Patrzyłam przez okno na wieczorne niebo i czułam, jak serce podchodzi mi do gardła. Płomienie buchały na wysokość jakichś pięciu metrów. To chyba ze dwa piętra, nie? Do tego wiało w naszą stronę, a deszcz przecież nie padał od kilku tygodni. Wszystko suche jak pieprz. Tylko patrzeć, jak zajmą się trawy, przecież takie zielsko płonie w ułamku sekundy. To kwestia zaledwie paru minut i dotrze do naszego domu. Drewnianego domu, co warto podkreślić. Zachciało mi się lekkiej konstrukcji... Sfajczymy się, jak nic! A było tak pięknie.
Naprawdę tego nie rozumiałam. Niby mieszkaliśmy na wsi, gdzie gęstość zabudowy jest całkowicie inna niż w mieście, ale przecież mieliśmy jakichś sąsiadów. Dlaczego nikt nie reagował? Musieli widzieć ogień, w końcu było ciemno i biła od niego łuna. W oknach im się odbijało. Pomarli, czy co? Przytomność stracili? Wyjechali grupowo całą ulicą? Ktoś tu jakieś wczasy dla wieśniaków organizował i zapomniał zajść do nas, żeby powiadomić o tej zachwycającej możliwości spędzenia wolnego czasu? A może też chcielibyśmy pojechać?! No to co, że mamy dużo zwierząt? Akurat jesteśmy zaradni i potrafimy sobie zorganizować opiekunów. Pojechali bez nas, zostawili na pastwę pożaru… Świnie. Już ja im powiem, gdy wrócą.
Ale chwileczkę! Przypomniało mi się, że mam męża. Ze dwadzieścia lat go miałam, to się zdążyłam przyzwyczaić i przestałam o tym bezustannie myśleć. Jednak niemożliwe, żeby wyjechał z całą wsią na wczasy i nawet kartki nie zostawił. Zresztą kąpałam się rano, a woda była ciepła, więc ktoś ją nagrzał. Znaczy – jest. I żyje. Poszłam sprawdzić. Faktycznie żył. Siedział przed komputerem i łupał w jakąś strzelankę.
Deski sobie palili, jak gdyby nigdy nic
– Kochanie – zaszczebiotałam. – Czy zauważyłeś może, że się pali?
– Yhy – odpowiedział, nawet na mnie nie zerkając.
– Widzę, że to cię jakoś niespecjalnie wzrusza.
– Yhy.
– Masz jakieś plany związane z tym pożarem? – byłam naprawdę zainteresowana.
– Później, dobra? Gram teraz.
– To może ja pójdę zobaczyć?
– Idź, idź – wyraźnie się ucieszył, że przestanę mu przeszkadzać.
Na wsi jest trochę inaczej niż w mieście, co stwierdzam z pełną odpowiedzialnością jako mieszczuch z dziada pradziada. A właściwie z babki prababki. Tu się nie dzwoni od razu na 112, tylko najpierw się sprawdza wagę problemu. Może ktoś zaledwie potrzebuje naszego wsparcia i da się to ogarnąć we własnym zakresie. Taka mentalność – nie powiem, bliżej człowieczeństwa. Poszłam, bo ogólnie jakaś taka zaradna jestem, ogarnięta. Wiem na pewno, bo gdy wchodzę do urzędu skarbowego, to obsługa jest szalenie miła, jeszcze zanim wejdę na wysokie C.
Ogień buzował paręset metrów dalej. Pusta działka, będzie z ćwierć hektara. Wszędzie ścieliła się zeszłoroczna, nieskoszona trawa, rzeczywiście wysuszona na wiór. Na środku dwóch dżentelmenów w stanie lekko zużytym oraz ognisko. Deski sobie palili albo coś innego, wolałam nie wnikać co. W czasie suszy palili, dodajmy.
– Dobry wieczór – zagaiłam kulturalnie, bo sprowadziłam się zaledwie dwa lata temu, ale już wiedziałam, że nie warto zadrażniać. – Co tu panowie robią?
– Palimy – odpowiedzieli zgodnie, nawet nieszczególnie zdziwieni, że się głupia baba pyta, skoro wszystko widać.
– No właśnie. Palicie tu sobie, a wiatr wieje.
– To co?
– Wieje w stronę mojego domu. Słyszeliście może o zagrożeniu pożarowym?
Jeden z nich zawiesił na mnie spojrzenie i wsparł się na łopacie.
– My tu pilnujemy.
– Czego pilnujecie? Ognia? Pięcio-cholera-metrowego płomienia?! Na działce pełnej suchej trawy?!
Drugi ze specjalistów od obróbki spalaniem poprawił się na pieńku, na którym siedział, i głosem znamionującym głębokie przekonanie o roli społecznej kobiety zaproponował:
– Idź pani do domu, tu się nic nie dzieje.
Jestem kobietą, ale swoją siłę znam
„Ooooo, pomyślałam sobie, chyba mnie z kimś, kolego, pomyliłeś”. Oczywiście rozumiałam, że tu obowiązywał specyficzny podział społeczny. Faceci do flaszki, kobity do garów i kury gonić. Poza tym nikt się przesadnie nie wychylał, w nie swoje sprawy się nie wtrącał, końca własnego nosa każdy pilnował, ale – do diaska! – puszczą nas wszystkich z dymem. Zanim się miejscowy, dziarski oddział Ochotniczej Straży Pożarnej zbierze, ze wsi zostaną ruiny i zgliszcza. A my mieliśmy kredyt hipotetyczny. Znaczy… hipoteczny. Nikt tyle nie zarabia, ile my płaciliśmy. Koniec tego gadania!
– Gaście ten ogień – zadysponowałam, trzema słowami, ścierając na proch wielowiekową tradycję. – Gaście, ale już!
Panujący nad ogniem superbohaterowie, filary naszej prapolskiej społeczności, piewcy wielowiekowej tradycji wymienili znaczące spojrzenia i stanęli przede mną w pozie złowrogiej.
– Tu się nic nie dzieje! Idź pani do domu, kolację chłopu naszykuj!
Tak oto kropla przepełniła czarę goryczy. Gdzieś wewnątrz mojej duszy wstały z kolan pokolenia wojowników, zagrały kopytami konie ułanów, trzasnęły zamki karabinów, zabrzmiał chóralny głos Pierwszej Brygady oraz trąbka-sygnałówka. Nie będzie mnie jeden chłop małorolny z drugim wirtuozem sprzętu bimbrowniczego puszczał z dymem pożogi przy polskiej wierzbie szumiącej, co ją mąż kupił, zasadził, a pies przez niedopatrzenie jej nie wyrwał, na mojej własnej ziemi, krwawicy, za którą co miesiąc trzy czwarte pensji bankowi oddaję! Albo oni, albo ja!
Wciągnęłam powietrze głęboko w płuca, kaszlnęłam subtelnie od gryzącego dymu, sięgnęłam do kieszeni i wyjmując telefon, wypuściłam zatrutą strzałę.
– W porządeczku. Skoro tu się nic nie dzieje, to panowie pozwolą, że zaproszę fachowców, żeby sprawdzili. Ot tak, dla całkowitej pewności. Straż pożarna na pewno chętnie wpadnie. A jak trzeba będzie ugasić, bez problemu obciąży was kosztami. Ile to może wziąć za wyjazd takiego ciężkiego wozu z pełną obsadą, hę?
Brzęknęła cięciwa, strzała umaczana w finansowej truciźnie przecięła powietrze, rozdzieliła się na dwie części i ugodziła sól tej ziemi wprost w portfele, a pod nimi w oba robaczywe serca.
– Stasiek – warknął ten od pieńka – weź ino wiadro, po wodę idź.
Stasiek odłożył łopatę, dzięki czemu odrobinę mi ulżyło, bo nie miałam pewności, czy się nią przypadkiem na moją miastową, inteligencką – tfu! – osobę nie zamachnie. Podniósł wiadro, które walało się nieopodal i spoglądając na mnie mściwie, ruszył w stronę chałupy. O ironio: bezpiecznie usadowionej na zawietrznej. W przeciwieństwie do mojego uroczego domku lekkiej konstrukcji drewnianej.
Trochę Staśkowi zeszło, bo takiego ognia jednym wiadrem wody ugasić się nie dało. Dla pewności postałam sobie nieopodal w pozie niedbałej, kontemplując ciepły, acz wietrzny wieczór i wymownie dzierżąc w dłoni nowoczesną broń masowego rażenia – telefon komórkowy. Gdy dym z zalanego wodą ogniska zasnuł całą okolicę, a ono samo ostatecznie przestało istnieć, zdusiłam uśmiech zwycięstwa, pożegnałam się kulturalnie i ruszyłam w drogę powrotną.
Trochę się o nich niepokoił...
Po opuszczeniu posesji superbohaterów i upewnieniu się, że za mną nie idą, by w ciemnościach szybko i bezszelestnie wyrównać rachunki, odczułam jednak napływ tłumionych dotąd emocji. Nie ma co gadać – wyprawa była ryzykowna. Już nie wspomnę o ładowaniu się w epicentrum przyszłego pożaru, ale kto wie, co takich dwóch popaprańców mogło mi zrobić. Nie dość, że jako kobieta w ich mniemaniu nie miałam nic do gadania, to jeszcze zniweczyłam jakieś głęboko przemyślane plany. Cholera wie, co oni tam palili albo zamierzali spalić.
Cholera wie, kto to w ogóle był! Za krótko tu mieszkałam, żeby poznać wszystkich ludzi, zwłaszcza że stale kursowałam między pracą a domem, otoczeniu nie poświęcając zbyt wiele uwagi. Zdawałam sobie oczywiście sprawę, że każdy nas znał: byliśmy nowi, miastowi, więc rzucaliśmy się w oczy. Ale tu ludzie po próżnicy nie gadali, więc mogłam w sumie zniknąć cicho i bez wieści. Przypuszczałam, że nikt z miejscowych nie narzucałby się policji z wyjaśnieniem okoliczności, w których ostatnio mnie spotkał.
Nie znali, niczego nie widzieli, spali, oglądali telewizję albo wyjechali na tour de okolica i nie było ich od roku. Adrenalina opadła, więc nielicho spietrałam się konsekwencjami, których – na szczęście – udało mi się uniknąć. Równocześnie odczułam złość na męża, że pozwolił mi iść samej. Dobra, każdy wiedział, że sprawy niemożliwe załatwiam od ręki, a jak mnie kto poważnie wkurzy, to i w mordę dam, a jako mocno przechodzona połowica nieco utraciłam na atrakcyjności, ale jednak mógł nie zachowywać się jak świnia!
Wpadłam do domu jak burza, nielicho nakręcona, wparowałam do jego pokoju, stanęłam w pozie oskarżycielskiej i podniesionym głosem zapytałam:
– Ej! Ale jak ty się czujesz jako mężczyzna?! Puściłeś mnie samą, po ciemku, w ogień, do dwóch zapitych rzezimieszków! Nie myślałeś, że coś może się stać?!
Mąż podniósł na mnie niewinne oczęta, uśmiechnął się subtelnie i podsumował:
– Faktycznie. Muszę przyznać, że trochę się o nich niepokoiłem.
Czytaj także:
„Żona i sąsiedzi uważają, że jestem bohaterem, bo obroniłem się przed napadem. Dobrze, że ich tam nie było…”
„Myślałam, że mój facet to tchórz, który zamiast walczyć o kobietę, unika konfrontacji. Bardzo się co do niego pomyliłam”
„Sąsiedzi zatruwali mi życie, więc wzięłam sprawy w swoje ręce. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Już ja im zrobię balangę!"