Nie byłam, delikatnie mówiąc, zachwycona, gdy dowiedziałam się, że do kawalerki nade mną wprowadzi się młode małżeństwo. Przez wiele lat mieszkała tam pani K., moja rówieśniczka. Miła, uczynna i podobnie jak ja ceniąca sobie ciszę i spokój. A teraz mieli pojawić się oni. Pewni siebie, hałaśliwi, aroganccy, nie liczący się ze starszym człowiekiem. Jak to młodzi.
Co prawda inni mieszkańcy kamienicy nie podzielali moich obaw, mówili, że nie powinnam martwić się na zapas, bo być może nowi okażą się grzeczni i sympatyczni, ale ja wiedziałam swoje. Ba, dziwiłam się, że są takimi optymistami. Obiecałam więc sobie, że jeśli tylko coś będzie nie tak, to przywołam młodych do porządku. Bo jak człowiek od początku da sobie wejść na głowę, zgodzi się na pewne zachowania, to potem nie ma odwrotu.
Moje obawy oczywiście okazały się słuszne
Kilka dni po przeprowadzce nowi urządzili parapetówkę. Niby wcześniej wywiesili na klatce kartkę, na której uprzedzili o imprezie i przepraszali za ewentualne hałasy, ale co mi z tego. Przez całą noc nie zmrużyłam oka. Podobnie zresztą jak mój ukochany pies, Czaruś. Biedaczek też był przyzwyczajony do ciszy i spokoju. A tu nagle łomot, śmiechy i krzyki nad głową. Następnego dnia zaczepiłam nowych sąsiadów na klatce.
– Dziś w nocy było u państwa bardzo głośno. Mam nadzieję, że taka impreza już się nie powtórzy – powiedziałam z groźną miną.
– Oczywiście, że nie. Parapetówkę urządza się przecież tylko raz – odparł wesoło on.
– Proszę sobie nie żartować! Doskonale pan wie, o co mi chodzi! My tu szanujemy się nawzajem i nie lubimy, jak ktoś nam przeszkadza!
– Nie zamierzamy nikomu przeszkadzać – przerwała mi ona. – I zapewniam, nie imprezujemy non stop. Raz, że ciężko pracujemy i nie mamy na to ani czasu, ani siły. Dwa, zdajemy sobie sprawę, że to może być dla innych uciążliwe.
– Poczekamy, zobaczymy – odburknęłam. Przez skórę czułam, że to tylko czcze obietnice i nowi napsują mi krwi. Jak nie imprezami, to w jakiś inny sposób.
Moje przypuszczenia znowu okazały się słuszne. Bo choć sąsiedzi rzeczywiście nie urządzali już głośnych imprez, to okazało się, że mają bardzo denerwujące przyzwyczajenia. Na przykład zaczynali dzień od włączenia radia, a nocami długo słuchali muzyki.
Nie, nie muzyki, tylko jakiegoś łomotu pomieszanego z wyciem i wrzaskami. A do tego jeszcze szurali krzesłami, prali i brali prysznic w nocy. Przez kilka dni znosiłam to cierpliwie, bo miałam nadzieję, że się opamiętają, ale wreszcie nie wytrzymałam i zapukałam do nich. Otworzyła ona. Sąsiadka patrzyła na mnie przerażona, a ja nie ukrywałam satysfakcji
– Obiecała pani, że będziecie zachowywać się cicho i spokojnie. A tu co? Hałasy od rana do późnej nocy. Wytrzymać nie można – zaczęłam ze zbolałą miną.
– Hałasy? Siedzimy cichutko jak myszy pod miotłą – pokręciła głową.
– Wolne żarty. Pewnie ogłuchliście od tej durnej muzyki, której słuchacie po nocach. Może warto pójść do specjalisty i się przebadać? Radzę się pospieszyć, bo może być za późno – nie kryłam złośliwości.
– Z naszymi uszami na razie wszystko w porządku. I może właśnie dlatego tak dokładnie słyszymy, co wyprawia pani pies. Czy on musi tak ujadać? I to od bladego świtu? – wbiła we mnie wzrok.
Aż podskoczyłam.
– Czaruś nigdy nie szczeka bez powodu. Cieszy się na spacerek lub ostrzega, że ktoś kręci się po klatce. To normalne zachowanie – warknęłam.
– Podobnie jak słuchanie muzyki. Dlatego nie rozumiem, skąd te pretensje.
– No nie, to już bezczelność! Uprzedzam, jeśli te hałasy się powtórzą, wezwę policję! – zagroziłam, a potem odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę schodów.
Kątem oka dostrzegłam, że sąsiadka patrzy na mnie przerażona. Nie ukrywam, bardzo mnie to ucieszyło. Miałam nadzieję, że przekaże moje ostrzeżenie mężowi i oboje potraktują je poważnie. Nic z tego. Przez następne dni i tygodnie zachowywali się tak, jak dotychczas. Dalej rano słuchali radia, a nocami durnej muzyki. No i szurali meblami, prali i kąpali się w nocy, choć jeszcze kilkukrotnie zwracałam im uwagę, a jak przestali otwierać drzwi, zostawiałam kartki z kategorycznym żądaniem ciszy.
Postanowiłam więc spełnić swoją groźbę i zadzwoniłam po policję. Byłam przekonana, że funkcjonariusze staną po mojej stronie.
Spotkała mnie jednak przykra niespodzianka
– Chyba pani przesadza. Ja nie słyszę u sąsiadów żadnych hałasów – stwierdził jeden z mundurowych.
– Czyli co, nic nie zrobicie? – jęknęłam.
– Nie, bo tu nie ma żadnych podstaw do interwencji – odparł.
– Jak to nie ma? Byliście u nich?
– Byliśmy, rozmawialiśmy. Zapewnili, że robią wszystko, by nie zakłócać pani spokoju. Po prostu normalnie żyją, jak wszyscy.
– Akurat! Popytajcie innych lokatorów. Na pewno potwierdzą, że to nie jest normalne zachowanie.
– Pytaliśmy i nie potwierdzili. Powiedzieli za to, że pani sąsiadom niczego nie można zarzucić. I że to raczej pani piesek zakłóca czasem ciszę nocną. Dlatego zamiast podsłuchiwać i szukać dziury w całym, niech się pani zajmie swoimi sprawami. I dobrze się zastanowi, zanim następnym razem do nas zadzwoni. Takie nieuzasadnione wezwania mogą skończyć się mandatem, a nawet wizytą w sądzie i grzywną za uporczywe nękanie – odparł sucho.
Gdy to usłyszałam, zrobiło mi się bardzo smutno. Pomyślałam że nadeszły ciężkie czasy dla starszych ludzi. Bo nie dość, że młodzi się z nimi nie liczą, to nawet policja ich nie słucha. Nie oznacza to jednak, że się poddałam. Ani myślałam odpuścić sąsiadom.
Gdy puszczali wodę lub włączali muzykę, waliłam kijem od szczotki w sufit lub rury od kaloryfera. Dziś jest mi z tego powodu bardzo wstyd, ale wtedy myślałam, że mam do tego prawo. Wychodziłam z założenia, że skoro ja nie mam przez nich spokoju, to oni też go mieć nie powinni. Zapętlałam się coraz bardziej w swojej złości i poczuciu krzywdy, nie bacząc na to, że to droga do nikąd.
I nie wiadomo, czym by się to wszystko skończyło, gdyby nie tamto wydarzenie. To było wczesnym rankiem. Nie czułam się najlepiej, więc postanowiłam, że wyjdę z Czarusiem tylko na krótki spacerek. Ledwie zrobiłam kilka kroków, gdy nagle poczułam przeszywający ból w piersiach. Osunęłam się na pobliską ławkę licząc, że dolegliwości ustąpią, ale było coraz gorzej. Ból stał się silniejszy, nie mogłam złapać tchu. Dosłownie ostatkiem sił zadzwoniłam po pogotowie. Przyjechało na szczęście bardzo szybko.
– To stan przedzawałowy. Zabieramy panią do szpitala – usłyszałam od lekarza.
– Nigdzie nie jadę. Nie mogę zostawić Czarusia. Kto się nim zajmie? – wykrztusiłam, wskazując na psa, który przerażony całą sytuacją szczekał jak szalony.
– Ja! To znaczy my! – usłyszałam nagle z boku męski głos. Odwróciłam głowę. To był sąsiad z góry.
– Wy? Dlaczego?! – wybałuszyłam oczy.
– Bo innych chętnych nie ma, a czas nagli. Nie słyszała pani, co powiedział lekarz? Musi pani natychmiast trafić do szpitala. Inaczej będzie źle – odparł.
– Naprawdę się nim zaopiekujecie? Mogę wam zaufać? Mimo wszystko… – głos mi uwiązł w gardle.
– Spokojnie, nawet włos mu z łebka nie spadnie. Obiecuję. Zresztą będziemy codziennie dzwonić, żeby się pani nie zamartwiała o swojego ulubieńca – uśmiechnął się ciepło.
Bardzo zaprzyjaźniłam się z Agnieszką i Witkiem
W szpitalu spędziłam tydzień
Dokładnie wiedziałam, co dzieje się u Czarusia, bo sąsiedzi dotrzymali słowa. Codziennie się ze mną kontaktowali, a na dodatek przysyłali krótkie filmiki z jego udziałem. Widać było, że mój psiak świetnie się u nich czuje i że poświęcają mu wiele uwagi i serca. Gdy na to patrzyłam, robiło mi się coraz bardziej wstyd.
Zaczęło do mnie docierać, że niesprawiedliwie oceniłam sąsiadów, uprzedziłam się do nich, zanim ich jeszcze ich poznałam. I że tak naprawdę to ja zatruwałam im życie swoimi pretensjami, a nie oni mnie. Bo przecież gdybym nie podsłuchiwała, nie szukała dziury w całym, to bym nawet nie wiedziała, że coś się na górze dzieje. Kiedy więc wróciłam do domu, postanowiłam ich przeprosić.
– Kochani, dziękuje wam za to, że zaopiekowaliście się moim Czarusiem, wyciągnęliście do mnie pomocną dłoń. Nie spodziewałam się… – zaczęłam.
– A tam, nie ma za co. To bardzo sympatyczny pies – przerwał mi sąsiad.
– No właśnie. W przeciwieństwie do właścicielki. Przepraszam, że byłam dla was taka wredna. Sama nie wiem, dlaczego… Chyba z głupoty… – ciągnęłam skruszona.
– Ale już więcej pani taka nie będzie? – sąsiadka spojrzała na mnie spod oka.
– Przysięgam na wszystko, co mi święte! – uderzyłam się w pierś.
– Uff, to całe szczęście. Bo te ciągłe pretensje i stukanie kijem od szczotki doprowadzały nas już do białej gorączki. Myśleliśmy nawet o sprzedaży mieszkania – przyznała.
– Mam nadzieję, że już nie myślicie? – przeraziłam się.
– Absolutnie. I proponuję, żebyśmy zaczęli od początku. Mam na imię Agnieszka, a to jest mój mąż, Witek.
– A ja jestem Bożena. I witam was serdecznie wśród sąsiadów – uśmiechnęłam się.
Od tamtej pory minęły dwa lata. Bardzo zaprzyjaźniłam się z Agnieszką i Witkiem. Traktuję ich niemal jak własne dzieci, których zresztą nigdy nie miałam. Pomagamy sobie nawzajem. Gdy gdzieś muszę wyjechać, zostawiam u nich Czarusia. Kiedy oni gdzieś wyjeżdżają, podlewam im kwiaty, wietrzę mieszkanie i sprawdzam, czy nikt obcy się nie kręci pod drzwiami. I coraz mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że z sąsiadami, nawet młodymi, można żyć w zgodzie. Potrzeba tylko trochę tolerancji i dobrej woli.
Czytaj także:
„Sąsiedzi we wsi mają mnie za dziwaczkę, bo przygarniam bezpańskie zwierzaki. Co gorsza, pozwalam im spać w chałupie”
„Jestem singielką, dużo zarabiam i często zapraszam do domu przyjaciół. Sąsiedzi chcą się mnie pozbyć, bo myślą, że się puszczam”
„Mój narzeczony był podłym oszustem. Straciłam przez niego mieszkanie, a moi rodzice oszczędności życia"