„Dzieci wycierają sobie buty rodzinnymi tradycjami. Naoglądali się amerykańskich seriali i oto są efekty”

zdenerwowana kobieta fot. Getty Images, juanma hache
„– Boże Narodzenie w tym roku spędzimy w Egipcie. – Ale jak to tak? – nie mieściło mi się w głowie to, co właśnie usłyszałam. – Normalnie. Luksusowy hotel, pełne wyżywienie, okazyjna cena. Coś nam się chyba od życia należy”.
/ 04.01.2025 07:15
zdenerwowana kobieta fot. Getty Images, juanma hache

Wychowałam się w przekonaniu, że tradycja to coś, co trzeba pielęgnować. Lubiłam słuchać opowieści dziadków o różnych zwyczajach i ich znaczeniu, z sentymentem oglądałam czarno-białe i te późniejsze, kolorowe, zdjęcia, na których utrwalono rodzinne uroczystości i wspólnie spędzane święta. Wierzyłam, że w moim domu też tak będzie i że przekażę te rodzinne wartości swoim dzieciom i wnukom.

Dbaliśmy o tradycje

Byłam najmłodszą z szóstki rodzeństwa. Siłą rzeczy okazji do rodzinnych spędów było u nas dużo. Rodzice i dziadkowie dbali o to, by wszystko odbywało się zgodnie z tradycją, zatem zarówno urodziny, imieniny czy inne rocznice, jak i chrzciny czy komunie wyglądały tak, jak było od lat ustalone. Oczywiście najbardziej tradycyjne były święta, Wielkanoc i Boże Narodzenie obfitowały w wiele zwyczajów, w które cała dziatwa się włączała.

Nie ulega wątpliwości, że obok kościelnych obrządków, których zasadności nikt nie próbował kwestionować, najważniejsze w tym całym tradycyjnym świętowaniu było jedzenie. Z pokolenia na pokolenia przekazywane były w naszej rodzinie przepisy na świąteczne potrawy – czy to podawany po wielkanocnej rezurekcji biały barszcz, czy wigilijna grzybowa, czy świąteczny makowiec – wszystkie te specjały przyrządzane były zgodnie z tradycyjną (i bardzo tajną) recepturą.

Zgodnie z tradycją braliśmy też całą rodziną udział w przedświątecznych przygotowaniach. Byliśmy dobrze zorganizowaną ekipą sprzątającą, robiliśmy najlepsze świąteczne pierniczki na choinkę, produkcja ozdób choinkowych szła nam wręcz taśmowo, a nasze pisanki zawsze wygrywały w parafialnym konkursie. Gdy wyrośliśmy z bajki o Mikołaju (ja wierzyłam w niego i tak chyba najdłużej) to również pakowanie prezentów należało do naszych tradycyjnych obowiązków.

Nie tylko święta miały swoje zwyczaje, których trzeba było dopełnić. Podobnie było w przypadku ożenku czy zamążpójścia. Jako najmłodsza z rodzeństwa wszelkie weselne zwyczaje zdążyłam poznać najlepiej, zanim sama stanęłam na ślubnym kobiercu. Dzięki temu moje wesele było takie, jakie być powinno, a wszyscy goście rozpływali się nad tym, jak w naszej rodzinie pięknie kultywuje się tradycje.

Nie oznaczało to, że byliśmy zacofani czy zamknięci na nowości. Jedna z moich sióstr na przykład została zawodowym kierowcą. Prowadziła autobus miejski na dość uczęszczanej trasie, a umiejętności mógł jej pozazdrościć niejeden mężczyzna. Oczywiście nie przeszkadzało jej to w byciu całkiem niezłą panią domu: żoną, matką i ulubioną kucharką swojej rodziny.

Ja z kolei wybrałam studia inżynierskie, na kierunku mało popularnym wśród kobiet. Było to akurat to, co mnie w życiu interesowało i czym chciałam się zajmować, więc kompletnie nie przeszkadzało mi, co uważają na ten temat inni. Zresztą, to właśnie podczas studiów poznałam swojego przyszłego męża, a wspólne zainteresowania i podobna droga zawodowa mocno nas do siebie zbliżyły.

Dobrze nam się powodziło

Wybór studiów, a następnie sposobu na zarabianie pieniędzy sprawił, że dobrze nam się z Szymonem w życiu powodziło. Owszem, żadne z nas nie pochodziło ze skrajnej biedy, jednak status materialny naszego małżeństwa w kilka lat stał się znacznie wyższy, niż to, do czego byliśmy przyzwyczajeni w naszych domach rodzinnych. Praca w dobrze prosperującej firmie na wysokich stanowiskach przynosiła wymierne efekty.

Mogliśmy sobie pozwolić na pewne luksusy, o których wcześniej nam się nie śniło. Mimo to staraliśmy się żyć w miarę oszczędnie, nie obnosić się ze swoim stanem posiadania i racjonalnie planować wydatki. Raz na jakiś czas wyjeżdżaliśmy na krótki urlop niekoniecznie nad polskie morze, ale „zaliczanie” wycieczek na Malediwy, Karaiby czy do Dubaju jakoś nas nie kręciło. Zresztą życie postawiło przed nami inne wyzwania.

– Kochanie, byłam u lekarza – zaczęłam pewnego dnia rozmowę z mężem.

– Coś ci jest? – Szymon zbladł nieco.

– Poniekąd... – roześmiałam się. – Jestem w ciąży.

– W ciąży? – zdawał się nie do końca rozumieć moje słowa.

– Tak, w ciąży. Będziemy mieli dziecko.

– To wspaniale! – wreszcie do niego dotarło. – Bardzo się cieszę!

– Ja też się cieszę. Tylko... Tylko zastanawiam się, co dalej.

– Co masz na myśli?

– Lekarz mówi, że wszystko jest w porządku i na razie nie będę musiała iść na zwolnienie. Chciałabym oczywiście pracować tak długo, jak będę mogła.

– Są tacy, co mówią, że ciąża to nie choroba.

– No właśnie. Ale jak się dziecko urodzi, to będę musiała pójść na macierzyński.

– Taka kolej rzeczy...

– Tak, ale... Zastanawiam się, jak bardzo odbije się to na naszych finansach.

– Kochanie, nie myśl w tej chwili o tym – mój mąż jak zawsze dostrzegał w życiu same pozytywy. – Przyjdzie czas, będziemy się zastanawiać.

I rzeczywiście, gdy przyszedł na świat Igorek, przeszłam na macierzyński, ale byłam na nim bardzo krótko. Szymon postanowił zamienić się ze mną rolami. To ja byłam bardziej potrzebna w firmie i miałam więcej zarobić na najnowszym projekcie. On mógł zostać z dzieckiem w domu i wieczorami wykonywać drobne zlecenia. Musiałam przyznać, że sprytnie to wymyślił.

Z synową zyskałam córkę

Chociaż bardzo staraliśmy się o drugie dziecko, to jakoś nasze starania nie przynosiły rezultatu. W końcu pogodziliśmy się z tym, że będziemy rodziną niewielką, ale na pewno kochającą się. Bałam się tylko, by nasz syn nie wyrósł na rozpieszczonego jedynaka. Dlatego byłam przeciwna posyłaniu go do prywatnych placówek oświatowych. Wolałam zapewnić mu dodatkowe zajęcia, które mogły mu pomóc w zdobyciu lepszych wyników w nauce i rozwijaniu zainteresowań.

Czas mijał szybko i ani się obejrzałam, jak nasz syn zdał maturę, poszedł na studia, a niebawem przedstawił nam swoją narzeczoną. Małgosia była śliczną i miłą dziewczyną, z miejsca ją polubiłam. Co prawda Igor trochę kręcił nosem, gdy wymusiłam na nim zorganizowanie przyjęcia zaręczynowego z prawdziwego zdarzenia, ale moja przyszła synowa była przeszczęśliwa, więc nawet potem bąknął jakieś podziękowania.

Pierwszy zgrzyt nastąpił przy planowaniu wesela.

– Mamo, to już nie te czasy! – protestował Igor, gdy przedstawiałam mu wizję tradycyjnego ślubu i wesela.

– Synku, tu nie o czasy chodzi. Ślub i wesele to piękny początek wspólnego życia.

– Mamo, ale zrozum, nie chcemy weselicha na dwieście osób, z obowiązkowym schabowym i wódą.

– No wiesz? – obruszyłam się. – Nasze wesele tak nie wyglądało!

– Ślub w kościele będzie, Małgosia ma już upatrzoną piękną, białą suknię z długim welonem. Ale żadnego wesela i poprawin. Najbliższą rodzinę zaprosimy na obiad do ekskluzywnej restauracji i wystarczy! – po raz pierwszy mój syn przemówił do mnie tak stanowczo.

Nie podobało mi się to, ale cóż miałam zrobić. To był ich ślub i to oni decydowali. Niektórzy w mojej rodzinie kręcili nosem na „nowobogackie” zwyczaje, ale młodzi się pobrali, zamieszkali w mieszkaniu, które im podarowaliśmy i całkiem dobrze sobie radzili na tej nowej drodze życia.

Srogo mnie rozczarowali

Odkąd zyskałam córkę, minęły trzy lata. Do świąt Bożego Narodzenia zostały jeszcze dwa tygodnie, ale mnie odechciało się robić cokolwiek. Przed chwilą rozmawiałam z synową przez telefon.

– Małgosiu, powiedz mi, czy na wigilię i pierwszy dzień świąt wpadniecie do nas, tak jak w zeszłym roku, a na drugie święto wybieracie się do twoich rodziców? – zapytałam, bo przecież najwyższy czas zrobić zakupy i zaplanować menu świąteczne.

– Mamo, a to Igor ci nie mówił? – zdziwiła się moja synowa.

– Co miał mi powiedzieć? – zaniepokoiłam się z lekka.

– W tym roku nie będziemy u was na święta.

– Jak to? Jedziecie do twoich rodziców?

– Nie, wyjeżdżamy do Egiptu.

– Słucham?! – myślałam, że się przesłyszałam.

– Boże Narodzenie w tym roku spędzimy w Egipcie.

– Ale jak to tak? – nie mieściło mi się w głowie to, co właśnie usłyszałam.

– Normalnie. Luksusowy hotel, pełne wyżywienie, okazyjna cena. Coś nam się chyba od życia należy.

– Córciu, ale święta to taki wyjątkowy czas, który trzeba spędzić z bliskimi...

– Dlatego ja spędzę go z moim mężem, a Igor ze swoją żoną – roześmiała się Małgosia.

– Gosieńko, ale tradycja, wigilia, karp... – próbowałam jej wytłumaczyć.

– Mamo, karp ma ości i śmierdzi mułem. Zdecydowanie wolę krewetki. A od biesiadowania przy stole bardziej kręcą nas drinki z palemką na brzegu hotelowego basenu. Więc postanowiliśmy sobie podarować tę odrobinę luksusu.

I teraz tak siedzę w tym moim częściowo wysprzątanym już na święta domu i zastanawiam się, gdzie popełniliśmy z Szymonem błąd, że nasze dzieci wolą zagraniczne wojaże od czasu spędzonego z rodziną...

Agnieszka, 54 lata

Czytaj także:
„Na siłowni trenowałem z kumplem, a w łóżku z jego żoną. Ta przygoda ze sportem miała jednak dla mnie tragiczny finał”
„Mąż pracuje za granicą. Moje małżeństwo to atrapa, ale przynajmniej wśród sąsiadów uchodzę za bogaczkę”
„Teściowa na Święta przemówiła ludzkim głosem. Prawie zadławiłam się karpiem, gdy zadała mi ważne pytanie”

Redakcja poleca

REKLAMA