„Dzieci miały mnie gdzieś, a wnuki wolały fast foody niż babciny rosołek. Niewdzięcznicy tak mi się odpłacają za lata troski?”

Załamana kobieta fot. Adobe Stock, PoppyPix
„Jestem od 20 lat wdową, a moje dzieci – syn, Kamil i córka, Kalina – mieszkają w odległych dzielnicach miasta i nie bardzo mają czas, by odwiedzać matkę staruszkę. O wnukach nawet nie wspomnę – wolą tych drugich dziadków, młodszych, zasobniejszych, którzy mogą kupić im iPada, iPoda czy coś w tym rodzaju…”.
/ 28.11.2022 12:30
Załamana kobieta fot. Adobe Stock, PoppyPix

Słyszeliście kiedyś o kocie, który spadł z drugiego piętra i złamał sobie łapę? Powiecie, że dla kota to nie jest wysokość, która groziłaby kalectwem. W 99 procentach mielibyście całkowitą rację. Wśród ludzi ów procent pechowców jest wyraźnie odwrócony. Kiedyś, gdy leżałam w szpitalu, na salę obok przywieziono mężczyznę, który spadł z drugiego szczebla drabiny na trawę, połamał sobie obie nogi i w dwóch miejscach złamał miednicę. No, ale to był człowiek, a kot to jest kot.

No więc, ja trafiłam na kota pechowca

Jednak, mimo że kot był pechowcem, to i tak przyniósł mi szczęście. Zacznę od początku. Mam 76 lat, emeryturę nauczycielki – to chyba mówi wszystko o stanie mojego portfela – i organizm, który powoli szykuje się do odjazdu na tamten świat. W lewym biodrze sztuczny staw, w sercu arytmię, nadciśnienie, nerwicę (to po 30 latach spędzonych wśród nastolatków), denka od słoików
w okularach. No i jestem od dwudziestu lat wdową, a moje dzieci – syn, Kamil i córka, Kalina – mieszkają w odległych dzielnicach miasta i nie bardzo mają czas, by odwiedzać matkę staruszkę. O wnukach nawet nie wspomnę – wolą tych drugich dziadków, młodszych, zasobniejszych, którzy mogą kupić im iPada, iPoda czy coś w tym rodzaju…

Jestem cyniczna? Nie, po prostu znam życie. Choć to życie już od kilkunastu lat przepływa obok za drzwiami mojego mieszkania, zapominając zapukać do mnie choćby od czasu do czasu.
Ale miałam napisać o kocie. No więc mam kota, Kacpra. Nie wiem, ile ma lat, bo to przybłęda, którego nadepnęłam pewnego dnia na trawniku. Pewnie go zabolało, ale nawet nie miauknął. Wyglądał jak siedem nieszczęść. No to go wzięłam. I, szczerze mówiąc, szybko się okazało, że to mój jedyny i najlepszy przyjaciel. Nie wiem, jak sobie radziłam wcześniej z samotnością. Moje przyjaciółki powymierały. Sąsiedzi… szkoda gadać!

Mieszkam w starej kamienicy, w której się wychowałam. Tęsknię za dawnymi czasami, kiedy znało się wszystkich sąsiadów. Sąsiad był jak członek rodziny, zapraszany na imieniny, urodziny, oblewanie awansów. Więcej – był przyjacielem, który dopilnuje kwiatków, jak jechaliśmy na wczasy pracownicze, dziecka, gdy musiałam wyskoczyć do sklepu…

Nie wyobrażam sobie, żebym teraz poszła do sąsiadów z naprzeciwka pożyczyć jajko czy sól. Ze starej gwardii zostały dwie rodziny – Kukulscy na parterze i Buziakowie na piątym. Tyle że za nimi to ja akurat nie przepadałam, i z wzajemnością. W końcu uczyłam ich w szkole. I, niestety, niczego nie nauczyłam… Opór materiału, delikatnie mówiąc.

Jedyną pasją, która mi pozostała, jest gotowanie. Siedzę sobie w kuchni na stołeczku i robię dobre zupki, kotlety, pieczeń po rzymsku czy kaczkę nadziewaną…

Kłamię! Niegdyś robiłam w kuchni te wszystkie wspaniałe rzeczy. Teraz emerytura nie za wysoka, zakupy nie bardzo ma mi kto przynieść i, przede wszystkim, nie ma kto jeść tego, co upichcę. Jakiś czas temu gotowałam dla swoich dzieci. Przyjeżdżały z pojemnikami, a ja szykowałam im obiadki na kilka dni naprzód. Ale ich dzieciaki podrosły i babcine jedzenie – jak pewnego dnia oznajmiła mi córka – przestało im smakować.

Moja Kalina mogłaby mi chociaż oszczędzić tej przykrości mówienia wprost… Ale nigdy nie należała do delikatnych, a ja nie potrafiłam jej lepiej wychować. Teraz wnuczki wolą fast foody, czyli opychają się zmielonymi resztkami mięsa, upchanymi razem z obierkami z warzyw w bułę. Oczywiście wszystko polane przepysznym sosem. Już od tego samego pisania o tym mnie zemdliło! Świat się zmienia i najwyraźniej smak również.

O obecnych lokatorach domu – bo, szczerze mówiąc, nie są to sąsiedzi, ta nazwa wymaga czegoś więcej niż mieszkania w tym samym budynku czy nawet na tym samym piętrze – wiem niewiele. Tyle, ile udało mi się podpatrzyć.

Pan, który mieszka na parterze obok Kukulskich, jeździ wieloletnim poobcieranym citroenem i ma na nosie okulary. Naprzeciwko trzypokojowe mieszkanie zajmuje jakaś Zofia. Wiem, jak ma na imię, gdyż mijając drzwi jej mieszkania, usłyszałam pewnego dnia męski okrzyk: „Zośka, nie denerwuj mnie”.

Może mąż, ale nigdy go nie widziałam

Na pierwszym piętrze mieszkam ja i jakiś samotny, chudy i smutny pan. Na drugim otyła kobieta z równie wielkim gabarytowo mężem. A naprzeciwko niej dwoje młodych ludzi, którzy często urządzają imprezy i bez względu na lato, i otwarte szeroko okna, kochają się bardzo głośno. I w dodatku nie są małżeństwem, co wiem od K., która jest dozorczynią, jak wcześniej jej matka. I od takich miałabym cukier pożyczać? Jakiś rok temu minęliśmy się na schodach, na półpiętrze – szłam z Kaliną do lekarza. Oni tam stali pod oknem i się całowali. Mało tam miejsca, cztery osoby to tłum.

– Może byście tak poszli do domu się gzić, a nie na oczach ludzi, wstyd! – powiedziałam.

– Niech się wstydzi ten, kto widzi – odszczekał chłopak, patrząc na mnie tak, jakbym była kosmitką.

Dziewczyna za to poczerwieniała jak burak. Pewnie z podniecenia, bo o wstyd bym jej nie podejrzewała.

– Mamo – jęknęła Kalina. A potem, jak siedziałyśmy już w jej samochodzie, dodała: – Nic dziwnego, że nie masz przyjaciół. Przy tobie to i anioł stróż nie wytrzyma.

– Pewnie powinnam była poczekać, aż przestaną się cmokać i może im dać chusteczkę, żeby sobie buziaki powycierali?

– Mamo… – Kalina pokręciła głową. 

– I dziwisz się, że Tosia do ciebie nie przychodzi?

Tosia to moja szesnastoletnia wnuczka, którą widuję dwa razy do roku, podczas świąt. Obcięta na jeża, ciągle w spodniach i czarnych chałatach. Jak była mała, jeszcze odpowiadała na moje pytania, dawałam jej korepetycje z historii. Teraz ledwie powie „hej”. Jakie „hej”? Może „dzień dobry”. Mimo że mieszkam na pierwszym piętrze to właściwie nigdy nie wychodzę na dwór, nie mam siły. Schody są wysokie, jak to w starych kamienicach.

Co robię całymi dniami?

Oglądam telewizję, czytam, siedzę na balkonie, na którym ledwie mieści się krzesło i mały stolik albo patrzę przez judasza, gdy na korytarzu coś się dzieje. Że co, że niby jestem wścibska? To nie tak. Po prostu… tęskno mi do ludzi. Tyle że oni jakoś za mną nie tęsknią. Syn co tydzień wysyła do mnie kuriera z zakupami. Córka pojawia się tylko wtedy, gdy muszę iść do lekarza. Ostatnio nie miała czasu i wynajęła opiekunkę społeczną. Straszna baba, poganiała mnie, jakbym była galernikiem, a ona jakimś karbowym.

– Pani idzie szybciej, pani M., bo ja mam za godzinę dać zastrzyk cukrzykowi – warczała, kiedy wolno schodziłyśmy ze schodów. I ciągnęła mnie za rękaw. Jakbym mogła iść szybciej, to poszłabym sama i nie potrzebowałabym takiej „opiekunki” z bożej łaski.

Znowu zboczyłam z tematu, a miałam przecież napisać o swoim kocie… Kacper ma coś z oczami albo z błędnikiem. Była sobota, przedpołudnie. Świeciło słoneczko, było ciepło, choć lato właśnie minęło i pewnie wkrótce trzeba będzie wyciągać z szafy jesienne okrycia. Siedziałam na balkonie, popijałam lurowatą herbatę, bo mocnej mi nie wolno, a Kacper spacerował po poręczy. Mówię do niego: „Drabie jeden, zejdź, bo jak fikniesz kozła, to tyle cię będę widziała”.

No i wykrakałam. Nad głową Kacpra przeleciała mucha, a ten… Nie ma co się rozpisywać, kocisko poleciało mi z wrzaskiem w dół. Poderwałam się. Wołam: „Kacper, Kacper”. Z dołu słyszę bolesne miauknięcia. Łzy mi zaczynają kapać, łapię laskę i pędzę na dół.

To znaczy, chciałam, ale przy gwałtownym ruchu coś mi strzeliło w biodrze, tym dobrym… Poczułam piekielny ból, krzyknęłam: „O matko boska!” i upadłam na ziemię. A że balkon był mały, to głową walnęłam we framugę drzwi. Pociemniało mi przed oczami, i zgasło. Obudziłam się po jakimś czasie. Coś świeciło mi prosto w oko. Szarpnęłam głową.

– Spokojnie, pani M. Sprawdzam, czy nie ma pani wstrząśnienia mózgu. Nie trzeba było tańczyć samby.

Samby! Poznałam głos – lekarka z rejonówki, która przyjeżdża tu na wizyty domowe. Co ona tu robi?… I wtedy sobie przypomniałam.

– Kacper?

– Kto to? – lekarka zgasiła latarkę.

– Mój kot. Spadł z balkonu…

„Mój jedyny przyjaciel – pomyślałam – jak mu się coś stało…”

– A, kot. Chyba złamał łapę. Sąsiedzi z góry zawieźli go do weterynarza.

„Jacy sąsiedzi? Na górze mieszka tylko ta bezwstydna para”

– Nie ma pani wstrząśnienia, ale nadwerężyła pani staw biodrowy, więc przez dwa tygodnie lepiej się nie ruszać.

Mówiła coś jeszcze, ale ja gdzieś odpłynęłam…

– Obudziłaś się? – usłyszałam, jak tylko znów wróciła mi świadomość. To Kalina. – Zawsze coś wymyślisz, żeby mi życie utrudnić. Akurat, jak wykupiłam sanatorium, to ty musisz sobie biodro naciągnąć, żebym nie mogła wyjechać, tylko latać tu do ciebie z wywieszonym językiem… Ale jak myślisz, że będę z kotem do weterynarza latać…

Przykro mi się zrobiło, ale przecież była moją córką. Można pozbyć się przyjaciół, męża – to obcy ludzie. Ale dzieci…

– My zajmiemy się kotem – usłyszałam nieśmiały, cichy głos. Wykręciłam głowę. Na krześle przy stole siedziała ta bezwstydna z drugiego. Na kolanach trzymała Kacpra, który patrzył na mnie intensywnie swoimi zielonymi oczyma. Obie przednie łapki miał w gipsie.

– Jasne – mruknęłam. – Jakbyście mieli czas na cokolwiek oprócz… – i tu ugryzłam się w język. Dziewczyna zarumieniła się, spłoszyła, a w oczach Kacpra zobaczyłam wyrzut. – Przepraszam – mruknęłam. – Biodro mnie boli i mam mętlik w głowie.

Kalina, która już brała torebkę ze stołu, znieruchomiała i popatrzyła na mnie zdumiona. Tak jakby nigdy nie słyszała, bym kogoś przepraszała. Cóż, może i nie słyszała, ale Kacprowi było najwyraźniej wygodnie na kolanach dziewczyny, a ja ufałam jego ocenie ludzkich charakterów.

– Mam na imię Katarzyna – powiedziała dziewczyna, kiedy drzwi zamknęły się za moją córką. – Chwilowo nie pracuję, więc mam dużo czasu. Pomogę pani…

– Dlaczego? – spytałam. – Przecież nie byłam dla ciebie miła.

– Kacper panią kocha, a ja wierzę, że koty doskonale wyczuwają charakter człowieka. Dogadamy się – uśmiechnęła się.

Kasia i Wojtek, jej narzeczony, opiekowali się mną przez dwa tygodnie. Okazało się, że są sympatycznymi młodymi ludźmi na początku drogi życiowej. Nauczyłam Kasię gotować, Wojtek podarował mi starego laptopa i pokazał świat komputerów. Potem ja pomogłam Kasi, która zaocznie studiowała, w nauce do zaległego egzaminu. Mimo że chodziło o matematykę, dla mnie, starej nauczycielki, to nie była przeszkoda.

Wreszcie nie byłam sama. I czułam się potrzebna, co nadało sens mojemu życiu i rozpuściło gorycz, jaką czułam od lat. Pewnie dlatego już nie patrzyłam na ludzi jak na potencjalnych wrogów.
Kilka miesięcy później jakoś tak zgadałam się z panem Tolem z naprzeciwka – tym chudym.

Był działkowcem, i w domu miał przepiękne kwiaty. Dostałam kilka sadzonek. Czasem wpada na herbatę. A z Ireną, tą z drugiego, wymieniamy się przepisami. Ostatnio powiedziała mi, że sernik według mojego przepisu robi furorę na bazarze, gdzie ona i jej mąż sprzedają swoje wypieki… Tak, Kacper, mój kot, to pechowiec – ale przyniósł mi szczęście.

Czytaj także:
„Córka nie chce wziąć chłopa ze wsi, bo to pijaczyna i rozbójnik. Niech się cieszy, że ktokolwiek chciał taką starą pannę”
„Urodziłam sobie wnuki. Nieważne, co mówią inni. Byłam gotowa zastawić dom, byle spełnić marzenie córki o własnym dziecku”
„Tuż przed swoim ślubem, zakochałem się w innej kobiecie. Zaszła w ciążę, ale nie odszedłem od narzeczonej. Dziś tego żałuję"

Redakcja poleca

REKLAMA