Kocham lato. Zawsze je uwielbiałam. Czekałam na nie już od wczesnej jesieni, gdy tylko robiło się chłodno, liście brązowiały, a dni stawały się coraz krótsze. Czekałam najpierw na wiosnę, nie tak upalną jak obecnie przy szalejącym klimacie, ale łagodną i pełną zieleni. Aż powoli, stopniowo, robiło się coraz cieplej i cieplej. A potem… Beztroskie lenistwo w promieniach słońca, kąpiele w jeziorze, czasem w morzu, brak lekcji, zadań domowych, nauczycieli. W późniejszych latach doszły jeszcze wypady ze znajomymi pod namiot, zabawy do białego rana i tysiące innych atrakcji.
– Co robimy z wakacjami? – głos męża wyrwał mnie z zamyślenia.
– No właśnie – westchnęłam. – Znowu ten sam problem.
Kiedy wakacje przestały być przyjemnością wyczekiwaną przez cały rok, a stały się problemem?
Kiedy nasz syn zaczął chodzić do przedszkola. Chociaż już wcześniej bywało trudno. Mąż pracował cały czas, ja wróciłam do pracy zaraz po urlopie macierzyńskim, a Jasia posłaliśmy do żłobka w pierwszym możliwym terminie. Żłobek oczywiście też miał letnią przerwę, ale tylko miesięczną. Brałam więc urlop na pierwszą połowę sierpnia, Paweł na drugą i jakoś dawaliśmy radę. Wcześniej lub później każdy z nas brał tydzień wolnego i wyjeżdżaliśmy gdzieś całą rodziną.
No i jeszcze byli dziadkowie. Rodzice Pawła brali chętnie małego na kilka dni, a my mogliśmy wtedy odpocząć. No ale młody podrósł i poszedł do przedszkola. Mieliśmy szczęście, że w ogóle się dostał za pierwszym razem, bo miejsc było mało, a fakt, że oboje rodzice pracują, wcale nie przesądzał sprawy. Przedszkola mają półtora miesiąca wolnego. Każde w innym terminie, to znaczy, że przez dwa tygodnie w okresie letnim dana placówka pracowała normalnie. W czasie kiedy przedszkole, do którego uczęszcza twoje dziecko, nie pracuje, można je posłać do innego, które akurat funkcjonuje w ramach tak zwanego dyżuru wakacyjnego. No i fajnie, ale w naszej gminie działały tylko dwa przedszkola.
Inne były już dalej i robił się problem z dojazdem. Jednak nawet wtedy radziliśmy sobie, przy wydatnej pomocy teściów. Potem jednak zaczęła się szkoła i prawdziwe problemy. Dwa miesiące wolnego. Nawet więcej, bo w niektórych latach ustalano, że rok szkolny zakończy się w połowie miesiąca. Dla dzieci coś wspaniałego, dla rodziców – dramat.
Pierwszoklasisty samego w domu nie zostawisz, bo strach. Więc co z nim zrobić?
Do pracy nie zabierzesz, a dziadkom na głowę zrzucać na zbyt długo też nie wypada. Czy mi się wydaje, czy kiedyś było inaczej? Prościej? Pamiętam, że ja chodzić sama do szkoły zaczęłam bardzo wcześnie. Nikt mnie nie odprowadzał ani nie przyprowadzana. Ale czy już w pierwszej klasie? Tego nie jestem pewna. Wiem, że do przedszkola chodziłam bardzo krótko. Nie chciałam. Ponoć najpierw bardzo płakałam, a potem po prostu zamknęłam się w sobie i całymi dniami przeglądałam książeczki, czekając, aż przyjdzie po mnie mama. W końcu się zlitowała, zrezygnowała z pracy i siedziała ze mną w domu. Nigdy się z tego powodu nie skarżyła, złego słowa mi nie powiedziała, ale po latach i tak zaczęłam się czuć winna. Kiedyś niby żartem przeprosiłam ją za to, a ona się uśmiechnęła.
– Dziecko, kochane, byłam dorosła i taką podjęłam decyzję – powiedziała. – I nie żałuję ani chwili, którą z tobą wtedy spędziłam.
To było cudowne, że tak właśnie powiedziała, mimo wszystko zastanawiam, czy nie byłam dla niej ciężarem, czy z czegoś jej nie „okradłam”? Niestety, nie mam już kogo o to zapytać. Oboje moi rodzice nie żyją.
Może tak mi się tylko wydaje, że kiedyś było inaczej, bo na tamte czasy patrzę wciąż oczami dziecka. Wypady rowerowe, koledzy i koleżanki, jezioro, plaża. Ale na pewno nie w pierwszej klasie. Wtedy jeszcze, jeśli odwiedzałam przyjaciółki, to tylko te mieszkające przy mojej ulicy. Było ich kilka. Może dlatego odnosiłam wrażenie, że cały czas spędzałam poza domem?
Jaś natomiast nie zna tu nikogo. Sprowadziliśmy się co prawda dwa lata temu, ale do szkoły mój synek chodzi w sąsiedniej miejscowości. Na końcówkę czerwca i początek lipca zafundowaliśmy Jasiowi półkolonie. Oboje z mężem pracujemy w mieście oddalonym od domu o kilkanaście kilometrów i tam znaleźliśmy ośrodek organizujący te półkolonie; zatem z zawożeniem i odbiorem dziecka nie byłoby żadnych problemów. Oczywiście nasz wychuchany Jasiek trochę się denerwował.
– Ale na pewno mnie odbierzecie, mamo? – dopytywał.
– Oczywiście – zapewniałam. – Zaraz po pracy przyjedzie tata i zabierze cię do domu.
– A dlaczego nie ty?
– Bo pracuję w innych godzinach. Ale za to rano ja cię zawiozę.
Podobna rozmowa powtarzała się kilka razy w ciągu dnia. Jasiek był taki jak ja: martwił się wszystkim i na zapas, i żadne zapewnienia nie były w stanie przekonać go na sto procent. Jeszcze rano, gdy jechaliśmy do ośrodka, pytał o to samo.
– Zobaczysz, będziesz się świetnie bawił – mówiłam. – Nawet nie zauważysz, kiedy minie dzień…
Odprowadziłam go do sali, dałam całusa, życzyłam miłego dnia i pojechałam do pracy. Gdy pod wieczór wróciłam do domu, zapytałam synka o wrażenia.
– I co, fajnie było?
– Nie bardzo – mruknął Jasiek. – Jestem zmęczony.
– Coś się stało? – zwróciłam się do Pawła. – Mówił coś?
– Tylko to, że się bał, że po niego nie przyjadę. A teraz nie wiem, dlaczego ma stan podgorączkowy.
Sprawdziłam. Rzeczywiście synek był trochę rozpalony.
– No to nici z półkolonii – westchnęłam. – Dasz radę z nim zostać?
– Tak, rano zadzwonię do pracy, a potem zabiorę go do lekarza.
– Przykro mi, Jasiu, ale nie pojedziesz jutro na zajęcia – powiedziałam. – Jesteś chory i musisz zostać w domu. A teraz odpoczywaj.
Jakież było moje zdziwienie, gdy następnego dnia Jaś ozdrowiał!
– W końcu nie poszliśmy do lekarza, bo i po co – relacjonował Paweł wieczorem. – Gorączka zniknęła, a młody tryskał energią.
– To co robiliście cały dzień?
– Bawiliśmy się… – odparł ze zbolałą miną. – Potrzebuję drinka.
Czyli ta nagła choroba była reakcją na stres. Jasiek tak się martwił, że nikt po niego nie przyjedzie, że zamiast beztrosko się bawić, dostał gorączki. Zgodnie uznaliśmy, że nie ma sensu wysyłać go na kolejne zajęcia, bo skończy się tak samo albo gorzej. Po tych półkoloniach mieliśmy zaplanowany tygodniowy wypad całą rodziną nad morze. Znaleźliśmy fajny pensjonat z dużym podwórkiem i placem zabaw dla dzieci, więc mieliśmy nadzieję, że się Jaśkowi spodoba. Ale do czasu wyjazdu wnusiem musieli się zająć dziadkowie.
No i rzeczywiście urlop nad morzem nam się udał. Pogoda dopisała, więc większość dni spędzaliśmy na plaży. Zwiedziliśmy Gdynię, znaleźliśmy minizoo i parę innych ciekawostek. Ale główną atrakcją były dla nas kąpiele w Bałtyku. Tak minął pierwszy miesiąc wakacji. Został jeszcze cały sierpień.
– Nie wiem, co mam z nim zrobić – zwierzyłam się koleżance przy kawie. – To cały miesiąc. Nie chcę go zwalać na tyle tygodni teściom na głowę. Mają swoje lata, spiekota nie odpuszcza… Jeszcze przypłacą tę opiekę zdrowiem albo nie dopilnują Jaśka.
– U mnie to samo – odparła Basia. – Ileż oni mają wolnego! Dwa miesiące wakacji, ferie, święta jedne, drugie…
– Dobrze, że wtedy chociaż świetlica i stołówka działały.
– Ale co teraz? Nikomu nie starczy urlopu. A co zrobią na przykład samotne matki, które nie mają dziadków do pomocy, choćby na trochę? Nie pozostaje nic innego, jak rzucić robotę i siedzieć z dzieciakiem w domu. Zwariować można.
Wtedy zaświtała mi pewna myśl. Wieczorem wyłuszczyłam swój pomysł mężowi, a on powiedział tylko:
– Jasne, próbuj.
Wysłałam esemesy z pytaniem do innych mam z klasy Jasia. Odezwało się osiem z nich. Wystarczy, uznałam. W każdym razie na miesiąc. Zorganizowałyśmy grupę samopomocy matczynej. Osiem kobiet, które miały problem z dziećmi podczas wakacji. Umówiłyśmy się, że każda z nas weźmie dzieciaki na kilka dni pod swoją opiekę. Trochę współczułam tym, które miały małe mieszkanie w bloku, bo jednak ósemka rozrabiaków przychodząca przez trzy czy cztery dni to spore wyzwanie.
Kilka mam wzięło dodatkowy urlop i zorganizowało dzieciom wycieczkę do zoo. Robiłyśmy tygodniowe zrzutki na wykarmienie małej szarańczy i ewentualne dodatkowe atrakcje.
– Miałaś genialny pomysł – pochwalił mnie Paweł, patrząc na rozkrzyczaną bandę ganiającą po naszym ogródku.
– Może. Ale jestem padnięta.
– Spokojnie. Zaraz rodzice odbiorą swoje pociechy, potem jeszcze dwa dni i możesz Jaśka podrzucić następnej mamuśce w kolejce.
Miał rację…. A w przyszłym roku będzie nas więcej.
Czytaj także:
Swoje niespełnione ambicje moja mama przeniosła nie tylko na dzieci, ale też na wnuki
Na własne oczy widziałam, jak Kaśka obściskuje się z kochankiem. A przecież wzięła ślub pół roku temu
Sąsiadka zaraziła mnie grypą. Byłem wściekły, ale kolejną chorobę spędziliśmy już razem