„Dostałem spadek, który miał przysporzyć mi sporo problemów. Nie dałem się wpuścić w maliny”

Dojrzały mężczyzna fot. iStock by GettyImages, golero
„Niespodziewanie otrzymałem telefon od prawnika, który poinformował mnie o spadku. Prawie uwierzyłem w jego wycenę”.
/ 20.03.2024 08:30
Dojrzały mężczyzna fot. iStock by GettyImages, golero

– Gdzie mieszkała ciocia? – zapytałem, jakby to miało wykluczyć możliwość dziedziczenia.

– Właśnie we Wrocławiu – odpowiedziałem, przecież nie była to informacja zaskakująca.

– A gdzie znajduje się mieszkanie? – kontynuowałem.

– Jest w jednej z kamienic w starej części miasta – powiedział prawnik.

Duże? – zapytałem, już widząc w wyobraźni przestronną kawalerkę.

– Ma 140 metrów kwadratowych – usłyszałem spokojny głos.

– Ile?! – zdziwiłem się.

– Dokładnie 140 metrów i 80 centymetrów kwadratowych – dodał prawnik.

Skomplikowana historia rodzinna

Słyszałem od czasu do czasu nieoficjalne plotki. Wiedziałem, że moja rodzina wywodziła się z Wrocławia, gdzie przed wojną dziadek prowadził dobrze prosperujący biznes cukierniczy. W czasach PRL–u duże mieszkanie zostało podzielone na osiem mniejszych klatek, a moi dziadkowie, dawni właściciele, zostali przeniesieni do najmniejszej z nich, jakby za karę.

Stopniowo, wraz z upadkiem reżimu komunistycznego, mieszkanie zaczęło wracać w ręce pierwotnych właścicieli. Jednak dziadek nie dożył tego momentu, a babcia, już po dwóch latach od momentu, gdy ustawa z lat 50. straciła swoją moc, dowiedziała się o jej nieważności. Słyszałem o tym wszystkim gdzieś po kątach, ale szczerze mówiąc, nie zdawałem sobie sprawy, że we Wrocławiu nadal mamy coś swojego...

Historia naszej rodziny była skomplikowana. Nie warto nawet zaczynać opowiadać o licznych nieporozumieniach. Ważne jest, że moja mama i ojciec, w latach 50., wybrali Warszawę jako miejsce zamieszkania i nigdy nie mieli zamiaru łączyć się z wrocławską gałęzią rodziny. Gdy usłyszałem od notariusza, że po śmierci ciotki, która nie miała potomstwa, jestem jedynym spadkobiercą jej majątku, zdałem sobie sprawę, że istnieje coś, co mi pozostawiono. Wtedy przypomniałem sobie, jak mama kiedyś wspominała o siostrze: "Ta stara, dziwna baba!”. Nigdy jednak nie odkryłem, kto, co i dlaczego był powodem ich niechęci…

To jest ruina

Umówiłem się więc z prawnikiem na zwiedzenie mieszkania i tydzień później wsiadłem do pociągu. Po kilku godzinach podróży dotarłem na miejsce. Na peronie czekał na mnie mężczyzna w średnim wieku, trzymający w dłoni egzemplarz magazynu „Newsweek” jako znak rozpoznawczy. Przed dworcem stał zaparkowany samochód, który miał nas zawieźć.

– Nie spodziewaj się zbyt wiele po tym mieszkaniu – powiedział prawnik, gdy usiedliśmy w samochodzie.

– Czemu? – zapytałem.

– Przez ostatnie pięć lat budynek był opuszczony. Kiedyś miał być zakupiony i odnowiony przez pewnego biznesmena, ale szybko się wycofał.

– Czemu? – powtórzyłem pytanie.

– To jest ruina, którą trzeba by całkowicie zburzyć, aż po piwnice – rzekł prawnik, zerkając w lusterko i włączając się do ruchu. Tak bywa z domami, gdy nie mają właściciela albo gdy ten nie ma środków na konieczne remonty.

Okazało się, że testament ciotki, w którym znalazły się moje dane, został odnaleziony w ostatniej chwili, co rozpoczęło poszukiwania. Teraz mam pewność, że nikt zbytnio się nie starał mnie odnaleźć. Zastanawiałem się w duchu, skąd ciotka miała moje dane, skoro nawet jako dziecko nigdy jej nie spotkałem. Ale jak mówią, niezwykłe są ścieżki losu.

Dwadzieścia minut później opuściliśmy centrum miasta i po przejechaniu przez labirynt kanałów dotarliśmy na miejsce. Kamienica była faktycznie opuszczona i zrujnowana. Obok stał komin fabryczny, pozostałość po niedawno wyburzonej ciepłowni. Wszystkie okna i wejścia do budynku, aż do pierwszego piętra, były zamurowane, prawdopodobnie w celu uniemożliwienia dzikim lokatorom dostępu do wnętrza.

– Na ile wycenia się wartość tego mieszkania? – zapytałem, spoglądając na odpadający tynk, spod którego wystawały połamane cegły.

– Raczej niewiele – tak brzmiała odpowiedź. – Ten lokal jest już niemożliwy do remontu, a budynek jest na skraju zawalenia się. Jedyne, co ma wartość, to kilkanaście metrów kwadratowych, które zgodnie z prawem należą do gruntu, na którym stoi budynek.

– Ile dokładnie?

– To 42 metry i 72 centymetry kwadratowe – podał notariusz. Następnie poinformował mnie, że ostatnia wycena ustaliła wartość tego metra kwadratowego na 1864 złote i 46 groszy. Ostatecznie w spadku otrzymałem 79 649 złotych i nieco ponad 70 groszy.

– Czy ktoś chce to kupić? – zainteresowałem się. – Czy ktoś planuje tu coś wybudować?

– Na razie nic o tym nie słyszałem. W mieście każdy grunt ma swoją wartość, a ludzie lubią inwestować pieniądze w coś, co z czasem przyniesie im zysk – wyjaśnił notariusz. Na koniec prawnik zasugerował, że mógłby mi pomóc w wypełnieniu odpowiednich dokumentów dotyczących odsprzedaży mojej części gruntu.

– Dziękuję – powiedziałem z naiwnym uśmiechem.

– Nie robię tego bezinteresownie – zaznaczył prawnik. – Miasto płaci mi za załatwianie tego rodzaju formalności z właścicielami.

Nie dam się nabrać

Następnego dnia mieliśmy w biurze notarialnym wypełnić odpowiednie formularze i podpisać stosowne dokumenty. Więc postanowiłem zostać na noc w hotelu. 

Jeśli ktoś sądzi, że tej nocy śniła mi się babcia lub ciotka – których nigdy osobiście nie poznałem – i że sen ostrzegł mnie przed oszustami, to będzie zawiedziony. Mimo to muszę przyznać, że ta noc była dla mnie przełomowa. Wszystko zaczęło się niewinnie – od kolacji w hotelowej restauracji. Jedzenie było bardzo smaczne, tak bardzo, że miałem ochotę na kolejną porcję pysznej sałatki. Na szczęście powstrzymałem się przed jedzeniem więcej.

W nocy obudził mnie silny ból żołądka, i natychmiast zorientowałem się, co mogło go spowodować. Przypomniałem sobie słowa przyjaciela, który często podróżował po Polsce w delegacjach. Mówił, że w restauracjach należy unikać potraw, które są intensywnie doprawione, bo nieuczciwi kucharze mogą próbować ukryć smak nieświeżych produktów. Jak się można było spodziewać, większość nocy spędziłem na toalecie i nie zmrużyłem oka do rana. Jednak problemy żołądkowe były tylko częścią moich trosk.

Podczas kolejnej wizyty w toalecie usłyszałem głos niosący się przez rury.

"O, mamy to, stary, wreszcie. Wszystko będzie nasze". Nie wiem, jak to się stało, ale za czasów PRL–u tak budowano bloki, hotele i biura, że w toalecie można było usłyszeć rozmowy z różnych pięter. A ten hotel, w którym się zatrzymałem, miał co najmniej połowę wieku. Nie sądzę, żeby dwaj mężczyźni rozmawiali w toalecie, ale głos niosło doskonale, słyszałem każde słowo.

– Gdy tylko zakończymy rozbiórkę komina, weźmiemy się za tę zagrzybiałą kamienicę – mówił jeden z nich. – Holendrzy chcą, żeby plac był gotowy pod budowę za pół roku.

– Mamy wszystko, poza tymi przeklętymi czterdziestoma dwoma metrami" – przypomniał koledze drugi.

– Ale Olgierd obiecał, że jutro wszystko będzie już załatwione.

– Ech, ten twój Olgierd...

– Tak, wiem, że to będzie drogie, ale Olgierd załatwi sprawę tak, jak chcemy.

Wtedy nagle usłyszałem trzask drzwi, szuranie czegoś po podłodze i następnie ciszę. Wróciłem do pokoju i wziąłem w rękę wizytówkę notariusza, którego imię było Olgierd. Przypomniałem sobie o kominie, który chcieli zburzyć, a który stał niedaleko kamienicy, i byłem przekonany, że ta "przeżarta grzybem" posesja była miejscem, w którym znajdowało się moje mieszkanie o powierzchni stu czterdziestu metrów po ciotce. Następnego dnia udałem się do urzędu miasta i zainteresowałem się planem zagospodarowania przestrzennego Wrocławia.

Okazało się, że na działce, na której stała kamienica, holenderski inwestor planował wybudować piękny, wielopiętrowy hotel. Kiedy zapytałem notariusza o to, nagle zaczął się kręcić i nie był w stanie udzielić klarownej odpowiedzi. Zamiast więc kontynuować wypełnianie formularzy, udałem się na dworzec i wróciłem pociągiem do Warszawy. Wcześniej jednak poinformowałem prawnika, że oczekuję rozsądnej propozycji sprzedaży przypisanych mi czterdziestu dwóch metrów i kilku centymetrów działki.

— Z pewnością zdajecie sobie sprawę, że są one więcej warte niż niecałe 3 tysiące złotych za metr.

Tydzień później oferta wzrosła do 360 tysięcy. Dalej prowadziłem negocjacje. Za trzecim razem dostałem 480 tysięcy...

Właśnie straciłem pracę i martwiłem się, jak spłacę raty kredytu mieszkaniowego. Teraz mogłem uregulować wszystkie zaległości i jeszcze zostało mi 65 tysięcy. Znalazłem w końcu prawdziwe szczęście i spokój finansowy.

Czuję, że mogę osiągnąć wszystko i cieszę się każdym dniem. Warto myśleć pozytywnie, a nie narzekać na wszystko, co nas otacza. Kto wie, może jeszcze wyjadę na wakacje. Kocham komunistyczne budownictwo!

Czytaj także:
„Żona nie może się pozbierać po śmierci naszej córki. Żyje tak, jakby Ola miała zaraz wrócić”
„Ciężko pracuję, aby spełniać jej kaprysy, a ona tak mi się odpłaca? Nawet kiedy nas odwiedza, przyjeżdża tylko do tatusia"
„Blondyneczka sprawiła, że niemal przegapiłem prawdziwe uczucie. Uwodziła mnie dekoltem i długimi nogami"
 

Redakcja poleca

REKLAMA