„Dzieci narzekały na luksusowe wakacje pod palmami, więc dałem im nauczkę. Zobaczyły, czym jest obóz przetrwania w głuszy”

Rodzina w ferie fot. Adobe Stock, zhukovvvlad
„Trzeba było zobaczyć ich miny. Rozczarowanie mieszało się z niechęcią i zaskoczeniem. Dzieciaki były na mnie złe, ale jednocześnie nie mogły do końca uwierzyć, że naprawdę wywiozłem je w tę głuszę. Ostatni raz patrzyły tak na mnie i żonę, gdy zabieraliśmy je na szczepienie".
/ 09.11.2022 07:15
Rodzina w ferie fot. Adobe Stock, zhukovvvlad

Dzieci… Są cudowne, są urocze, są kochane, są sensem naszego życia. Ale potrafią też nieźle dać w kość. Nieważne, ile się człowiek stara, zawsze im mało. Nie potrafią docenić tego, co mają. Im więcej im zaoferujesz, tym wyższe stawiają wymagania.

Mam wrażenie, że nasze pokolenie wykazywało większą wdzięczność wobec wysiłków rodziców. Nie mieliśmy niczego, a potrafiliśmy cieszyć się dzieciństwem. Teraz najmłodsi mają wszystko, a ciągle im nudno, ciągle im źle. Tak właśnie było w przypadku moich dzieci. Było, bo mam wrażenie, że udało mi się choć troszkę zmienić ich podejście do świata.

Jest na to, przynajmniej, nadzieja

By opowiedzieć historię, która tę nadzieję daje, muszę wrócić do wydarzeń z poprzedniego lata. Wszystko zaczęło się w tamte wakacje. Wymarzone, wyśnione, wyczekane, bo zagraniczne. W końcu udało nam się zebrać fundusze i wsiąść całą rodziną w samolot. Cała rodzina to ja, żona i nasze dzieciaki: Maciej i Alicja, połowa i końcówka podstawówki. W takim składzie polecieliśmy do Grecji, żeby cieszyć się słońcem, przygodą i jedzeniem. No i było wspaniale… Ale nie idealnie. Dlaczego? Właśnie przez dzieciaki.

Myśleliśmy, że spełnimy ich marzenia, zabierając na taką wycieczkę. Spodziewaliśmy się, że będą tryskać entuzjazmem i energią. Myliliśmy się. Marudzenie zaczęło się już pierwszego dnia. Najpierw okazało się, że w naszym pokoju hotelowym nie ma polskich kanałów telewizyjnych. Zapytaliśmy, po co im one, gdy jesteśmy w Grecji pełnej zabytków, atrakcji turystycznych i pięknych plaż. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że coś trzeba robić wieczorem.

– Przecież wieczory możemy spędzać razem na tarasie. Całą rodziną – powiedziałem z przekonaniem, że to dobry pomysł.

– I co na tym tarasie będziemy robić? – zapytał syn z krzywą miną.

– No, jak co? Możemy rozmawiać, możemy grać w karty, gry planszowe i czytać – wyliczałem potencjalne rozrywki, dla mnie super.

– Eee tam. Nuda. Ale dobra. Jakoś damy radę… – westchnął syn i poszedł się rozpakowywać.

O nie, kolejnych wakacji mi nie zmarnujecie!

A mnie pierwszy raz zrobiło się odrobinę przykro. Ale tylko trochę i na chwilę, bo postanowiłem, że nie dam sobie zepsuć tych wakacji nastrojami dzieci. Mój optymizm i dobry humor szybko jednak zostały wystawione na kolejną próbę. Okazało się, że brak polskich kanałów to nie jedyna niedogodność, która odbiera frajdę z pobytu w Grecji naszym dzieciom. Problemów było znacznie więcej.

Bywało więc, że Maciek i Ala narzekali na upał. Marudzili, że jest nie do zniesienia i wolą siedzieć w klimatyzowanym pokoju, niż wychodzić na zewnątrz. Zaszywali się wtedy w hotelu, wyciągali komórki, tablety i buszowali w internecie. Grali w gry albo pisali do znajomych w kraju. Nie podchodziło im też jedzenie.

Dzieciaki wykorzystywały obcą kuchnię jako wymówkę, by zamiast zdrowych rzeczy ciągle wcinać słodycze i inne śmieciowe przegryzki. Nie miały też ochoty na jakiekolwiek wycieczki i wyprawy. Godzinami namawiałem je, by pojechały z nami w ciekawe miejsca. Na wieczorze greckim – tematycznym poczęstunku z występami – nabijały się z ludowych strojów i ziewały w czasie opowieści o tradycyjnych potrawach i zwyczajach.

Takich sytuacji było znacznie więcej. Nie mam siły i cierpliwości, by je wszystkie opisywać. W każdym razie z wakacji wróciłem z przytłaczającą refleksją: rozpieściliśmy nasze dzieci.
Nie wiedzieć kiedy wyrosły nam na marudne, nieciekawe świata, wygodnickie mieszczuchy. Refleksja była na tyle poważna, że postanowiłem to zmienić. Plan uknułem jeszcze w drodze powrotnej z wakacji. Wymagał on jednak ode mnie cierpliwości, bo musiałem zaczekać do kolejnych ferii – tym razem zimowych. Gdy w końcu nadeszły, byłem przygotowany.

Wybrałem miejsce, w którym miałem spędzić pięć dni tylko z dziećmi, bez żony. Opracowałem też plan wyczerpujących atrakcji – tak, by tym razem się nie nudziły. Postanowiłem zapewnić im rozrywkę – ale taką, dzięki której docenią to, co mają na co dzień. Dzięki której zrozumieją, jak dostatnie i wygodne życie wiodą. Nie miałem zamiaru okazywać im jakiejkolwiek łaski. Zamierzałem być okrutny i bezlitosny. Właśnie dlatego nie wziąłem na ten wyjazd żony.

Chciałem dać im nauczkę

Wytłumaczyłem jej wcześniej wszystko, a ona zrozumiała. A nawet przyklasnęła moim planom, bo też dostrzegała nastawienie naszych dzieci do życia. Maciek i Alicja byli bardzo zaskoczeni, kiedy oznajmiłem im, że wyjeżdżamy bez mamy na całe pięć dni. I to w góry! W ogóle nie rozumieli po co.

– Góry? – jęczeli.

– A czemu nie?

– No bo góry to nuda. Co tam robić? – pytał syn.

– Jak to co? Zdobywać szczyty, przedzierać się przez zaspy!

– Tato, czy ty oszalałeś? – córka pukała się w czoło.

„Wręcz przeciwnie – pomyślałem ponuro – w końcu poszedłem po rozum do głowy”.

To był ostatni dzwonek, by choć trochę zmienić ich nastawienie do świata. Tak więc w drugi dzień ferii spakowałem dzieciaki i wsiedliśmy do pociągu. Już sama podróż koleją była dla nich szokiem.
Nie obeszło się więc bez stękania, że na dworzec trzeba dojechać tramwajem i dźwigać plecaki. Marudziły też, że musimy siedzieć w przedziale z obcymi ludźmi. W dodatku w ścisku i zaduchu, bo jeden pan nie dbał o higienę, a druga pani przez całą drogę jadła jaja i sałatkę jarzynową.
Ale w końcu dotarliśmy na miejsce.

Tam czekał nas pięciokilometrowy marsz z dworca do schroniska, w którym mieliśmy wynajęty pokój. Ależ był lament, ale było narzekanie, gdy okazało się, że nie może nas zawieźć taksówka. Jedyna ścieżka do naszej kwatery wiodła wyboistym, gruntowym traktem, który pokonywało jedynie terenowe auto zaopatrzenia.

Jak się okazuje, można żyć bez telewizora…

Maszerowaliśmy więc pięć kilometrów pod górę, a ja uśmiechałem się pod wąsem, gdy słyszałem narzekanie dzieci. Były załamane. Ale jeszcze bardziej podupadły na duchu, gdy zobaczyły nasz pokój. Nie był to luksusowy apartament, lecz ciasny i pozbawiony wygód pokoik w wiejskiej chacie.

– My tu mamy zostać przez pięć dni?! – dziwiła się córka.

– Właściwie tylko cztery, bo piątego wyjeżdżamy.

– Ale co my będziemy tutaj robić? – dopytywał syn.

– Tutaj? W domku? Tylko spać. Całe dnie będziemy spędzać na dworze – odpowiedziałem.

– A jest tu internet?

– Na pewno nie ma.

Trzeba było zobaczyć ich miny. Rozczarowanie mieszało się z niechęcią i zaskoczeniem. Dzieciaki były na mnie złe, ale jednocześnie nie mogły do końca uwierzyć, że naprawdę wywiozłem je w tę głuszę. Ostatni raz patrzyły tak na mnie i żonę, gdy zabieraliśmy je na szczepienie. „Dlaczego nam to robicie?!” – mówiły wtedy ich miny. Tym razem w ich spojrzeniach widziałem to samo.

Nie ugiąłem się jednak i postanowiłem wypełnić swój plan co do joty, niezależnie od ich nastrojów.
Przegoniłem ich po górach. Już w pierwszy dzień zrobiliśmy dwanaście kilometrów po szlakach. Jedliśmy tylko kanapki, piliśmy to, co zabraliśmy w plecakach, i szliśmy, szliśmy, szliśmy…
Dzieciaki mało się odzywały. Co jakiś czas robiły mi tylko kolejną awanturę. Zbierały siły, by wylać żale. Ale ja parłem do przodu.

Nie zwracałem uwagi na ich pozorowane cierpienie. Szedłem, aż zrobiliśmy wielką pętlę i znaleźliśmy się z powrotem w schronisku. A i tam nie dałem im odpocząć. Trzeba było przecież jeszcze przygotować kolację i napalić w kominku.

Dałem im popalić

– Tato, to już nie jest śmieszne ani trochę – wściekała się córka. – Chcesz nas zabić? Wykończyć tutaj?

– A gdzie tam! – śmiałem się.

– Ja już nie mam siły. Jeśli zacznę rozpalać w kominku, to wszyscy spłoniemy. Ja już nie mogę… – stękał syn.

– To Ala napali, skoro ty nie możesz. Bierz nóż i krój kanapki – poleciłem synowi, a córka poszła po drewno.

W końcu udało nam się nagrzać w pokoju i zjeść posiłek. Widziałem, jak pałaszują z wielkim apetytem kromki z konserwą i ogórkiem kiszonym. Patrzyłem, jak odmalowuje się na ich twarzach rozkosz, gdy wysuwają zmęczone i zmarznięte kończyny do ciepłego ognia. Aż w końcu zamknęły im się oczy – tak na siedząco, bez żadnych rozrywek.

Przeniosłem marudy do łóżek, gdzie zasypiały w spokoju – bez telewizora, tabletów czy nawet radia. Kolejnego dnia zabrałem dzieci na jeszcze bardziej wymagającą wycieczkę. Tym razem zdobyliśmy jeden z lokalnych szczytów. Znów było marudzenie, znów załamywały się na zmianę, przekonując, że dalej już nie pójdą, bo się nie da. Alicja płakała, że w jej komórce nie ma zasięgu, a Maciek narzekał, że już kolejny wieczór nie grał w swoją ulubioną grę komputerową.

– Muszę trenować granie, muszę codziennie ćwiczyć – wzywał mnie do powrotu do domu, a ja się śmiałem.

– No, przecież ćwiczysz – odpowiadałem. – Ten swój tyłek, rozmiękły od siedzenia na krześle.

Nasze wyprawy będą tradycją

Goniłem ich do przodu, aż w końcu wleźli na ten szczyt. Spoglądali na świat z wysoka, dumni, że im się udało, a ja uśmiechałem się pod nosem, bo widziałem, że mój plan działa. Na dole, gdy wróciliśmy do schroniska, załapaliśmy się na wspólne ognisko. Pogoniłem Alkę i Maćka, żeby przygotowali z innymi turystami drewno, a potem uczyłem ich smażyć kiełbaski na patyku i ziemniaki w ogniu. Do pokoju wrócili śnięci i umorusani. „Umyjemy się rano” – wycedzili tylko i padli w posłania.

Gdy wyszedłem z łazienki, już chrapali. Siedziałem z ciepłą herbatą i patrzyłem, jak fajnie wyglądają. A kolejne dni były coraz lepsze. Syn z córką wkładali coraz więcej wysiłku w marsz, coraz częściej wykazywali zaciekawienie. Zaczynali pytać o okoliczne atrakcje turystyczne. A gdy zaprowadziłem ich do znajomych ratowników GOPR, z którymi umówiłem się jeszcze przed wyjazdem, byli urzeczeni.

Siedliśmy z ratownikami przy kominku i słuchaliśmy ich opowieści o górach i akcjach ratunkowych. Dzieciaki były zachwycone. A ja nie potrafiłem wyrazić wdzięczności mojemu koledze z lat dziecinnych, który szefował tej grupie ratowniczej.

– Co ty mówiłeś, że one takie zblazowane? – zapytał mnie na osobności, gdy już wychodziliśmy.

– No, jeszcze niedawno takie nie były – uśmiechnąłem się.

Terapii górskiej poddawałem dzieci jeszcze przez dwa dni. Oba pełne atrakcji, ale też i wysiłku. Ala z Maćkiem maszerowali, wspinali się, szukali drogi na mapach, odkrywali interesujące miejsca. Wieczorem szykowali sobie sami jedzenie i dbali o to, by było nam ciepło. Gdy jednak czwartego dnia powiedziałem im, że muszą zrobić pranie w misce, byli w szoku. Ale potem okazało się, że jest przy tym sporo zabawy. No i znów zasypiali jak susły. Jak zaczarowani!

Gdy z tej górskiej wyprawy wróciliśmy do domu, oboje natychmiast przypomnieli sobie swoje stare przyzwyczajenia. Ledwo dopadła ich cywilizacja i związane z nią wygody, zapomnieli o naszych przygodach. Przez jeden dzień opowiadali mamie, co się działo, a potem wsiąkli w swój świat tabletów, Facebooka, telefonów i SMS-ów. I już myślałem, że cały mój wysiłek poszedł na marne, gdy po tygodniu przyszła do mnie Ala.

Tatooo, a pojedziemy tam jeszcze kiedyś?

Siedziałem wtedy wieczorem w fotelu i oglądałem wiadomości. Córka weszła i klapnęła w fotelu obok. Teatralnie westchnęła. Zawsze tak robiła, gdy chciała zwrócić na siebie uwagę.

– Co jest? – zapytałem więc.

– A nic.

– Coś musi być – zakpiłem.

– A bo Maciek ciągle łazi i pyta, czy jeszcze kiedyś w te góry pojedziemy.

– Tylko Maciek? A ty?

– No, ja też bym mogła. Coś mnie tam ciągnie, przyznaję. Tylko sama nie wiem, co… Naprawdę.

– Ja ci powiem co, córeczko.

– No, dawaj.

Proste życie, kochanie. Proste życie… Bądźcie spokojni. Na pewno jeszcze pojedziemy.

– To fajnie. Nara… – machnęła mi ręką na pożegnanie i poszła do swojego pokoju, a ja się triumfalnie uśmiechnąłem.

No bo to jest wielki sukces, że dzieciaki w takim życiu zasmakowały. Teraz wiedzą, że jest taki mądry sposób na spędzanie czasu. Stary, trochę już zapomniany, ale na pewno najlepszy na fochy i nudę. Mam nadzieję, że wkrótce pojedziemy znowu. Mam nadzieję, że te nasze wyprawy staną się rodzinną tradycją. 

Czytaj także:
„Mój syn to złodziej i rozrabiaka, ale nigdy na niego nie doniosę. Pomaga mi i przynosi pieniądze. Nie pytam, skąd je ma"
„Mój drogowskaz do szczęścia ma na imię Emil. Wystarczyło, że dałam mu ciepło, a on pokazał mi, jak to jest być kochaną”
„Żona harowała za granicą, by spłacić moje długi, a ja balowałem z kochankami. Szybko okazało się, że ona też ma coś za uszami”

Redakcja poleca

REKLAMA