Całe życie mieszkałam w mieście. Nie wyjeżdżałam na wieś, bo nawet latem kwaterowałam się w pensjonatach i ośrodkach; agroturystyka nigdy mnie nie pociągała. Rodziny na wsi też nie mam. Jednak los chciał, że swoje życie ze wsią wreszcie związałam. Przez mojego męża.
Poznaliśmy się na studiach. Byliśmy na różnych kierunkach, ale okazało się, że mamy wspólnych znajomych. Już podczas pierwszego spotkania zwróciliśmy na siebie uwagę. Postawny brunet o włoskiej urodzie – właśnie takich facetów uwielbiam.
Miłość, jak z obrazka
Wtedy właściwie niewiele się między nami zadziało. Trochę potańczyliśmy, poflirtowaliśmy, wymieniliśmy się numerami telefonów. I na tym się skończyło, bo choć dwa razy zadzwonił z propozycją spotkania, to jakoś nie mogliśmy się dopasować z terminami. Los widocznie chciał nas jednak ze sobą zeswatać, bo znowu zobaczyliśmy się przypadkiem, na imprezie. I tak to się zaczęło...
Dobrze nam było ze sobą. Chociaż studiowaliśmy zupełnie różne kierunki – ja anglistykę, a on na SGGW – to jednak mieliśmy podobne zainteresowania. Oboje lubiliśmy chodzić do kina, uwielbialiśmy tańczyć i bawić się. Widywaliśmy się praktycznie codziennie, nawet się razem uczyliśmy. On czytał te swoje książki o ekonomii i rolnictwie, ja studiowałam XIX-wieczne angielskie powieści i wkuwałam gramatykę historyczną. A w przerwach przytulaliśmy się do siebie i snuliśmy plany na przyszłość.
Co do tych planów, od początku nie bardzo mogliśmy się dogadać. Otóż okazało się, że mój ukochany ma zamiar wrócić na rodzinną wieś i przejąć po ojcu gospodarstwo. Ja siebie na wsi nie bardzo widziałam. Niby nie była to to typowa gospodarka, bo jego tata miał szklarnię i jakąś fabryczkę; coś tam produkował, przetwory czy koncentraty. Ale wieś to wieś, co ja miałabym tam robić? Na razie się tym nie za bardzo przejmowałam. „Jakoś to przecież będzie” – myślałam.
Miałabym mieszkać na wsi? No nie wiem
Czas beztroski powoli się kończył. Na czwartym roku studiów ja zaczęłam pracować. Tłumaczyłam książeczki dla dzieci. To była harówka, lecz popłatna. Lubiłam to i pomyślałam, że właściwie mogłabym się tym zająć na stałe. Marek nie pracował, bo nie musiał. Skupił się więc na pisaniu pracy. Zdobył dyplom inżyniera, zdecydował się jeszcze na studia magisterskie. Ja pierwsza obroniłam pracę, Markowi został jeszcze rok. No i trzeba było zacząć poważnie myśleć o przyszłości.
Marek namawiał mnie, żebym za niego wyszła i wyjechała z nim na wieś. Jego argumenty były zresztą całkiem rozsądne.
– Słuchaj, ty tłumaczysz książki i lubisz to – mówił. – Możesz spokojnie to robić na wsi i tylko odbierać nowe teksty i przesyłać przez komputer gotowe. Zresztą, pracować będziesz tylko dla przyjemności. Fabryczka taty przynosi takie dochody, że spokojnie utrzymam ciebie, siebie, rodzinę, i jeszcze będą oszczędności.
A ja co mam robić w mieście? Z moim wykształceniem nie znajdę tu porządnej pracy. Mogę zostać na uczelni, ale kariera naukowa mnie nie pociąga. Poza tym, nie chcę zostawiać ojca. Jest coraz starszy, a rodzice mają tylko mnie. Włożył w ten rodzinny interes całe swoje życie i nie miałbym sumienia powiedzieć mu, że nie przejmę schedy. Zresztą, to byłaby głupota – lubię to, a pieniądze są faktycznie niezłe. Studia przecież też skończyłem po to, żeby usprawnić działanie fabryczki, a nie ją sprzedawać. Proszę cię, Mirka, zastanów się.
No więc się zastanawiałam. Miał absolutną rację. Ja rzeczywiście mogłam pracować gdziekolwiek. W dobie Internetu nie był to żaden problem. Co jakiś czas musiałabym tylko pojechać do miasta, żeby podpisać umowy, dogadać kolejne zlecenia. Zdawałam też sobie sprawę, że jeżeli z Markiem nie wyjadę, to… będziemy musieli się rozstać. On faktycznie nie miał po co zostawać na stałe w mieście.
Im bliżej do czerwca, do jego obrony pracy, tym bardziej się zastanawiałam. Wreszcie postanowiłam porozmawiać z rodzicami. Choć nie byli szczęśliwi, że wyjadę, od dawna się z tym liczyli.
– Przecież wiem, córuś, że kochasz Marka – powiedziała mi mama. – I oboje z tatą zdawaliśmy sobie sprawę, że kiedyś z nim wyjedziesz. Ale to nie jest tak daleko, możemy się odwiedzać. A wiem, że on cię kocha. No i z tego, co opowiadał, nie będziemy musieli się martwić o twoją przyszłość, a to też jest ważne. Ty musisz się tylko zastanowić, czy wytrzymasz z dala od kina, od rozrywek, które lubisz.
Tego nie wiedziałam i nie potrafiłam przewidzieć. Jednak wiedziałam, że kocham Marka i bez niego nie wyobrażałam sobie życia. Sprawa była przesądzona.
Stwierdziłam, że wytrzymam
Pobraliśmy się niecały rok po zakończeniu studiów. W tym czasie trochę mieszkałam u Marka, trochę z rodzicami. Powoli przyzwyczajałam się do życia na wsi. Nie było tak źle. Do najbliższego miasta mamy ok. 20 kilometrów, a tam jest kino, kluby, nawet kręgielnia. Praktycznie w każdy weekend mogliśmy z Markiem wyskoczyć, rozerwać się. Ten rok przed ślubem pozwolił mi oswoić się z moim nowym trybem życia i stwierdziłam, że wytrzymam.
Wesele oczywiście było na wsi. Huczne, wspaniałe. Moi przyszli teściowie nie żałowali pieniędzy. Chcieli ufetować szczęście jedynaka. A i moje, bo polubili mnie od pierwszego wejrzenia. Tak mówili, ale też tak czułam.
Wyglądało na to, że moja przyszłość rysuje się w różowym kolorze. Przystojny mąż, zakochany we mnie i wierny, sympatyczni teściowie, no i zero kłopotów materialnych. Nie da się ukryć, że to było coś, czego nie znałam, a bardzo mi się podobało. Do dobrego człowiek szybko się przyzwyczaja – zakupy w markowych sklepach, prawdziwa biżuteria od męża w prezencie na imieniny, raz w roku wycieczka zagraniczna…
Każdemu by się podobało, prawda? Byłam więc szczęśliwa. A raczej byłabym, gdyby nie pewien drobiazg…
Szok przeżyłam już w dniu ślubu
Otóż w rodzinnej wsi mojego męża ludzie są bardzo przywiązani do tradycji i nadal kultywują stare obyczaje. W dodatku konkurują z okolicznymi wsiami, kto lepiej i wierniej przestrzega obrzędów.
Pierwszy raz spotkałam się z tym podczas własnego wesela. Kiedy jechaliśmy do ślubu, jacyś młodzi faceci zatrzymali nasz wóz i zażądali flaszki. Co gorsza, po drodze spotkało nas to jeszcze kilka razy. Wkurzyłam się – wszystko ma swoje granice! Mój rozchichotany mąż tłumaczył mi, że jak świat światem, zawsze na weselu robiono bramki. Hmm… Nie wiedziałam, co w tym śmiesznego, ale przecież nie będę sobie psuła własnego ślubu!
Trzy miesiące po ślubie, podczas dożynek, nastąpiło moje kolejne spotkanie z lokalną tradycją. Nagle nasza wieś zamieniła się we wrzący emocjami ul. Wszyscy jej mieszkańcy uczestniczyli w wymyślaniu, a potem pleceniu wieńców. Podobno wieś od kilku lat dzierżyła w tej materii palmę pierwszeństwa i nie chcieli jej stracić.
Najgorsze było dopiero przede mną
Wydało mi się to nawet fajne, ciekawe, egzotyczne. I nowe – ja nawet nie wiedziałam że są jakieś konkursy na wieńce dożynkowe! Nie bardzo mnie to obchodziło, ale kibicowałam mieszkańcom. Skoro to było takie ważne dla nich, to niech wygrają!
Jednak na dożynkach się nie skończyło. Tu przestrzegano wszystkich świąt: kościelnych, ludowych, regionalnych. Jakieś odpusty, jarmarki, Święto Chleba. Ciągle coś się działo. Co mi w tym przeszkadzało? Niby nic, ale te imprezy łączyły się z tym, że ludzie odwiedzali się w domach, debatowali, coś tam robili.
Wszystkiego mogłam się spodziewać, tylko nie tego, że w XXI wieku moim życiem będą rządzić zabobony!
Oczywiście moi teściowie też uczestniczyli w tej obrzędowej gorączce i oczekiwali, że i ja się zaangażuję i włączę do przygotowań. I tu pojawił się problem.
Dla nich to sprawy śmiertelnie poważne
Nigdy nie miałam zamiłowania do ludowych tradycji, lepienia, pieczenia i robienia ozdób. W dodatku ja po prostu nie czułam tego, co oni robią. Wszyscy się ekscytowali, przeżywali, a dla mnie było to zwyczajnie… głupie. Jakie to miało znaczenie?! O zaangażowaniu nie było mowy.
Owszem, jeszcze jakieś katarzynki czy andrzejki – to mogłam znieść, nawet z tradycyjną imprezą w remizie. To była po prostu zabawa. Trochę byłam zaskoczona, że nie mogę brać udziału we wróżbach, bo nie jestem panną; kto by się tym przejmował? No właśnie – oni tak. Lecz tańczyć mi pozwolono, a o to mi chodziło.
Gorzej było przed świętami Bożego Narodzenia. I tak byłam nimi zmęczona, bo w przeciwieństwie do domu moich rodziców, tu wszystko robiliśmy sami. W życiu nie lepiłam pierogów, nie mówiąc o jakimś kręceniu maku! Ale skoro trzeba…
W dodatku co chwilę nam ktoś przerywał. Sąsiedzi wpadali złożyć życzenia, a pod wieczór, kiedy wykończona padłam na fotel, do drzwi zapukali… kolędnicy. Przebierańcy – dzieciaki. Myślałam, że zaśpiewają kolędę, da im się po cukierku i do widzenia. Akurat! Odstawili całe jasełka, trwało to ponad godzinę. Potem rozsiedli się przy stole i zaczęli zajadać ciasta, a moja teściowa wypytywała każdego, co u niego słychać. Dwa dni przed świętami, kiedy w każdym domu jest huk roboty, a ja marzyłam o świętym spokoju!
Dziewczyna z miasta w eleganckich kozaczkach
Ale prawdziwy egzamin cierpliwości przeszłam w drugi dzień świąt. Otóż tu się chodzi wówczas „po kolędzie” i niech nikogo nie zmyli nazwa! Tego dnia idzie się do sąsiada z wizytą. Ten stawia flaszkę. Wypiją i idą do kolejnego sąsiada. Ten też stawia flaszkę i już w trzy rodziny idą dalej. Dopóki dają radę iść… Do nas trafili tacy właśnie kolędnicy po dwóch buteleczkach. I oczywiście nie było mowy, żebyśmy z nimi nie poszli. Wszyscy! Bez wyjątku.
Wyobraźcie sobie dziewczynę z miasta, wżenioną w bogaty dom, przyzwyczajoną do wygód, jak wychodzi na błoto w zimowy wieczór, w klasyczną grudniową pluchę, i razem z podchmielonymi chłopami chodzi od chałupy do chałupy i popija wódeczkę… Super, nie?
Moje kozaczki nadawały się do samochodu, a nie na spacery po wiejskich, bitych drogach. A jeżeli chodzi o picie, to wolę delikatne, wymyślne drinki.
Jednak taka jest tradycja i nie można odmówić. Bo byłabym wyklęta, trędowata i wytykana palcami. I tak było mi trudno – obca, z miasta. Poza tym nie chciałam tego robić teściom. Marek już kilka razy mi tłumaczył, na czym polega siła tutejszej tradycji.
Kolejne gry i zabawy ludu polskiego
Myślicie, że na tym się skończyło? Niestety, nie. Co prawda karnawał był fajny, bo chyba nigdy w życiu tak się nie wytańczyłam, lecz potem przyszły ostatki. Tu oznaczało to zabawę w knajpie.
Oby tylko zabawę! Najpierw byłam zaskoczona, bo teściowa zapytała, czy jestem gotowa do wyjścia. Nie wiedziałam, o co chodzi. Okazało się, że mamy iść do knajpy. Tylko nie tak od razu.
Najpierw przyszły sąsiadki z pustym dziecięcym wózkiem. Tu jest taki zwyczaj – w ostatni dzień karnawału młode mężatki, jeszcze nie dzieciate, w ten sposób były zapraszane do wspólnej zabawy. Oczywiście, nie za darmo – trzeba było się wkupić butelką wódki. Na szczęście, teściowa była przygotowana, flaszka chłodziła się już w lodówce. Stwierdziłam, że co mi szkodzi, pójdę z nimi do tej knajpy, wypijemy. No i co?
Lepiej nie mówić. To była wielka popijawa, obowiązkowa dla wszystkich kobiet. I to tylko zamężnych! Piły na umór, opowiadając sobie o swoich mężach, kłopotach, potem już przekrzykując się i licytując, która ma gorzej albo lepiej. Prawdziwy sabat czarownic!
Nigdy nie przywiązywałam wagi do świąt religijnych, ale tym razem post powitałam z ulgą i radością.
Miałam nadzieję, że skończy się ten koszmar
Słyszeliście o czymś takim jak półpoście? Ja też nie. Usłyszałam jednak, i to dosłownie. Otóż pewnego dnia obudził mnie hałas.
Po ulicy biegali chłopcy z jakimiś drewnianymi pałkami czy kołatkami i walili w nie ze wszystkich sił. Jaki jest tego sens? Mój mąż mówił, że oznajmiają w ten sposób, że już połowa postu za nami, zaraz znowu zaczną się radosne święta.
Wielkie dzięki! Nie dość, że hałas był koszmarny, to jeszcze zaczęli tak biegać bladym świtem. Myślałam, że nie wytrzymam i wyskoczę na drogę z dziką awanturą. Co to za zabobony?!
Potem też w kółko coś się działo. Jakieś Marzanny, gaiki. A pod koniec marca zaczęły się przygotowania do świąt – robienie palm, malowanie pisanek. Czułam się, jakbym była w jakimś obozie pracy. Albo muszę coś robić w kuchni, albo uczestniczyć w jakimś kompletnie dla mnie niezrozumiałym festynie. Do cholery, mamy XXI wiek, a tu kwitną zabobony i przesądy! Dokąd ja trafiłam?!
W Wielkanoc przeżyłam horror. Dobra, wiem o lanym poniedziałku i byłam na to przygotowana (słusznie, jak się okazało). Jednak najgorsza była noc przed.
Wyobraźcie sobie, że budzicie się rano, wychodzicie przed dom, a tam… nie ma bramy. Tak po prostu, nie ma jej, są tylko gołe zawiasy. Wpadłam do domu z krzykiem, że nas okradli. Pewnie na złom zabrali, bo komu byłaby do czego potrzebna!
A teściowie w śmiech. Okazało się, że tu jest zwyczaj wyjmowania bram na święta. Czasem stawiano je obok, czasem montowano u sąsiadów. Ba – Marek mi opowiedział, że kiedyś rozebrano komuś cały płot i na podwórku ułożono ładnie deski na stos. I to ma być zabawa?!
Kiedyś jego wujkowi cały wóz ustawili na dachu stodoły! Potem winowajcy przychodzą i pomagają naprawiać szkody. Za kielicha.
Albo się wykończę, albo rozwiodę
Podobno kiedyś, zdaje się na to półpoście, po ulicach biegają przebierańcy i straszą ludzi. Mam się oglądać za siebie? Niedługo zacznę się bać wychodzić na ulicę, zamknę się w domu… To ma być tradycja? Raczej mobbing!
Nie wiem, czy wytrzymam. Staję się kłębkiem nerwów, bo nie mogę uciec od tych obrzędów. Tu jest to wpisane w życie, obowiązkowe. A ja tak nie umiem. Gdzie jest ta wieś, do której Jan Kochanowski niemal się modlił słowami: „Wsi spokojna, wsi wesoła”? Nie dla mnie ten barbarzyński świat!