Zawsze słyszałam podobną odpowiedź, gdy pytałam, dlaczego nie mam tatusia. Chociaż przyznam szczerze, że przez wiele lat zupełnie mnie to nie interesowało. Wychowały mnie dwie wspaniałe kobiety: mama i babcia. Do czwartego roku życia nie szukałam wokół siebie mężczyzny, gdyż do niczego nie był mi on potrzebny.
Aż nadszedł Dzień Taty i pani w przedszkolu zaczęła uczyć nas wierszyka, który miał wyrazić dziecięcą wdzięczność za jego obecność. Byłam grzeczną dziewczynką, zatem nauczyłam się rymowanki na pamięć. Nie bardzo jednak wiedziałam, komu powinnam ją zadeklamować. W naszym domu nigdy nie było żadnych mężczyzn. Kiedyś dowiedziałam się od koleżanki, że każde dziecko ma dziadka, ale gdy spytałam o niego babcię Weronikę, ta jedynie fuknęła coś pod nosem, zakręciła szarą spódnicą i tyle ją widziałam.
Ale wróćmy do Dnia Ojca i chwili mojego powrotu z przedszkola. Pamiętam, że gdy przechodziłyśmy przez plac zabaw tuż obok piaskownicy, jeden z bawiących się tam chłopców rzucił we mnie piaskiem, który wpadł mi do ust i oczu. Zła podeszłam do niego, wyjęłam maluchowi z ręki łopatkę i pacnęłam go nią po głowie. Zaczął wrzeszczeć, a z ławki poderwała się jego matka, sąsiadka, która mieszkała klatkę dalej.
– Gdyby miała ojca, toby wiedziała, jak się zachować! – krzyknęła.
– Pani syn ma ojca i nadal nie wie, że nie można innych dzieci obsypywać piaskiem – odcięła się mama. Wzięła mnie za rękę i pomaszerowałyśmy w stronę domu.
Zżerała mnie ciekawość, jakie ukrywały tajemnice
Dopiero kiedy dorosłam, dowiedziałam się, że panna z dzieckiem w latach sześćdziesiątych uznawana była w społeczeństwie za osobę lekkiego prowadzenia się. Ja urodziłam się w roku 1955 w Warszawie i choć w stolicy ludzie byli dużo bardziej tolerancyjni, to i tak swoje przekonania mieli. Tamtego dnia dowiedziałam się zatem dwóch ważnych rzeczy. Z jednej strony, że dobrze jest mieć tatusia, a z drugiej, że nawet kiedy się go ma, to nie zagwarantuje on nam dobrego wychowania.
Kiedy powiedziałam o swych spostrzeżeniach babci, pokiwała głową i przyznała mi rację.
– Dobre wychowanie, kruszynko, zależy od kultury człowieka, a nie od tego, czy ma on tatę lub mamę.
Dopiero kiedy dorosłam, dowiedziałam się prawdy o dziadku i ojcu. Po prostu powiedziałam mamie, że chciałabym wreszcie poznać historię mojego przyjścia na świat. I jej też.
– Dlaczego teraz? – zadała mi pytanie, moim zdaniem dość głupie.
– A dlaczego nie? – uparłam się.
– Ojciec uwiódł twoją matkę i nawet o rękę jej nie poprosił, ot co! – zawołała babcia z kuchni.
Wyczułam, że mama i babcia chyba się wcześniej posprzeczały.
– Był lekarzem – mama zignorowała uszczypliwą uwagę babci.
– I co z tego! – prychnęła w odpowiedzi babcia. – Jakby to miało w czymkolwiek pomóc… Najwidoczniej sprzeczka między nimi była ostrzejsza, niż sądziłam, gdyż mama zmarszczyła brwi, wykrzywiła usta w nieprzyjemnym grymasie, po czym oświadczyła:
– A wiesz, twój dziadek też zrobił babci dzidziusia, czyli mnie, i uciekł do żony, kiedy zagroziła, że jak on nie wróci, to ona się otruje.
– Bzdura! – krzyknęła babcia.
– Zupełnie jak z moim Jurkiem – odparowała gniewnie mama.
Babcia weszła do pokoju, stanęła, podparła się pod boki. Przez chwilę patrzyły na siebie gniewnie, a potem, jak zawsze, rzuciły się sobie w ramiona, płacząc i się przepraszając. Potem zaczęły między sobą coś szeptać i w końcu oznajmiły mi, że wszystkiego się dowiem wieczorem. Muszą tylko poukładać te historie w spójną całość. Cóż, czekałam niecierpliwie.
Pierwsza zaczęła opowieść babcia.
– Przed wojną, kiedy byłam dorastającą panienką, bardzo pilnowano zachowania młodych dziewcząt i chłopców. Kontakty, które teraz są normą, uznawano za nieprzyzwoite.
– Jakie kontakty? – spytałam.
– Wszelakie! Panny z dobrych domów najczęściej chodziły do szkoły i wracały do domu pod opieką „przyzwoitek”, służących, gospoś. A że szkoły były żeńskie i męskie, to nie miały praktycznie żadnej styczności z płcią przeciwną. Pierwszy bal panny, która w wieku 16 lat była pokazywana towarzystwu, był ważnym wydarzeniem w jej życiu. Wchodziła wtedy w świat dorosłych i mogła wreszcie rozmawiać z mężczyznami – babcia uśmiechnęła się.
– To właśnie na takim balu poznałam twojego dziadka. Był porucznikiem 8 Pułku Ułanów im. Ks. Józefa Poniatowskiego. Szarmancki, o pięknych oczach, w talii wąski jak osa, jak tur szeroki w plecach. Więc nie ma się co dziwić, że się w nim zakochałam. Nieopierzona gęś… – westchnęła. – Ale ja mu również nie byłam obojętna. No i pewnej nocy Konrad wykradł mnie z domu i uprowadził, na co oczywiście przystałam z ochotą.
– Jakie to romantyczne! – szepnęłam zafascynowana tą historią. Mama wywróciła oczami.
– Było mniej romantycznie, kiedy okazało się, że tatuś już był żonaty – mruknęła pod nosem.
– Moje szczęście trwało kilka miesięcy – pokiwała głową babcia. – Potem odnaleźli mnie detektywi…
– Detektywi? – zdziwiłam się.
– Rodzice ich wynajęli – wyjaśniła. – Oczywiście zrobił się skandal, kiedy okazało się, że Konrad ma żonę. A to, że była niepełnosprawna umysłowo i rodzice zmusili go do ożenku, żeby pieniędzmi teściów ratować ich upadający majątek, nikogo wówczas nie interesowało. Takie to były czasy…
Oboje wysłano na wieś, żeby pomogli przy żniwach
Po tym, jak się rozstali, babcia nigdy już nie zobaczyła ukochanego, nie miała też o nim żadnych wieści. Dopiero 25 września 1939 roku do drzwi mieszkania pradziadków w kamienicy na Hożej zapukał jakiś żołnierz.
– Powiedział, że mój ukochany wraz z pułkiem w drugim dniu wojny, 3 września, otrzymał rozkaz zajęcia i obrony Szczekocin – westchnęła babcia. – Podczas starcia ułanów z niemieckimi samochodami pancernymi Konrad został ciężko ranny. Dwa dni później, tuż przed śmiercią, został odznaczony w szpitalu krzyżem Virtuti Militari.
To właśnie ten krzyż, jako pamiątkę swojej miłości, przekazał mi przez ordynansa, który po zdemobilizowaniu pułku przedarł się do okrążanej przez hitlerowców Warszawy. Tak więc, chociaż nie miałam męża i urodziłam nieślubne dziecko – babcia otarła łzę spływającą jej po policzku – byłam kochana i kochałam ze szczerego serca. Po co był mi ślub?
Mama też się wzruszyła, a wyraz jej twarzy powiedział mi, że jej historia również była pełna komplikacji.
– W roku 1954 miałam 19 lat – zaczęła. – Właśnie zdałam na studia na Uniwersytet Warszawski. W tamtym czasie było w zwyczaju, że świeżo upieczeni studenci jechali na wieś, żeby pomagać przy żniwach. Zostaliśmy więc zawiezieni gdzieś za Białystok i zakwaterowani w dwóch gospodarstwach. W jednej stodole spali chłopcy, w drugiej dziewczęta. Myliśmy się w zimnej wodzie, nie mieliśmy łóżek, tylko kładliśmy na siano koce. Ale jak człowiek młody, to żadne niewygodny mu niestraszne. Zwłaszcza że była piękna pogoda.
Wieczorami przy płonącym ognisku słuchaliśmy piosenek patriotycznych, nad nami świeciły gwiazdy, a serca aż rwały się do miłości… Mama dostrzegła, że babcia krzywi się na te poetyckie opisy, ale zupełnie się tym nie przejęła. – Jakieś trzy dni po naszym przyjeździe, kiedy podzielono nas już na brygady, dołączył do nas młody, przystojny mężczyzna. Okazało się, że jest świeżo po studiach medycznych i będzie naszym lekarzem. Miał na imię Jerzy i… – mama spojrzała na mnie – był twoim ojcem.
– Nigdy nie widziałam żadnej jego fotografii – powiedziałam z wyrzutem.
– Jakoś tak się złożyło – rozłożyła ręce mama. – Nie było za bardzo czasu, żeby zrobić sobie zdjęcia. Te wieczorne ogniska… – rozmarzyła się.
Właśnie podczas jednego z takich wieczornych ognisk ojciec usiadł koło mojej mamy. Gwiazdy na niebie, trzask strzelających płomieni i młoda krew obojga sprawiły, że zakochali się w sobie na zabój.
– To była dziwna miłość – uśmiechnęła się mama smutno. – Jakbyśmy wiedzieli, że musimy się spieszyć, że mamy dla siebie niewiele czasu.
Babcia najwyraźniej chciała skomentować te słowa, ale widząc moją proszącą minę, zrezygnowała.
– Nie mieliśmy wówczas pojęcia, że jakiś czas wcześniej w sąsiednim miasteczku wybuchła epidemia ospy. Ognisko choroby rozprzestrzeniło się na sąsiednie wioski. Kilka osób zmarło.
– Ospa to śmiertelna choroba? – spytałam zdziwiona.
– W tamtych latach jak najbardziej. Z tego, co wiem, dopiero w latach 80. XX wieku udało się ją opanować. Tak czy inaczej, ponieważ ówczesna władza bała się rozprzestrzenienia zarazy, wszystkich chorych zwieziono do miasteczka, które otoczono siatką. Pewnego dnia do naszej grupy przyjechał przedstawiciel tej władzy i nakazał Jurkowi, żeby się zbierał, gdyż potrzebna jest pomoc medyczna, a na razie udało im się zebrać tylko dwóch lekarzy i trzech weterynarzy.
Poruszyła niebo i ziemię, żeby tylko go odnaleźć
Ostatnią noc przed wyjazdem spędzili razem, tylko we dwoje. Do późna siedzieli nad brzegiem lasu i spoglądali nad świecący na niebie księżyc.
– Bałam się o niego, a twój ojciec stale mnie uspokajał, że nic mu nie grozi, i że po tym, jak sam przejdzie kwarantannę, najpóźniej za parę miesięcy znowu się spotkamy. Następnego dnia zabrał go samochód wojskowy i już więcej go nie zobaczyłam – mamie załamał się głos.
– Szukałam go przez trzy lata. Do kogo ja nie chodziłam i do jakich drzwi nie pukałam! Aż pewnego dnia w ministerstwie zdrowia jakiś urzędnik powiedział mi, co się z nim stało. Już po tygodniu Jurek sam zachorował. A potem zmarł…
– Dlaczego nie dowiedziałaś się o tym z gazet albo z… radia?
– W tamtym czasie władza mówiła tylko o swoich sukcesach, więc jak tu informować ludzi, że chorych na ospę zamknięto, bo nie było dla nich lekarstw?! Ci, co byli silni, przeżyli, inni nie. Takie były te powojenne czasy. Kiedy się urodziłaś, pojechałam do matki mojego Jurka, żeby poznała swoją wnuczkę. Ale ona myślała, że będę chciała od niej pomocy, że zamierzam ją na coś naciągnąć. Zerwałam z nią kontakt i już nigdy więcej się nie spotkałyśmy.
– Takie są nasze historie – zakończyła babcia. – Byłyśmy kochane, ale zbyt krótko – uśmiechnęła się smutno. – Może dlatego czasami jesteśmy złe na ten los, że tak z nami postąpił.
A moja historia miłosna, spytacie? Pewnego dnia znalazłam w skrzynce list od chłopaka, który mieszkał nad nami na drugim piętrze. Miał 14 lat. Napisał, że jest we mnie zakochany po uszy i kiedyś zostanę jego żoną. Miesiąc później wyprowadziłyśmy się do innego miasta i owo wyznanie poszło w zapomnienie. Aż pewnego dnia w klubie studenckim stanął na wprost mnie chłopak i spytał, czy go poznaję.
– A kto pyta? – spytałam niepewnie.
– Mieszkałem nad wami w kamienicy na Hożej. Może uznasz to za bezczelność, ale gdy cię znowu zobaczyłem… Chyba podobasz mi się jeszcze bardziej niż wtedy, wiesz?
Moja babcia już od dwóch lat nie żyła, gdy przyprowadziłam swojego chłopaka do mamy. Spytała, czy nie jest lekarzem. Albo żołnierzem.
– Studiuję filologię klasyczną – odparł zdziwiony.
– W porządku – uznała moja mama.
Dopiero kilka lat później wytłumaczyłam mężowi, o co jej chodziło.
Od tamtej pory minęło 38 lat i nadal jesteśmy ze sobą. Jak powiedziała mi mama, do dwóch razy sztuka. Dlaczego do dwóch, a nie trzech? Otóż na moim ślubie mamę obtańcowywał przyszywany wujek mojego męża. Dwa lata później to ja tańczyłam na ślubie mamy. Mój ojczym był wprawdzie lekarzem, lecz to nie przeszkodziło mamie przyjąć oświadczyn. Więc chyba ten los nie jest aż taki zły.
Czytaj więcej:
„Oddawałam się swojemu szefowi, bo dał mi pieniądze na operację synka. Dla mojego dziecka zrobiłabym wszystko”
„Mój brat to leń i obibok. Jest na utrzymaniu rodziców, mama mu pierze i sprząta. Musiałam zadziałać”
„Mąż zarzucił mi, że jestem zaniedbaną matką w dresach i nie czytam książek. Wstydził się mnie na ulicy”