„Dzieci traktują mnie jak darmową nianię dla wnuków. Nie dostaję nic w zamian. Do lekarzy wysyłają mnie autobusami”

Dzieci traktowały mnie jak darmową nianię dla wnuków fot. Adobe Stock, pikselstock
„Po ciężkie zakupy chodziłam na raty, nadwerężając bolące coraz bardziej kolana. Dzieci widywałam rzadziej niż kiedyś, bo nagle wszyscy mieli milion ważniejszych spraw do zrobienia, niż odwiedzić matkę. Naprawdę raz na miesiąc nie mogli znaleźć godziny, żeby do mnie zajrzeć? No chyba że trzeba było podrzucić dzieci... Na to czas był zawsze”.
/ 26.09.2022 09:15
Dzieci traktowały mnie jak darmową nianię dla wnuków fot. Adobe Stock, pikselstock

Całkowicie poświęciłam się dzieciom. Wychowałam ich czwórkę. Właściwie sama, bo mąż marynarz rzadko bywał w domu. Większość codziennych spraw była zatem na mojej głowie, choć nie mogę powiedzieć, żeby Andrzej nie kochał dzieci. Uwielbiał je i kiedy schodził na ląd, poświęcał im mnóstwo czasu i uwagi. Marzyliśmy, że kiedy przejdzie na emeryturę, znajdziemy też czas dla siebie. Dzieci pójdą na swoje, a my będziemy mogli spędzać całe dnie na pracy w ogródku, spacerach i rozmowach. Nie dane nam było nacieszyć się wspólną starością.

Rok przed emeryturą Andrzeja zabrała choroba

Dzieci dorosły i założyły własne rodziny. A ja zostałam sama w domu, z kawałkiem ziemi, której nie miałam serca uprawiać. Po co? Sama miałam się cieszyć tymi kwiatkami? Sama miałam jeść ogórki, pomidory i rzodkiewki? Moje życie straciło sens. Bez ukochanego męża i dzieci, nagle sama, nikomu niepotrzebna, choć przecież od dnia ich narodzin wiedziałam, że taka jest kolej rzeczy, że kiedyś się wyprowadzą, wyfruną z gniazda…

Dnie jakoś mijały, ale nie potrafiłam się niczym cieszyć. Dzieci wpadały co jakiś czas, zwłaszcza kiedy zadzwoniłam, że potrzebuję pomocy. A potrzebowałam coraz częściej. Bez męskiej ręki w domu sporo rzeczy się psuło, to trzeba było naprawić, tamto wymienić.

– Mamo, tak sobie pomyśleliśmy… – Aldonka zabrała głos w imieniu całej czwórki, dla pewności zerkając na rodzeństwo, jakby szukała u nich poparcia. – Jesteś coraz starsza, dom to duży obowiązek, a i koszt niemały. Nam coraz trudniej tutaj przyjeżdżać, żeby ci pomóc, dzieci rosną, obowiązków nie ubywa… Może pomyślałabyś o przeprowadzce do miasta? Kupilibyśmy dla ciebie mieszkanko za pieniądze ze sprzedaży domu. Byłabyś bliżej. My moglibyśmy wpadać do ciebie, ty do nas.

– Do miasta? Ja? Nie ma mowy! Za nic w świecie… – taka była moja pierwsza reakcja.

Całe życie mieszkałam na wsi i miasto wcale mnie nie pociągało.

– Mamo, ale zastanów się nad tym. Lekarze na miejscu, specjaliści… – syn wziął mnie za rękę i spojrzał mi z troską w oczy. – My naprawdę chcemy dla ciebie jak najlepiej. Zastanów się… Jak ci rura pęknie w mieszkaniu w bloku, to pogotowie przyjedzie raz-dwa. A tutaj? Musimy rzucać wszystko i kombinować…

– Zakupy moglibyśmy ci przywozić – włączyła się Milenka. – A ty myk do kina, do teatru, zawsze lubiłaś Teatr Telewizji, w mieście miałabyś go na żywo. I kluby seniora są, koleżanki byś nowe poznała, na herbatkę i pogaduszki zaprosiła.

– A zimy nie dawałyby ci tak bardzo w kość – podsumowała Daria. – Ciepło byś miała z kaloryfera, żadnego węgla nie musiałabyś nosić.

Przekonywali i namawiali.

– Pomyślę. Ale dom… – wahałam się – przecież to jeszcze po moich rodzicach. Z tatą żeśmy go rozbudowali…

Wiązało się z nim tyle wspomnień, tyle wzruszeń.

Tyle pracy w niego włożyliśmy...

– Mamo, przecież doskonale wiemy, my też mamy sentyment do tego miejsca – Aldona mnie objęła – ale sentymenty nie mogą przyćmić zdrowego rozsądku.

Muszę przyznać, że w ich argumentacji nie było logicznych luk. Mieli rację. Starzałam się, coraz częściej potrzebowałam porady lekarza, jakichś nowych leków i wtedy musiałam fatygować któreś z dzieci, by mnie zawiozło i odwiozło. Dom z kolei wymagał coraz częstszych napraw, a mojej emerytury po mężu ledwie wystarczało, by wszystko opłacić. Własny dom to wolność, prawda, ale mieszkanie w mieście to wygoda, ciepła woda w kranie i kaloryfery, które wystarczy odkręcić. I sklepy, w których jest większy wybór niż w naszym wiejskim samie. I do ludzi bliżej, a tu, zwłaszcza zimą, człowiek tkwił w chałupie sam jak palec.

W końcu się zgodziłam. Dzieci zajęły się sprzedażą domu i kupnem mieszkania. Zawiozły mnie w kilkanaście miejsc, żebym powiedziała, gdzie mi się bardziej podoba, ale po którymś razie machnęłam ręką i stwierdziłam, żeby kupili, co uważają, bo mnie się od tego nadmiaru kręciło już w głowie. Gdy nadszedł dzień wyprowadzki, choć serce we mnie rwało się na kawałki, zabrałam ostatnie rzeczy i pojechałam… Moim nowym miejscem na ziemi była niewielka kawalerka. Przynajmniej nie będzie dużo sprzątania. A czego więcej potrzeba starszej pani, prócz łóżka, stolika, łazienki i kuchni? Miałam szafę, w której pomieściły się moje ubrania, a kiedy zawiesiłam na ścianach obrazy ze starego domu, poczułam się niemal jak u siebie.

Przyzwyczajałam się do nowego domu

Dzieci wpadły na parapetówkę i żeby mnie nie kłopotać, każde przyniosło coś do jedzenia. Ledwie się pomieściliśmy, ale było wesoło, a to najważniejsze. I tak zaczęło się moje nowe życie. Liczyłam, że teraz będę częściej widywać dzieci, skoro mieliśmy do siebie bliżej. Cóż, owszem, wpadali… podrzucić mi przeziębione wnuki, które nie mogły iść do przedszkola czy szkoły, albo te zdrowe, wieczorami, gdy chcieli sami gdzieś wyjść. Zgadzałam się, bo uwielbiałam wnuki, ale myślałam, że to będzie taka transakcja wiązana. Tymczasem…

– Kochanie, w przyszłym tygodniu mam kardiologa, w środę o siedemnastej. Zawiozłabyś mnie? – spytałam córkę, gdy odbierała ode mnie swoje pociechy.

– Mamuś, w środę idę na drinka z dziewczynami. Mieszkasz w mieście, tutaj jest taka wspaniała komunikacja. Autobus odjeżdża niemal spod samego twojego bloku. Możesz też taksówką pojechać.

Nie rozumieli, czemu wciąż ich proszę o pomoc przy cięższych zakupach. Przecież są specjalne aplikacje, przez które można zamówić wszystko, co jest potrzebne.

– Ale ja tych aplikacji nie umiem obsługiwać – skarżyłam się.

– Oj, mamo – wzruszali ramionami – postaraj się nauczyć, przecież to się właściwie samo robi. Zobaczysz, jaka to wygoda…

Samo się nie zrobiło, więc chodziłam po zakupy na raty, nadwerężając bolące coraz bardziej kolana. Dzieci widywałam rzadziej niż kiedyś, bo nagle wszyscy mieli milion ważniejszych spraw do zrobienia, niż odwiedzić starą matkę. Starałam się ich zrozumieć, byli zajęci, ale… naprawdę raz na miesiąc nie mogli znaleźć godziny, żeby do mnie zajrzeć? Przykre. No chyba że trzeba było podrzucić dzieci, to wtedy czas znalazł się od ręki. Kiedy pogoda się psuła, siedziałam w domu, nie mogąc nawet wyjść na balkon, którego architekt nie przewidział do tak małego mieszkania. W moim starym domu, nawet jeśli pogoda nie dopisywała, zawsze mogłam wyjść kilka kroków przed drzwi, pooddychać świeżym powietrzem, w śniegu podreptać. A tu? Beton i asfalt. Czułam się coraz gorzej w nowym miejscu, pozostawiona sama sobie.

Nie tak to miało wyglądać

Dzieci sprzedały dom i ziemię za trzy razy tyle, ile kosztowała ta mizerna kawalerka, i resztę podzieliły między siebie. Nie miałam nic przeciwko temu, Bóg mi świadkiem, że cieszyłam się, że choć tak mogę im pomóc. Potrzebowali pieniędzy na wkład własny na mieszkanie albo remont odkładany od kilku lat. Ale liczyłam na jakąś elementarną wdzięczność – zakładałam, że w zamian zaopiekują się mną, tak jak obiecywali. Tymczasem nie mogłam doprosić się najprostszych rzeczy, a o ich towarzystwo nie chciałam żebrać bez powodu. Bardzo żałowałam, że zgodziłam się na sprzedaż domu. Żyłabym skromnie, ale u siebie, gdzie mogłam wyjść do sadu, gdzie słyszałam szum strumyka za miedzą. Gdzie może nie miałam tylu osób wokół siebie, ale nie czułam się tak samotna, jak teraz.

Zamknięta w czterech ścianach, gdzie odbijałam się od okna po zrobieniu kilku kroków. Coraz częściej płakałam, tęskniąc za rodzinną miejscowością, w której się urodziłam, w której spędziłam tyle wspaniałych chwil z Andrzejem, gdzie wychowałam dzieci. Jak się okazało, kiepsko – na egoistów i niewdzięczników. Gdybym mogła, cofnęłabym czas, by odzyskać dawne życie, ale na to było już za późno. W moim domu mieszkali nowi właściciele. Spotkałam ich tylko raz, podczas podpisywania aktu własności u notariusza. Byli przeszczęśliwi, że znaleźli idealne miejsce dla siebie.

To prawda, było idealne

Dla mnie także. Gorzko żałowałam, że posłuchałam logicznych, rozsądnych argumentów, zamiast kierować się sercem i sentymentami. Dałam się podejść dzieciom i zostałam z niczym. Pewnie przypomną sobie o mnie, gdy któreś ze starszych wnuków będzie potrzebowało mieszkania. Moja kawalerka na początek będzie dla nich w sam raz… A ja? Do przytułku? Na cmentarz? Żyję chwilą i staram się znajdować choćby najmniejsze powody do uśmiechu. Nic więcej mi nie zostało. Moja starość nie rysuje się w radosnych barwach, ale płakać nie będę, skoro mleko już się rozlało.

Marzy mi się, by pojechać jeszcze kiedyś do starego domu, zobaczyć go choćby z daleka, posłuchać szumu strumyka. Może pozwolą mi się przejść po sadzie, przecież nie ukradnę owoców. Nie wiem jednak, czy to w ogóle możliwe. Nie mam samochodu, wyprawa autobusem jest dla mnie zbyt ciężka, a moje dzieci…

Szkoda mówić. Czasem chciałabym jak najszybciej dołączyć do mojego Andrzeja w zaświatach, chociaż wiem, że takie myśli to grzech. No i chciałabym jeszcze zobaczyć, jak dorastają moje wnuki. Może któryś z nich okaże się dla mnie pociechą, wyręką, sensem istnienia. Jakoś wytrzymam do tego czasu, choć przyznaję, że coraz mi trudniej… 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA