Powstanie warszawskie znam z opowieści dziadka i babci. Moi rodzice byli za mali, żeby cokolwiek pamiętać. Mama miała niespełna półtora roku, jeszcze przed powstaniem dziadek wyjechał z nią z Warszawy. Jej mama już wtedy nie żyła, zmarła zaraz po porodzie. Mój tata, o rok starszy, w sierpniu 1944 roku miał cztery lata. Mieszkał z mamą, jego tata na początku wojny zaginął. Po wojnie okazało się, że zmarł w obozie koncentracyjnym.
Musiała pracować, choćby i u Niemców
Co roku 1 sierpnia jest dla mojej rodziny bardzo ważny. Odkąd pamiętam, tego dnia zawsze chodziliśmy na cmentarz, a potem na ulice, na których w czasie powstania zginął ktoś z rodziny lub znajomych moich dziadków. Jak byłam mała, nie rozumiałam, dlaczego co innego słyszę od babci i dziadka, a czego innego uczę się w szkole. Chociaż i te rodzinne opowieści różniły się od siebie. Inaczej powstanie i zryw ludności wspominał tata mojej mamy, inaczej mama ojca.
Dziadek mówił o nim zawsze z łezką w oku i żalem, że nie mógł uczestniczyć osobiście w tak ważnych wydarzeniach. Wspominał to, co sam widział i co usłyszał od kolegów, którzy przetrwali. Dobrze pamiętał ich pseudonimy, wiedział, kto został rozstrzelany, kto zginął w kanałach, a komu cudem udało się uciec. Zawsze mi powtarzał:
– Wojna nie była piękna ani dobra czy potrzebna, wyzwoliła w ludziach różne instynkty. Wśród moich znajomych byli i tacy, co z wrogiem kolaborowali. Tych na szczęście była garstka, a my zrywaliśmy z nimi kontakt. Pamiętam to uczucie, jak chodziliśmy z ulotkami, organizowaliśmy broń, napady na ciężarówki wojskowe…
Dziadek wspominał, że najpiękniejsza w tym wszystkim była ludzka solidarność. I euforia, ten zapał do walki, gdy już wiedzieli, że nie oddadzą miasta bez walki. Babcia miała jednak z tego czasu zupełnie inne wspomnienia. Ona żałowała, że powstanie wybuchło, że do niego doszło.
– Wiesz, Zosiu, jesteś już prawie dorosła, więc mogę być z tobą szczera – mówiła. – W czasie wojny inaczej się żyje. Człowiek nie wie, co go jutro spotka, i modli się tylko o przetrwanie. Właściwie walczy o przetrwanie, bo to też była walka. O chleb, o cukier i ziemniaki, o leki. Ja nigdy nie bawiłam się w konspirację. Może gdyby mój mąż był przy mnie, wszystko byłoby inaczej. Ale ja już w ciąży zostałam sama…
Babcia miała wsparcie, bo w Warszawie mieszkała większa część naszej rodziny. Lecz z każdym tygodniem bliskich ubywało: łapanki, wywózki, ucieczki do partyzantki, głód, choroby…
– Cieszyłam się, gdy upłynął miesiąc i nie dostawałam informacji o kolejnej śmierci – mówiła babcia. – Cieszyłam się, że mam pracę, dzięki której mogę utrzymać siebie i dziecko. I powiem ci, wnusiu, że byłam przeciwna tym wszystkim akcjom sabotażu. Dla mnie zamknięcie fabryki, w której byłam zatrudniona, oznaczałoby śmierć głodową. Więc co z tego, że pracowałam dla Rzeszy? Wtedy nie było wyboru, Niemcy przejęli wszystkie większe zakłady. Nasi namawiali, żeby nie pracować dla okupanta, nie pomnażać jego dóbr, ale gdybym tego nie robiła, nie miałabym pieniędzy dla siebie i synka. I pracując, miałam Ausweis, dzięki któremu Niemcy podczas kontroli mnie przepuszczali.
Próbowałam sobie wyobrazić siebie na jej miejscu, jak z moją malutką córeczką jestem sama, nie mam co jeść, a wokół mnie każdego dnia giną ludzie. Chyba bym sobie nie poradziła!
Ludzie czuli złość na powstańców...
– Ja tam nie wiem, czy dobrze robiłam, czy źle, nie walcząc czynnie, nie szmuglując jedzenia, nie roznosząc ulotek. Ale żyłam zgodnie z własnym sumieniem – mówiła babcia. – Gdy raz przyszedł do nas ranny mężczyzna, co uciekał przed gestapowcami, opatrzyłam go, dałam chleba, jednak kazałam odejść. Gdyby go u mnie znaleźli, zginęlibyśmy wszyscy. Ja miałam swój cel podczas tej wojny – zrobić wszystko, żeby mój syn przeżył. I robiłam to tak, by nikogo nie skrzywdzić i samej się w nic nie wplątać.
Właśnie dlatego babcia nic nie wiedziała o powstaniu. To była akcja zbrojna, cywilom nikt nic nie mówił. Jego wybuch zaskoczył babcię tak samo jak innych.
– Wiedzieliśmy, że coś się dzieje – przyznała. – Że wojska radzieckie podchodzą pod Warszawę, że Niemcy są coraz bardziej rozdrażnieni, bo przegrywali. I każdego dnia człowiek miał coraz większą nadzieję, że może wreszcie się ten koszmar skończy, że może jednak uda się wojnę przeżyć. A jednocześnie baliśmy się, jak to będzie. Czy Niemcy po prostu uciekną, zostawiając miasto i ludzi, czy puszczą nas z dymem? Ale baliśmy się też Ruskich, bo po nich tylko śmierć i pożogi zostawały.
Babcia miała zamiar wyjechać z dzieckiem na wieś, gdzie mieszkała jej daleka krewna. Sądziła, że tam będą bezpieczni. Dobytek już nawet spakowała, szukała jedynie jakiegoś wozu czy innego transportu, który by ich dwoje zawiózł na miejsce albo chociaż jak najdalej od Warszawy.
– I wtedy wybuchło powstanie. Z dnia na dzień zostałam bez jedzenia, picia, odcięta od świata – w oczach starszej pani zaszkliły się łzy. – Nie było mowy, żeby udało nam się wydostać! Wszystkie rogatki obstawione przez wojska, wszędzie walki. Musiałam sobie radzić na miejscu. Ale zapasów miałam niewiele, szykowałam się przecież do ucieczki! Kiedy zaczęły się bombardowania, schowałam się, tak jak i inni, w piwnicy. Choć to lato, w piwnicach było zimno i mokro, na ścianach grzyb, wszędzie biegały szczury… Trzymałyśmy tam dzieciaki całymi dniami, bałyśmy się, że na ulicy trafi je jakaś zbłąkana kula… Córka sąsiadki wyszła na chwilę, tylko na podwórko. Zginęła! To były najgorsze dni w czasie całej wojny. Niemcy wyciągali takich jak my, niektórych gdzieś wywozili, większość na miejscu rozstrzeliwali. Gdy słyszeliśmy tupot butów wojskowych, zatykaliśmy usta dzieciom, żeby nie płakały.
A dzieciaki małe ryczały cały czas. Były głodne, bały się. Większość chorowała. My, dorośli, wychodziliśmy na zmianę z piwnic, żeby zorganizować jakieś lekarstwa czy żywność. Nigdy nie było wiadomo, czy ten, co poszedł, wróci, i kiedy. Podczas nieobecności rodziców przejmowało się opiekę nad ich dziećmi. Ja Januszka też kiedyś zostawiłam, musiałam dla niego zdobyć proszki na gorączkę.
Na swój sposób walczyła o życie
Babcia opowiadała, że czuła złość na powstańców. Ludzie koczujący w ukryciu powtarzali, jakie to niesprawiedliwe, okropne. Że całą wojnę udało im się szczęśliwie przetrwać, a tuż przed wyzwoleniem mieli zginąć!
– Dlatego, wnusiu, ja tego za bohaterski zryw nie uważam – podsumowała. – Tysiące ludzi nic nie wiedziało o planach, nie zdążyło uciec ani się bezpiecznie schować. I tysiące zginęły.
Po klęsce powstania babcia trafiła do Pruszkowa, do obozu przejściowego. Tam też łatwo nie było, brakowało jedzenia, picia. Z przerażeniem patrzyła na codzienne selekcje: mężczyzn i starszych chłopców Niemcy gdzieś wywozili. Ona mogła się tylko domyślać, dokąd jadą…
Na szczęście udało się przeżyć i jej, i dziecku. A potem na nowo próbowała układać swoje życie na zgliszczach miasta, ona i tysiące warszawiaków.
Babcia zmarła już wiele lat temu. Co roku palę świeczkę na jej grobie, nie tylko na Wszystkich Świętych, ale też w rocznicę powstania. Bo chociaż to powstanie było nie po jej myśli, to przecież i ona w nim na swój sposób walczyła o życie.
Czytaj także:
„Babcia myślała, że jej mąż zginął na wojnie. Wrócił niespodziewanie, gdy szykowała się do ślubu z jego bratem”
„Portret prababci skrywał tajemnicę. Odkryłam, że przed wojną miała pierwszego męża, o którego istnieniu nikt nie wiedział”
„Babcia została w dzieciństwie siłą odebrana rodzicom. Gdy pokochała drugą mamę, upomniała się o nią pierwsza...”