– Kto to? – spytał mój syn, pokazując zdjęcie mojej babci.
Wyciągnął je spod innej fotografii z najstarszego albumu. Wyjęłam spłowiałe zdjęcie z nieostrożnych rączek pięciolatka i przyjrzałam się mu. Po prawej stała moja prababcia. Uśmiechała się do niewiele starszej od niej kobiety w okularach, której nie znałam. Jakaś jej koleżanka? Kuzynka?
– To… To moja mutti… – powiedziała babcia zmienionym głosem.
– Kto? – nie zrozumiałam.
– Moja mutti. Moja druga mama.
Babcia Daria dotknęła zdjęcia, jakby było największą świętością. Nigdy nie słyszałam, żeby mówiła o jakiejś drugiej mamie. Przecież miała jedną mamę. Znałam ją, pamiętałam, byłam na jej pogrzebie. Moja mama też nie wspominała o tym, żeby miała dwie babcie po kądzieli, pamiętałabym na bank. Patrzyłam na staruszkę, która wpatrywała się w fotografię ze łzami w oczach.
– Może trzeba wam opowiedzieć…? – szepnęła. – Póki jeszcze mogę to zrobić, póki skleroza całkiem mi wspomnień nie zjadła, żebyście ją poznali i zapamiętali…
Babcia zapatrzyła się w jakieś tylko przez siebie widziane światy, westchnęła głęboko i zaczęła opowiadać.
Mówisz po niemiecku albo spotyka cię kara
To było podczas wojny. Niemcy uznali, że dorosłych Polaków trzeba tępić i zabijać, bo same z nimi kłopoty, a dzieci… Co do dzieci mieli inny plan. Te „wartościowe rasowo”, pasujące do nordyckiego wzorca, postanowili wcielać do germańskich rodzin i zniemczać. Oczywiście, musiały to być maluchy, takie, które z czasem zapomną, kim były, zapomną swoją prawdziwą rodzinę, rodzeństwo, ojczysty język, pochodzenie, religię, wszystko.
Daria i jej siostra Jadzia były takimi dziećmi. Tata walczył na froncie, mama pracowała całymi dniami, żeby ich utrzymać. A maluchami zajmowała się sąsiadka i starsze rodzeństwo. Pewnego dnia ktoś załomotał do drzwi, wszedł jakiś mężczyzna z żołnierzami, kazał odsunąć się starszej trójce, a młodsze dziewczynki ocenił na czyste aryjki i kazał zabrać. Sąsiadka protestowała, ale postraszyli ją karabinami. Ustąpiła. Bała się o siebie i resztę dzieci.
– Zabrali nas.
– Jak to: zabrali was? – złapałam się za głowę. – A mama? Nie szukała was?
– Szukała! Ale co mogła zrobić? Niemcy udawali idiotów. Jakie dzieci? My nie porywamy żadnych dzieci, proszę szukać, jeśli je pani zagubiła! Taka była ich odpowiedź. Mama szalała z rozpaczy, to wiem od sióstr i brata, którzy mi potem opowiadali, co działo się tutaj, gdy mnie i Jadzię Niemcy wywieźli…
Najpierw dziewczynki trafiły do obozu. Daria miała sześć lat i nadal pamiętała wszystko, co się tam wydarzyło. W jej przypadku plan nie zadziałał idealnie. Jadzi pozostały tylko jakieś przebłyski, ale ona miała raptem trzy lata. Daria, choć też przerażona, starała się chronić młodszą siostrę, oddawała jej swoje jedzenie, chowała dla niej chleb. Dzieci były uczone języka niemieckiego, a jak któreś używało polskiego, było bite, przy wszystkich, żeby reszta widziała, co je spotka za nieposłuszeństwo.
Niektóre z dzieci po takiej karze znikały na zawsze. Jedną dziewczynkę tak długo polewali wodą na zimnie za używanie polskiego języka, że zamarzła na śmierć.
– A wszystko po to, byśmy uwierzyli, że tu jest piekło, a w nowych domach, do których trafimy, czeka nas raj.
– W nowych domach? To po zakończeniu wojny nie wróciliście do rodzin? – nie mieściło mi się to w głowie. Przecież tyle było opowieści, że ludzie wracali. Z Syberii, na piechotę, co zajmowało im miesiące, lata, ale wracali do swoich.
A babcia nie? Więc jakim cudem była… moją babcią, moją polską babcią? Z czwórką polskiego rodzeństwa?
Babcia pogrążyła się na dłuższą chwilę w swoich myślach. Nie chciałam jej przeszkadzać, miała swoje lata. Może musiała uporządkować sobie to i owo, odkurzyć…? W końcu podjęła opowieść na nowo. Słuchałam zafascynowana. Stefek też siedział spokojnie, choć o drugiej wojnie nic nie wiedział.
– My już nie mieliśmy rodzin. Codziennie nam powtarzano, że jesteśmy sierotami. Nie mamy rodziców, rodzeństwa, nie mamy domów, ale będziemy mieć nowe, jeśli będziemy grzeczni i nauczymy się niemieckiego. I tak w kółko. Ja nie miałam już nawet siostry, bo rozdzielono mnie z Jadzią. Tęskniłam za nią strasznie, ale za płakanie można było dostać lanie, takie do krwi, więc płakałam do środka, aż się w tych łzach utopiłam, i zaczęłam zapominać, bo tak było łatwiej. A potem…
Raj Darii znajdował się w Bawarii...
Zawieziono ją do nowego domu. Rzeczywiście było w nim jak w raju. Zamiast twardego obozowego łóżka z brudnym kocem, miała własny dziewczęcy pokoik, łóżeczko z różową pościelą, okrągły stoliczek… Przywitała ją piękna pani, która się ładnie uśmiechała, ciągle przytulała i całowała, nazywała ukochaną córeczką, a siebie mutti. Jej mąż, papa, też głaskał Dorę po głowie i trzymał za rękę na spacerze. Obcy ludzie, znajomi mutti i papy, uśmiechali się do małej blondyneczki, mówili, że jest śliczna, i dawali jej cukierki. Miała ładne sukienki i kokardy we włosach.
Wyglądała jak księżniczka. Nikt jej nie bił, nie głodził, dostawała tyle jedzenia, ile chciała.
– Jak poszłam do szkoły, dowiedziałam się, że ten raj to Bawaria.
– Chodziłaś do szkoły w Bawarii?! Przecież ty nigdy nawet na wakacje nie chciałaś za granicę pojechać! – zawołałam.
– Bo wyjazd kojarzył mi się z tym, że mogłabym tu już nigdy nie wrócić, mimo że wojna się skończyła. Nie potrzebowałam wojaży. Ale wtedy… Żyłam tam sobie, kochana i rozpieszczana, powoli zapominając o Jadzi, o Heniu, Jagódce i Julii, o mamie i sąsiadce, która nas pilnowała, o tacie, co walczył gdzieś tam, na froncie…
Była Niemką, tyle wiedziała. Mówiła płynnie po niemiecku, a mutti cieszyła się, gdy śpiewała niemieckie piosenki i recytowała niemieckie wierszyki. I nagle, po kilku latach, przyszedł list. Od adwokata, który poszukiwał Darii na prośbę jej prawdziwej, biologicznej mamy. Znalazł siostry w rejestrach organizacji, która zajmowała się porywaniem polskich dzieci i wywożeniem ich do Niemiec. Zniemczyli ich imiona, ale zostawili je w podobnym brzmieniu. Robili tak, by dzieci się nie buntowały i łatwiej przestawiały na nowe imiona. Dlatego Daria została Dorą. Ale teraz zgodnie z prawem musiała wrócić do niepodległej Polski, do jakiejś polskiej mamy.
– Ile miałaś lat?
– Dziesięć. Był rok czterdziesty szósty i od paru lat żyłam jak Niemka. Nie, ja byłam przeświadczona, że jestem Niemką, a jakaś inna, polska rodzina, inny dom to tylko dziwny sen. A tu list i nakaz, że mam jechać, i koniec. Do obcego dla mnie kraju, do nieznanej mi rodziny. Nie chciałam.
– No dobrze, rozumiem, ale ta… mutti, jak mogła zabrać czyjeś dziecko i zatrzymać jak swoje? – pytałam.
– Mutti wcale nie wiedziała, że mam rodzinę. Wmówiono jej, że adoptuje sierotę wojenną, i zajmowała się mną jak prawdziwą córką.
– Może chcesz w to wierzyć, babciu? – wyrwało mi się, ale staruszka nie podjęła wątku.
– Gdy mnie pakowała, płakała i modliła się, żebym nie trafiła do domu dziecka. W płaszczyku zaszyła mi kartkę z adresem i pieniądze, żebym w razie czego mogła napisać do niej list, a wtedy – obiecała – przyjedzie i zabierze mnie z powrotem.
– I napisałaś?
– Napisałam! Chciałam wracać! Tu dzieci się ze mnie śmiały, przezywały „niemichą”. Tu była jakaś obca mama, która płakała, gdy tylko na mnie spojrzała. Rodzeństwo, które też było obce i prawie dorosłe, i nie wiedziało, jak mnie traktować. Jadzia, którą pamiętałam jak przez mgłę, też ciągle płakała, i uciekała z domu, też chciała wracać, tyle że do Berlina, do domu dziecka, w którym mieszkała. A potem po mnie przyjechała mutti…
Wstydziła się, że pokochała niemiecką mamę?
– Serio? Przyjechała po ciebie? – aż podskoczyłam. – Z Bawarii?
– Z Bawarii. Tak jak ja, cztery dni pociągiem, ale przyjechała, gotowa podpalić świat, byle jej córeczce nie działa się krzywda. Stanęła na progu naszego mieszkania, ja hardo powiedziałam mamie, że to jest moja mutti, u której mieszkałam, zanim mnie tu na siłę ściągnięto…
– I co? – wstrzymałam oddech.
– Mama rzuciła się mutti na szyję. Dziękowała, że tamta się mną zajęła, że dała mi dom i miłość. Mutti nic nie rozumiała, musiałam tłumaczyć, bo powoli przypominałam sobie polski, którego długo nie używałam. Popłakały się obie. To zdjęcie zrobiono właśnie wtedy, na początku czterdziestego siódmego. A ja zrozumiałam, że mam dwie matki. Zostałam w Polsce, bo nawet mutti przekonywała mnie, że należę do tego miejsca, do tej rodziny, choć serce jej pękało… Utrzymywałyśmy kontakt, listowny i telefoniczny, aż do jej śmierci. Najpierw zmarł papa, parę lat później ona. A potem moja mama.
– I nigdy nie powiedziałaś o tym ani słowa! – nie mogłam w to uwierzyć.
– Taka historia! Babuniu, to trzeba spisać. Masz wciąż te listy? – aż paliłam się do tego, żeby je przeczytać.
– Mam, oczywiście, że mam. Żałuję, że tak bałam się nosa za granicę wyściubić. Nie byłam na pogrzebie papy ani mutti, nie odwiedziłam ich grobów… Choć tęskniłam. Zawsze nazywałam ją w myślach tak, jak mi się przedstawiła pierwszego dnia. Mutti. Moja mama. Druga mama.
– Pojedziemy tam kiedyś ze Stefkiem, obiecuję ci. Zapalimy im świeczkę w twoim imieniu. I podziękuję mutti, że się tobą zajęła. Może tym samym uratowała ci życie.
Przytuliłam babcię, która nadal kciukiem przesuwała po zdjęciu, trzymanym w pomarszczonej dłoni. Niesamowite, co przeżyła, przerażające, ale też piękne i wzruszające. Czemu trzymała to w tajemnicy? Bo pokochała niemiecką mamę? Teraz miałam ochotę pokopać głębiej w rodzinnej historii. Kto wie, co jeszcze odkryję?
Czytaj także:
„Mam wyrzuty sumienia, że na starość muszę mieszkać u córki. Wolę gnić w domu starców, niż słuchać burczenia zięcia”
„Dziadek po latach samotności znalazł sobie kochankę i wybuchła burza. Wszyscy widzieli w niej łowczynię spadków”
„Przeszedłem na emeryturę i żona wzięła mnie na celownik. Chciałem golonki, spokoju i piwa, a nie musztry, brokułów i ćwiczeń”