
„Gdy wyprowadziliśmy się z miasta, rodzina przestała się nami interesować. Uznała, że mamy nowe życie i się ich wyrzekliśmy”

Redakcja poleca

REKLAMA