„Oddawałam się swojemu szefowi, bo dał mi pieniądze na operację synka. Dla mojego dziecka zrobiłabym wszystko”

Biurowy romans fot. Adobe Stock, vchalup
Dzięki mnie Kacperek żyje i jest zdrowy, choć nie dawali mu na to szans. I tylko ja wiem, jaką cenę zapłaciłam za uratowanie mojego dziecka.
/ 11.05.2021 14:50
Biurowy romans fot. Adobe Stock, vchalup

Wiedliśmy z Witkiem spokojne życie, takie zwyczajne. Nie biedne, ale też niezbyt bogate. Nie za słodkie ani nie nazbyt gorzkie. Byliśmy małżeństwem od czterech lat, mieliśmy trzyletniego synka Kacperka. Mieszkaliśmy w wynajętym mieszkanku, pracowaliśmy na etatach i jakoś się to wszystko toczyło. Nasze życie zmieniło się pewnego grudniowego popołudnia.

Kacperek od jakiegoś czasu był osłabiony, apatyczny, szybko się męczył. Dręczyły go też nudności, wymioty i zasłabnięcia. Lekarz wysłał nas na dodatkowe badania, po których zlecał kolejne, aż w końcu usłyszeliśmy diagnozę, która dosłownie zwaliła nas z nóg – nowotwór mózgu! W dodatku dość mocno zaawansowany…

W jednej sekundzie zawalił się cały nasz świat. Nasz ukochany syneczek ma… raka?! Nie mogłam w to uwierzyć. No bo jak? Skąd? Dlaczego?! Najpierw przechodziłam etap wyparcia tej informacji, zaprzeczania, obwiniania lekarzy o błędy w diagnostyce. Potem buntu, złości, żalu do całego świata. I niekończących się pytań, na które nikt nie znał odpowiedzi. Na szczęście Witek zachowywał się bardziej przytomnie i w końcu nakazał mi przestać się załamywać.
– Myszko, weź się w garść! Krzykiem, płaczem czy pretensjami nie pomagasz Kacperkowi! On jest chory, nie zmienisz tego. Musimy teraz skupić się na tym, jak mu pomóc! Rozumiesz? Musimy go ratować, tylko to jest teraz ważne – tłumaczył mi.

Bardzo źle znosił leczenie, dosłownie nikł w oczach

Jakby złych wieści nam było mało, lekarze dołożyli kolejną: umiejscowienia guza uniemożliwiało usunięcie go operacyjnie. Nikt nie chciał się podjąć tego ryzyka. Szanse, że Kacperek nie umrze na stole, wynosiły tylko 20 procent. Zaproponowali nam leczenie paliatywne, chemioterapię. Kacperek bardzo źle znosił leczenie. Nikł w oczach, chudł, był blady, wypadły mu wszystkie włoski. Niewiele rozumiał z tego, co się dzieje. Płakał, nie chciał kolejnych zastrzyków. Błagał, żebyśmy zabrali go do domu…

Poprawy nie było. Zaczęliśmy na własną rękę szukać informacji, pomocy. W końcu znaleźliśmy – klinika w Niemczech zgodziła się podjąć operacji! Mało tego, dawali aż 90 procent szans na powodzenie i całkowite wyleczenie synka! Problemem był tylko koszt: 350 tysięcy złotych. A czasu mieliśmy niewiele, każdy kolejny dzień był zagrożeniem dla Kacperka.

Zaczęliśmy intensywną walkę o pieniądze. Robiliśmy zbiórki u rodziny, sąsiadów, znajomych. Zgłaszaliśmy się do rozmaitych fundacji i firm. Byliśmy jak żebracy, pukający do każdych drzwi. Ale dla mojego dziecka byłabym gotowa samego diabła błagać o jałmużnę! Dlatego w końcu poszłam znów do własnego szefa… Piszę „znów”, bo Witek i ja poszliśmy do niego kilka dni wcześniej.

Bałam się tej wizyty. O moim szefie krążyły legendy. Złośliwy, arogancki, pracowników traktował fatalnie. Prowadził firmę tak, że chyba też nie wszystko było krystalicznie czyste, ale nikt nigdy go za rękę nie złapał. Boss, jak o nim mówiliśmy, spał na pieniądzach. Lubił się obnosić ze swoim bogactwem. Nieraz w złości rzucał drogimi telefonami, czy laptopami, rozwalając je w drobny mak. Na czym się tak dorobił – nie wiadomo. Jedynym pewnikiem był fakt, że w przeszłości boss siedział w więzieniu. Za co – nikt dokładnie nie wiedział.

Boss znał już naszą sytuację, bo w firmie już wszyscy o niej mówili, ale przedstawiliśmy mu ją osobiście i prosiliśmy o pomoc. Dał nam… sto złotych. Tak, sto! Ja wiem, że każdy grosz się liczy, jednak poczułam się, jakbym dostała w twarz. Sto złotych… Co to dla niego? Tyle, co nic! Kilka dni wcześniej na moich oczach rzucił telefonem wartym pewnie z dziesięć razy tyle i nie zrobiło to na nim większego wrażenia. A na ratowanie ludzkiego życia tylko tyle mógł podarować!

Nie lubiłam tego typa i starałam się go unikać jak ognia, postanowiłam jednak jeszcze raz błagać go o pomoc. Chciałam mu zaproponować mu, że jak sytuacja się ustabilizuję, będę pracowała po godzinach bez zapłaty. Dla Kacperka zrobiłabym wszystko! Nie spodziewałam się jednak, że boss postawi tak twarde warunki…
– Nie jesteś brzydka, głupia chyba też nie – powiedział, kiedy ze łzami w oczach błagałam go o pomoc. Wtedy nie przeczuwałam jeszcze, co usłyszę za chwilę. Modliłam się tylko, by pomógł. Nie liczyłam na to, że da nam całą brakującą kwotę. Ale może chociaż jakąś jej część? Może coś więcej niż marne sto złotych?
– Od ciebie zależy, ile pieniędzy dostaniesz. Potrafię być hojny – ciągnął z dziwnym wyrazem twarzy. – Pozwolę ci zarobić miesięczną wypłatę w jeden wieczór. Sama zdecydujesz, ile tych wieczorów mi poświęcisz.

Zostało nam już niewiele pieniędzy do uzbierania. Szybko obliczyłam, że za kilkanaście dni bylibyśmy w stanie jechać z Kacperkiem na operację. Poczułam ogromną radość, wdzięczność i nadzieję. Z napięciem oczekiwałam informacji, co miałabym robić wieczorami. To, co zwykle – szyć skórzane obicia? Nie, raczej za to by mi tyle nie zapłacił. Pewnie będzie miał dla mnie jakieś inne zadanie. Jednak nawet w najgorszych wyobrażeniach nie przypuszczałam jakie!

– Mam różne… fantazje – dodał. – Pomożesz mi je spełnić. Za każdy wieczór, podczas którego mnie zadowolisz, dostaniesz miesięczną wypłatę. Otworzyłam szeroko oczy. Zaczynałam rozumieć. Zrobiło mi się słabo. – Pomyśl, malutka, jak szybko możesz nie tylko pomóc temu swojemu dzieciakowi, ale i się wzbogacić – dodał boss z obleśnym uśmiechem.

Myślałam, że śnię, że mi się to wszystko tylko wydaje. Zalała mnie fala upokorzenia i wstydu. Jak można być tak podłym człowiekiem? Jak można oczekiwać takiej zapłaty za uratowanie dziecka? To nieludzkie!

Nie ma wyjścia, muszę to zrobić, inaczej mały umrze

Po prostu stamtąd uciekłam. A gdy tylko drzwi się za mną zamknęły, rozryczałam się na całego. Właśnie straciłam ostatnią nadzieję… Idąc do szpitala, przez całą drogę jak mantrę powtarzałam sobie, że coś wymyślimy, bo przecież nie pozwolimy Kacperkowi umrzeć… Przy łóżku naszego synka zastałam męża. Przez tę chorobę jeszcze bardziej się do siebie zbliżyliśmy. Od razu zauważył, że coś jest nie tak.

Nie potrafiłam mu jednak powiedzieć prawdy, wszystko zrzuciłam na strach. Pocieszał mnie, że będzie dobrze, na pewno uda nam się zebrać te pieniądze, przecież wciąż trwają zbiórki. Na nowo wlał we mnie nadzieję. Po kilku dniach odebraliśmy telefon ze szpitala. Kacperkowi się pogorszyło. Lekarze nie ukrywali, że nie są mu w stanie pomóc. Podawane przez nich leki nie przynosiły efektów.
– Jedyną szansą jest jak najszybsza operacja. Nie chcę państwa straszyć, ale organizm Kacperka ma coraz mniej sił na walkę – usłyszeliśmy.

Wtedy podjęłam decyzję. Długo biłam się z myślami, jednak życie mojego dziecka było cenniejsze niż mój wstyd i moja duma. Zadzwoniłam do szefa i powiedziałam mu, że zgadzam się na jego propozycję. I jestem gotowa zacząć jeszcze dziś.
– Mądra dziewczynka – powiedział z wyższością i roześmiał się. Przekazał mi też, gdzie i o której będzie czekał na mnie jego kierowca.

Nie mogłam powiedzieć mężowi prawdy. Nie zrozumiałby mojej decyzji, nigdy w życiu by się na nią nie zgodził. Na szczęście pracował głównie na nocne zmiany, więc nie zauważył, że zniknęłam na kilka godzin. Szłam na spotkanie rozdygotana, pełna strachu i wstydu. Nie wiedziałam, co mnie czeka. Szofer zawiózł mnie do willi bossa, zaprowadził do pokoju i polecił przebrać się w naszykowany strój i czekać. Koronkowe stringi i stanik, pończochy…

W innej sytuacji wydałyby mi się może nawet seksowne, jednak teraz wyglądały wulgarnie. Ordynarnie. Obrzydliwie. Włożyłam je na siebie z wielkim ociąganiem. Nie mogłam powstrzymać łez. Po chwili wszedł mój szef. Nie silił się na uprzejmości ani żadne wstępy. Od razu zaczął mówić, co i jak mam robić. Był konkretny i wymagający. Czułam wstręt i obrzydzenie, kilka razy chciałam uciec i zapomnieć o wszystkim, jednak wtedy przywoływałam widok cierpiącego synka i pokornie wykonywałam kolejne polecenia bossa.

Robiłam, co chciał, i pozwalałam mu robić ze mną, na co miał ochotę. Po trzech najgorszych i najbardziej upokarzających godzinach, jakie przeżyłam, podał mi moje rzeczy i kopertę z pieniędzmi.
– Jutro masz mieć lepszy nastrój. To twoje beczenie mnie wkurza! Godzina i miejsce bez zmian – rzucił nieprzyjemnym tonem i wyszedł.

Ubrałam się pospiesznie, chciałam jak najszybciej opuścić to miejsce. W samochodzie przeliczyłam pieniądze. Zgadzały się. Czułam wstręt do siebie, ale i radość, że zdobyłam taką sumę.

Przecież nie robiłam tego dla przyjemności! Musiałam ratować swoje ukochane dziecko…

Po powrocie do domu długo szorowałam się pod prysznicem, płakałam. Nie mogłam spojrzeć w lustro. „To wszystko dla Kacperka! Nie masz wyjścia!” – powtarzałam sobie, jednak niewiele to pomagało. Kolejne dni, a w zasadzie wieczory wyglądały podobnie. Coraz bardziej się siebie brzydziłam i coraz bardziej nienawidziłam szefa. Ale byłam też coraz bliżej zebrania brakującej kwoty. Aż po kilkunastu dniach udało się!

Płacząc, zadzwoniłam do męża.
– Kochanie, muszę ci coś powiedzieć! – krzyczałam do słuchawki. – Ktoś anonimowo ofiarował nam 40 tysięcy! Mamy pieniądze, możemy jechać z Kacperkiem na operację!
Witek nie posiadał się z radości.
Na początku nie mógł uwierzyć, a potem rozpłakał się ze szczęścia jak ja. Szybko załatwiliśmy wszystkie formalności i już cztery dni później byliśmy w drodze do Niemiec. Poczułam ogromną ulgę i szczęście. Udało nam się!

Nadzieja i radość mieszały się w nas ze strachem. Operacja trwała pięć godzin – najdłuższe pięć godzin mojego życia! Na szpitalnym korytarzu zrobiłam chyba kilkaset kilometrów… Witek siedział cały czas pod ścianą. Modlił się, płakał, milczał. Inaczej reagowaliśmy na stres, ale byliśmy tam razem i to było najważniejsze. Kiedy lekarz opuścił wreszcie salę operacyjną i oznajmił nam z uśmiechem, że wszystko przebiegło po ich myśli i operacja się udała, rzuciliśmy się sobie w ramiona.

W tamtym momencie poczułam tak wielką ulgę i szczęście, że nie jestem w stanie opisać tego słowami. Kacperek musiał leżeć w klinice jeszcze miesiąc. Przeszedł serię naświetleń. Na szczęście późniejsze badania wykluczyły obecność komórek nowotworowych. Nasz synek był zupełnie zdrowy! Mogliśmy wrócić do domu, do normalności.

Witek długo próbował dowiedzieć się, kim jest nasz wybawca, kto mógł anonimowo przekazać taką wielką sumę. W końcu jednak dał sobie spokój z tym śledztwem. Postanowiłam, że nigdy nie powiem mu prawdy. To by nas zabiło… Nie wiem, czy potrafiłby mnie zrozumieć, czy by mi wybaczył. Pewnie też zrobiłby wszystko dla Kacperka, jednak nasze relacje już nigdy nie byłyby normalne. Już zawsze między nami stałby mój szef.

Czy Witek potrafiłby dotykać mnie i kochać jak dawniej, wiedząc, co zrobiłam? A może już zawsze wyobrażałby sobie, jak robił to ten padalec? I co ja robiłam jemu?… Nie mogłam tak skrzywdzić męża. Nie chciałam niszczyć naszego związku. Musiałam skłamać. Dla naszego dobra. Oczywiście zamierzam zmienić pracę. Na razie jestem na zwolnieniu opiekuńczym, jednak na pewno nie wrócę do starej firmy. Nie mogłabym patrzeć na swojego szefa.

Tak, to prawda, że bez jego pieniędzy prawdopodobnie nie udałoby się uratować życia naszego synka. A już na pewno nie tak szybko. Jednak tylko ja wiem, ile mnie to kosztowało. Do dziś czuję do siebie wstręt. Do dziś nie mogę wymazać z pamięci tych okropnych obrazów. Boss nie zrobił tego bezinteresownie, on nie ma uczuć. Wiem jednak, że drugi raz postąpiłabym pewnie tak samo. Oddałabym się nawet diabłu, gdyby to tylko pomogło mojemu synkowi! 

Czytaj także:
Po śmierci babci okazało się, że miała nieślubnego syna
Przyznaję - jestem alkoholikiem. Ja wypiję, to jestem zaczepny
Z żoną dzieliliśmy się obowiązkami po połowie. Moja mama była załamana

Redakcja poleca

REKLAMA