Nasz dom na skraju miasta był duży i bardzo drogi w utrzymaniu. Zdecydowanie za duży i za drogi jak na dwie starsze osoby. Gdy przed laty budowaliśmy go z mężem, mieliśmy nadzieję, że w przyszłości nasz syn zamieszka tu ze swoją rodziną. Niestety, Aleksander miał inne plany. Gdy się ożenił, wziął kredyt i poszedł na swoje. Proponowaliśmy mu, by sprowadził do nas swoją żonę. Miejsca na piętrze przecież nie brakowało. Nawet oddzielne mieszkanie można by urządzić.
Syn nie chciał
Bo to jednak za blisko, na pewno zaraz zaczną się kłótnie, nieporozumienia, wzajemne pretensje o drobiazgi. A to doprowadzi do katastrofy. Dlatego woli wpadać do nas tylko na niedzielne obiadki i żyć z nami w zgodzie. Było nam trochę przykro, ale pogodziliśmy się z jego decyzją. Trudno winić młodych za to, że chcą żyć po swojemu, z dala od spojrzeń rodziców. Z piętra korzystaliśmy więc tylko wtedy, gdy przyjeżdżali goście. Dopóki byliśmy z Henrykiem zdrowi i silni, opieka nad domem i ogrodem nie sprawiała nam większych trudności. Ale w miarę upływu lat stawało się to coraz trudniejsze. Mąż miał dwie operację kręgosłupa, ja zaczęłam chorować na serce. W efekcie nasze wypielęgnowane, pełne kwiatów i warzyw klomby i rabaty powoli zarosły chwastami. Próbowaliśmy z tym walczyć, jakoś je ogarnąć, ale sami wiecie, jak to jest. Gdy jednemu człowiekowi brakuje tchu, a drugiego łupie w krzyżu, to niewiele da się zrobić.
Jakby tego było mało, w domu wiecznie coś się psuło. A to tynk pękł, a to rynna odpadła, pompa na wodę stanęła. I tak dalej, i tak dalej… Gdy oboje jeszcze pracowaliśmy, zawsze mieliśmy odłożone pieniądze na takie nieprzewidziane wydatki. Wołaliśmy fachowców i wszystkie usterki były naprawiane na bieżąco. Ale od czasu, gdy mąż przeszedł na rentę, trudno było nam cokolwiek zaoszczędzić. Ba, bywało, że do pierwszego brakowało. Leki, rehabilitacja, jedzenie, opłaty – to wszystko przecież sporo kosztuje. Na początku myśleliśmy, że syn pomoże nam finansowo. Ale jemu też się nie przelewało. Jak ma się kredyty na głowie i dzieci w wieku szkolnym, to trudno związać koniec z końcem. Przepraszał, sam próbował coś tam naprawiać, ale nie zawsze mu to wychodziło. Dom powoli podupadał i stało się jasne, że powinniśmy go jak najszybciej sprzedać. Zanim zamieni się w ruinę.
To nie była łatwa decyzja
Przeżyliśmy w nim przecież tak wiele szczęśliwych chwil. Poza tym, jak mówi przysłowie, starych drzew się nie przesadza. Baliśmy się, że nie odnajdziemy się w nowym miejscu, będzie nam brakować wieczorów spędzanych w ogrodzie, sąsiedzkich pogaduszek. Zwlekaliśmy więc i zwlekaliśmy. Ale gdy zimą ubiegłego roku zorientowaliśmy się, że dach przecieka i szykuje się kolejny, wielki wydatek, poddaliśmy się.
– Koniec, kropka. Czas zapomnieć o sentymentach i zacząć myśleć rozsądnie. Sprzedajemy – stwierdził mąż.
– Jesteś pewien? – zapytałam.
– Tak. Nie poradzimy sobie. Choćbyśmy na głowie stanęli, nie wysupłamy pieniędzy na remont – odparł. – A przecież kredytów na to brać nie będziemy, to by nas dobiło.
Kilka dni później zgłosiliśmy dom do agencji nieruchomości i czekaliśmy na oferty. Planowaliśmy, że po wszystkim kupimy sobie niewielkie mieszkanko w bloku, w mieście, a resztę pieniędzy przelejemy na konto, na czarną godzinę. Może nawet pojedziemy na egzotyczne wakacje? Tyle lat nigdzie nie wyjeżdżaliśmy, bo zawsze coś przy domu było do zrobienia. Teraz sobie odbijemy.
Kupiec trafił się na początku wiosny. Przyszedł, obejrzał, zaproponował cenę. Była niższa od tej, którą chcieliśmy uzyskać, ale się zgodziliśmy. Baliśmy się, że bez remontu dach nie wytrzyma kolejnego roku i wtedy nie będzie już czego sprzedawać. Podpisaliśmy umowę przedwstępną, dostaliśmy naprawdę porządną zaliczkę. Resztę pieniędzy mieliśmy otrzymać w dniu wyprowadzki, czyli po trzech miesiącach. Kupujący był niezadowolony, bo chciał od razu zaczynać remont, ale powstrzymałam jego zapędy.
– Najpierw musimy znaleźć sobie mieszkanie, potem opróżnić dom. Nie jesteśmy już najmłodsi i potrzebujemy na to trochę czasu – tłumaczyłam mu.
– No dobrze, tyle ostatecznie mogę poczekać. Ale ani dnia dłużej. Ja też muszę zdążyć z naprawą dachu przed zimą. No i jeszcze pokoje odświeżyć i umeblować – odparł.
– Proszę się nie martwić. Najpóźniej w czerwcu dostanie pan swoje klucze. Na sto procent – obiecałam.
Mieszkanie znaleźliśmy bardzo szybko
Dwupokojowe, w spokojnej okolicy. Z pięknie urządzoną kuchnią i łazienką. Od razu nam się spodobało. Blisko do sklepu, do autobusu, przychodni, kościoła. Miało jeszcze inną zaletę: kosztowało tyle, ile dostaliśmy samej zaliczki za dom. Raz dwa załatwiliśmy wszystkie formalności. Teraz pozostawało tylko jedno: przeprowadzka. I tu zaczęły się poważne kłopoty. O tym, że nie będzie to prosta sprawa, przekonaliśmy się już pierwszego dnia pakowania. Przeszliśmy po wszystkich pomieszczeniach i nagle uświadomiliśmy sobie, że przez te prawie trzydzieści lat w naszym domu nazbierało się mnóstwo różnej wielkości rzeczy, których z powodu ciasnoty w nowym mieszkaniu nie możemy ze sobą zabrać. Nie chodziło tylko o meble, ale także dywany, zasłony, firany, naczynia, ozdoby, szkło… No i oczywiście książki. Oboje z mężem uwielbiamy czytać i zgromadziliśmy całkiem pokaźną bibliotekę. Gdybyśmy chcieli przewieźć ją w całości, półki na książki musielibyśmy zamontować nawet w łazience. A i tak miejsca by nie starczyło. Po oględzinach byliśmy lekko przerażeni. Usiedliśmy przy herbacie i zaczęliśmy się zastanawiać, co z tym wszystkim zrobić.
– Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak dużo mamy klamotów. Myślałem, że spakujemy się raz dwa i po kłopocie. A tu taka niespodzianka… – pokręcił głową mąż.
– No właśnie. Nie chcę cię martwić, ale większość trzeba będzie chyba wyrzucić – odparłam ze smutkiem.
– Słucham? Chyba zwariowałaś! Szkoda by było! Przecież wiele z nich nadaje się jeszcze do użytku – oburzył się.
– Pewnie tak, ale nie mamy innego wyjścia. Nie zmieszczą się w naszym nowym mieszkaniu, choćby nie wiem co. Nawet gdybyśmy pudła ustawili po sam sufit… – westchnęłam ciężko.
Henryk zamyślił się.
– Mam! Rozdamy nadwyżkę po rodzinie – krzyknął nagle uradowany.
– Czy ja wiem… To chyba nie jest najlepszy pomysł – mruknęłam.
Przez skórę czułam, że taka akcja zakończy się niepowodzeniem. Gdybyśmy mieli jakieś cenne antyki, drogie obrazy, to chętni raz dwa by się znaleźli. Ale nasze meble miały ledwie dwadzieścia parę lat. Porządne, ale mimo wszystko już podniszczone.
Mąż był jednak pełen entuzjazmu
– Nie bądź taką pesymistką. Zwołujemy zjazd rodzinny. Zobaczysz, ani się obejrzymy, a dom będzie świecił pustkami.
– Niech będzie. Co nam szkodzi spróbować? Z wyrzucaniem zawsze zdążymy – zgodziłam się, choć bez przekonania.
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. W weekend zaprosiliśmy do siebie kuzynów, pociotków, no i oczywiście syna z żoną. Przyjechali wszyscy. Pochodzili, poszperali po kątach, pooglądali. Nawet wybrali po kilka drobiazgów, głównie naczynia i szkło, a także narzędzia ogrodnicze. Ale reszty nie chcieli. Tłumaczyli, że większość rzeczy jest już niemodna. Nikt dzisiaj nie stawia w mieszkaniu takich mebli, nie wiesza ciężkich zasłon i żyrandoli z ozdobami, nie kładzie wzorzystych dywanów na podłodze, no i nie trzyma takiej ilości książek. Bo nie dość, że zajmują mnóstwo miejsca, to jeszcze zbierają kurz.
– Najlepiej zróbcie selekcję i zdecydujcie, co chcecie zabrać. A na resztę zamówcie kontener albo nawet dwa. Nie ma co zawracać sobie głowy tymi wszystkimi gratami – powiedział w pewnym momencie syn.
– Jak możesz tak mówić? Przecież z każdą z tych rzeczy wiążą się jakieś wspomnienia. A książki? Przecież to mądrość świata, skarbnica wiedzy. Nie mogą trafić na śmietnik – zdenerwował się Henryk.
– Oj tato, no to co zrobisz? Wynajmiesz magazyn i będziesz raz na miesiąc jeździł, żeby to wszystko oglądać i dotykać? Przecież to bez sensu! – prychnął Aleksander.
Pozostali goście skwapliwie mu przytaknęli. I zgodnym chórem obiecali, że jak podstawią kontenery, to pomogą nam je wypełnić, bo sami sobie nie poradzimy. Mąż totalnie się załamał. Przez następne dni chodził po domu i przeglądał nasze skarby. Ale niczego nie był w stanie wyrzucić. Mnie też nie było łatwo. Zawsze mi się wydawało, że nie przywiązuję się do rzeczy. To Henryk najczęściej nalegał, żeby zostawić to czy tamto, bo może się jeszcze przydać. Czasem byłam na niego zła za to chomikowanie, bo uważałam, że zagraca dom. Ale jak przyszło co do czego, to też nie potrafiłam się prawie z niczym rozstać. Wypełniłam kilka niedużych worków na śmieci, głównie starymi rachunkami i papierzyskami, a potem stanęłam w miejscu. Bo co spojrzałam na jakiś przedmiot czy mebel, to wracały wspomnienia. Miałam wrażenie, że jeśli je wyrzucę, to tak jakbym się pozbyła cząstki własnego życia. Zostawiałam to więc na swoim miejscu.
Mijały kolejne dni, a my z selekcją byliśmy ciągle w lesie. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że w końcu będziemy musieli podjąć jakąś decyzję, ale odwlekaliśmy ten moment i odwlekaliśmy. I nie wiadomo, czym by się to wszystko skończyło, gdyby nie nasz mądry 15-letni wnuczek, Kajtek. Przyjechał do nas rankiem, na niespełna miesiąc przed ostatecznym terminem wyprowadzki. Henryk jeszcze leżał w łóżku, a ja krzątałam się w kuchni.
– No i jak wam idzie pakowanie? Chyba nie za dobrze, bo wszystko stoi jak dawniej – powiedział, rozglądając się wokół.
– A żebyś wiedział. Trudno nam wyrzucić wszystkie te rzeczy na śmietnik. Szkoda, że nikt ich nie chce – westchnęłam.
– A tam, zaraz nikt. Ktoś na pewno się znajdzie! – uśmiechnął się.
Spojrzałam na niego zdumiona
– Co ty opowiadasz? Przecież zaprosiliśmy całą rodzinę. I co? Twoich rodzice wzięli zaledwie kilka drobiazgów. Ciotki i wujkowie też. Mówią, że to graty…
– Na nich świat się przecież nie kończy. Zdecydujcie, co chcecie zabrać, a resztę po prostu sprzedajcie – stwierdził.
– Bardzo chętnie, tylko jak znaleźć kupców? Nie mamy siły ani czasu szukać komisów z wyposażeniem wnętrz, antykwariatów. No i wozić tych mebli nie wiadomo gdzie – wzruszyłam ramionami.
– A kto wam każe szukać i wozić. Jest przecież internet. Na pewno słyszałaś babciu o takim wynalazku – wyszczerzył zęby.
– No pewnie, że tak – burknęłam.
– No właśnie. Część rzeczy wystawimy na aukcji, część umieścimy na portalach, a te najmniej atrakcyjne na stronach: „oddam za darmo”. I napiszemy: „odbiór osobisty”. Jest mnóstwo możliwości! – wyjaśnił.
– E tam, twój ojciec mówił, że te nasze rzeczy są nic nie warte…
– Babciu, uwierz mi, on się na tym nie zna. Nie masz pojęcia, jakie ludzie graty wystawiają. I sprzedają – odparł Kajtek.
– Tak myślisz?
– Nie myślę, tylko wiem! Nie ma się nad czym zastanawiać. Nie dość, że zarobicie parę groszy, to jeszcze będziecie mieć pewność, że wasze skarby trafią w dobre ręce. Bo jak komuś coś niepotrzebne, to nie kupuje, prawda? – stwierdził.
– A pomożesz nam to wszystko jakoś zorganizować? Ani ja, ani dziadek nie wiemy, jak się do tego zabrać – przyznałam.
– Nie ma sprawy. Stopnie na koniec roku już wystawione, zaraz wakacje, więc mam mnóstwo wolnego czasu. Stawiam tylko jeden warunek: część zysku dla mnie. Przepraszam, że jestem taki interesowny, ale w sierpniu chcę zrobić kurs nurkowania. A ojciec płacze, że nie ma kasy – westchnął.
– Wnusiu, nawet cały zysk dla ciebie. Co do złotówki. Byleby tylko nasze rzeczy znalazły się w domach, a nie na wysypisku. Jeśli tak się stanie, będziemy najszczęśliwszymi ludźmi na świecie – ucałowałam go.
– Naprawdę? To super. W takim razie idę ściągnąć dziadka z łóżka. Powiem mu co i jak, po czym zabieramy się do roboty. Im wcześniej zaczniemy, tym szybciej skończymy i zarobimy – uśmiechnął się młody.
Mąż był zachwycony pomysłem Kajtka
Nabrał takiego wigoru, jakby ubyło mu ze trzydzieści lat. Ja oczywiście też poczułam się lepiej. Selekcja poszła błyskawicznie. Wnuk obfotografował wszystkie zbędne rzeczy i wrzucił zdjęcia do internetu, na odpowiednie portale. Gdy skończył, była już noc.
– No i co teraz? – zapytał go dziadek.
– Teraz trzeba czekać. Aukcjami i mailami ja się zajmę, bo nie wiecie, o co chodzi. Ale telefony od kupców musicie już odbierać sami. Pewnie będą się targować, więc specjalnie dałem takie ceny, żeby było z czego opuścić – odparł.
– Zajmiemy się, zajmiemy. I damy rabaty. Byleby tylko zadzwonili – zapewniłam go.
– Zadzwonią, zobaczycie. A z rabatami nie przesadzajcie. Pamiętajcie o moim kursie nurkowania! – pogroził palcem.
Pierwszy telefon odebraliśmy już następnego dnia. Potem kolejne. Nagle okazało się, że wielu ludziom podobają się nasze rzeczy. Ktoś tam powiedział, że oszlifuje i odmaluje sosnowe meble z salonu i dawnego pokoju Aleksandra, komuś innemu przypadł do gustu wełniany dywan pamiętający jeszcze czasy PRL-u, kolejnemu żyrandol, lampa, wazony. I tak dalej, i tak dalej… Ludzie przyjeżdżali po kolejne drobiazgi, meble, dodatki i opowiadali, co z nimi zrobią, gdzie postawią. Słuchaliśmy tego jak urzeczeni. Nawet książki znalazły właściciela. I to jednego, chociaż za radą wnuka podzieliliśmy je na tematyczne pakiety. No wiecie – kryminały, literatura piękna, historia… Kupił je od nas ojciec pewnego osiemnastolatka. Przyjechał półciężarówką, z ekipą do dźwigania. Gdy wszystkie tomy leżały już na pace, podszedł do nas, żeby zapłacić.
– Gratuluję, stał się pan właścicielem porządnej biblioteki – uśmiechnęłam się.
– Te książki to dla mojego najstarszego syna, Patryka – powiedział.
– Naprawdę?
– Tak. To dziwny chłopak. Naprawdę dziwny. Jakiś taki niedzisiejszy – westchnął.
– A to dlaczego? – zdziwiłam się.
– Widzicie państwo, zaproponowałem, że na osiemnaste urodziny kupię mu motor albo samochód. Normalny chłopak najpierw skakałby ze szczęścia do sufitu, a potem zaczął rajd po salonach i komisach, żeby coś wybrać. A on co? Skrzywił się i oświadczył, że nie chce żadnej maszyny, że marzy o wielkiej bibliotece. I to z książkami wydanymi przed laty, bo wtedy to tylko porządna literatura na rynku była, a nie takie badziewie jak dziś – wyjaśnił.
– To syn lub czytać?
– I to jak! Nosa od książek nie odrywa! Jego koledzy grają w gry komputerowe, chodzą na imprezy, a on tylko książki i książki. Trochę to nienormalne, prawda?
– Może i tak, ale na pewno wspaniałe. Gratuluję! Ma pan bardzo mądre, rozsądne i wartościowe dziecko – odparłam.
Mężczyzna spojrzał na mnie niepewnie
– Tak pani myśli? To pewnie dlatego tak trudno mi się z nim dogadać. Wie pani, ja to coraz częściej mam wrażenie, że w naszej rodzinie jajko jest mądrzejsze od kury. I od koguta – powiedział i poszedł do samochodu.
Te słowa tak nas rozbawiły, że przez kwadrans zaśmiewaliśmy się z mężem do łez. Wielka wyprzedaż trwała przez dwa tygodnie. Pozbyliśmy się prawie wszystkich niepotrzebnych rzeczy. Na kilka dni przed wyprowadzką dom był pusty. Zostały tylko naprawdę zniszczone graty, które bez żalu wyrzuciliśmy na śmietnik. Po wszystkim podliczyliśmy pieniądze i osłupieliśmy. Nie spodziewaliśmy się, że zgromadzimy aż tak dużą sumę. Zgodnie z obietnicą oddaliśmy wszystko wnuczkowi. Był wniebowzięty.
– O rany, wystarczy nie tylko na kurs, ale także na ekstra sprzęt do nurkowania. Najlepszej firmy. Kumple z wrażenia padną – cieszył się, przeliczając banknoty.
– Twój ojciec pewnie też. Pamiętasz? Kontenery nam kazał zamawiać. A tu proszę, okazało się, że nawet na starych rzeczach można zarobić. Chciałabym zobaczyć jego minę, jak się o tym dowie – wtrąciłam.
– Oj babciu, mówiłem ci, że on się nie zna. To co dla jednych jest gratem, dla drugich może okazać się skarbem – uśmiechnął się.
Nowy właściciel domu odebrał klucze, tak jak się umówiliśmy. Przejechał od razu z ekipą remontową. Kiedy wsiadaliśmy do samochodu, robotnicy właśnie zaczęli rozstawiać rusztowania. Ostatni raz spojrzeliśmy na dom. Z jednej strony było nam smutno, ale z drugiej cieszyliśmy się, że miejsce, w którym spędziliśmy tyle szczęśliwych chwil, nie zamieni się w ruinę, ale ktoś tchnie w nie nowe życie. I będzie się nim cieszyć jeszcze przez wiele lat. Tak jak my się cieszyliśmy.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”