Nasz dorosły syn był lekkoduchem. Dom traktował jak hotel, a mnie jak sprzątaczkę i praczkę. Nie potrafił dorosnąć i wziąć za siebie odpowiedzialności. Razem z mężem mieliśmy tego po dziurki w nosie.
Nie garnął się do małżeństwa
Kamil dokładnie tydzień temu skończył 35 lat. Z tej okazji w sobotę urządził ogromną imprezę w swojej ulubionej knajpie, na którą zaprosił kolegów od wyjazdów w góry i znajomych z pracy. Prawdziwa feta, bo przecież na takiej okazji nie będzie oszczędzał.
My z Władkiem nie byliśmy na nią zaproszeni, ale to normalne. W końcu młodzi bawią się w swoim towarzystwie, a nie z rodzicami. Jasne, doskonale to rozumiem. Kupiłam mu prezent. Jakieś akcesoria do roweru, bo ostatnio większość weekendów spędza na dwóch kółkach, a ojciec podpytał jego kumpla, że właśnie takiego zestawu mu brakuje. Specjalnie dla syna upiekłam też jego ulubiony tort z kremem orzechowym. Wręczyliśmy mu upominek w piątek, bo wiedzieliśmy, że w sobotę od rana będzie zajęty tą swoją imprezą.
– Wszystkiego najlepszego, synek. Żeby wszystko ci się w życiu udawało. No i żebyś wreszcie jakąś miłą dziewczynę poznał – złożyłam mu szczere życzenia.
– Oj mamuś, mamuś. Tobie tylko w głowie dziewczyny. Wiesz, że ja jeszcze mam czas na dom i pieluchy. Teraz muszę się wyszaleć – rzucił i cmoknął mnie w policzek.
Jasne. Jeszcze ma czas. Nic się nie odezwałam, ale aż ciśnienie mi się podniosło. Ile on miał lat, gdy ja byłam w jego wieku? Na pewno był już po pierwszej komunii, bo urodziłam go jak miałam 23 lata. A ten mój syn co? Ja wiem, że teraz młodzi nie spieszą się z zakładaniem rodziny. Najpierw studia, kursy, zabawa, potem rozwijanie kariery. Nawet rozumiem to. W końcu trzeba zapewnić jakiś start bliskim, a przecież tuż po dwudziestce to jest trudne. Ale do Kamila powoli tracę cierpliwość. Bo mój syn ani myśli o tym, żeby poznać jaką sympatyczną i odpowiedzialną kobietę, zaplanować ślub czy dzieci. No i wyprowadzkę od nas.
Tak, tak. Doszłam do momentu, że zaczynam mieć dosyć tej sytuacji. Kamil jest jedynakiem. Z mężem marzyliśmy o większej rodzinie, ale niestety po pierwszej ciąży okazało się, że mam problemy i druga może być zagrożeniem nie tylko dla mojego zdrowia, ale i życia. Zrezygnowaliśmy ze starań o kolejne dziecko i skupiliśmy się na naszym wyczekanym synku.
Kamil od zawsze miał wszystko, o czym zamarzył. Nigdy nie byliśmy szczególnie zamożni. Oboje z Władkiem pochodzimy ze zwyczajnych rodzin, w których nigdy się nie przelewało. Ja mam 2 siostry, mój mąż dwóch starszych braci i młodszą siostrę.
Rodzice nie za bardzo mogli nam pomóc w życiowym starcie, dlatego na początku wszystkiego musieliśmy dorabiać się sami. Niemal dosłownie od przysłowiowej łyżeczki. Na rynek pracy weszliśmy jeszcze w końcówce szarych lat 80. Potem był czas wielkich przemian, zwolnień i bezrobocia. Władkowi udało się znaleźć zatrudnienie jako kierowca autobusu. Nie zarabiał kokosów, ale wiązaliśmy koniec z końcem.
Ja zostałam zwolniona z firmy produkującej pustaki i bloczki, gdzie byłam sekretarką. Z czasem zaczęłam pracę w sklepie z zabawkami i już pozostałam w handlu. Jakoś sobie radziliśmy. Kupiliśmy mieszkanie w czasach, gdy ceny nieruchomości nie były jeszcze tak wysokie jak obecnie. Trochę pożyczyłam od siostry, która pracowała w Niemczech, trochę dobraliśmy kredytu i udało się nam zdobyć dom. Dwa pokoje, kuchnia połączona z jadalnią, przestronna łazienka i fajny balkon na drugim piętrze. Okolica jest przyjemna, blok zadbany, a widok z okna wychodzi na zielony park, dlatego nie narzekam.
Zawsze go rozpieszczaliśmy
Odkąd pamiętam inwestowaliśmy jednak w edukację naszego syna. Chcieliśmy, żeby miał łatwiejszy start niż my.
– Kamil musi się uczyć. Nie ma co oszczędzać na prywatnych lekcjach języków, basenie czy korepetycjach z matematyki. Niech chłopak skończy dobre studia i do czegoś w życiu dojdzie – często powtarzał mój mąż.
– Też tak myślę. Będzie mu lżej niż nam. My ciężko pracujemy i chyba już tak pozostanie do emerytury. On ma szansę osiągnąć więcej – przyznawałam mu rację.
Brałam kolejne nadgodziny i sobotnie zmiany w sklepie, żeby opłacić synowi dodatkowy angielski, niemiecki czy zajęcia sportowe. Tylko, że nasz chyba za szybko przyzwyczaił się, że zawsze dostaje to, o co poprosi. My jednak zaślepienie miłością do niego i pragnieniem zapewnienia mu doskonałych warunków, długo tego nie zauważaliśmy.
Syn nie dostał się na politechnikę, a my zapłaciliśmy mu za prywatne studia
Kamil skończył liceum ze średnimi wynikami na maturze. Miał iść na informatykę na politechnice, ale zabrakło mu punktów. W końcu wybrał finanse i bankowość na prywatnej uczelni. Semestr był tam dość drogi, ale postanowiliśmy nieco zacisnąć pasa i finansować mu te studia.
– Specjaliści w banku naprawdę dobrze zarabiają. Najlepsi trafiają do centrali, gdzie już pojawiają się pięciocyfrowe kwoty – przekonywał nas, a my mu wierzyliśmy.
– W porządku, na razie się ucz. Nie chcemy, żebyś dorabiał gdzieś w fast-foodzie i zawalał przez to zajęcia – mąż zdecydował, że nie ma sensu zmuszać naszego jedynaka do pracy.
Przez 5 lat Kamil studiował w mieście oddalonym od naszej miejscowości o około 70 km, a my pokrywaliśmy mu koszty wynajmu pokoju i inne wydatki.
– Moja córka w soboty i niedziele dorabia sobie w kawiarni. Dostaje całkiem niezłe napiwki – przekonywała mnie siostra, widząc, że jestem coraz bardziej zmęczona braniem dodatkowej pracy – Kamil też by tak mógł.
– Niech na razie się uczy. On robi jakieś praktyki, staże. Angażuje się w pracę samorządu studenckiego, pisze do uczelnianej gazety, bierze udział w wolontariacie. To wszystko będzie mógł wpisać do CV i na pewno zostanie docenione przez przyszłego pracodawcę – powtarzałam jej słowa mojego syna, a ona tylko kiwała z powątpiewaniem głową.
Teraz myślę, że naszej latorośli po prostu było tak wygodnie. Z czasem nie miał dużo zajęć na uczelni. A po co po wykładach biegać do pracy, gdy można spotykać się ze znajomymi i dobrze bawić? Po obronie, syn wrócił do domu i zaczął szukać pracy. W bankach nie było jednak wolnych wakatów, dlatego zaczął aplikować na inne stanowiska.
Nie chciało mu się szukać pracy
– Ale wiesz, mamo, to nie może być nic poniżej moich kwalifikacji – przekonywał. – No przecież nie pójdę na kasę do sklepu.
Nic nie powiedziałam, ale zrobiło mi się przykro. Przecież ja pracuję w sklepie od lat, żeby jemu nic nie brakowało. W końcu znalazł zatrudnienie w jakiejś firmie pożyczkowej. Popracował tam kilka miesięcy, ale mu się nie spodobało.
– To nie to, o czym myślałem – marudził. – Tylko ciągle trzeba spełniać wygórowane targety, wciskać dodatkowe ubezpieczenia do pożyczek i zdobywać coraz więcej klientów.
Po jakiś czasie doszedł do wniosku, że bankowość była jednak złym wyborem i poszedł na kolejne studia. Tym razem marketing i zarządzanie.
– Reklama jest o wiele fajniejsza niż cyferki – przekonywał.
– Ale nie szkoda ci 5 lat nauki? – próbowałam dopytywać. – Może sprawdzaj jeszcze rekrutacje w bankach?
– Nie chcę już pracować w banku. To nudy – powiedział z irytacją i wyszedł do swojego pokoju.
I tak nasz syn skończył jeszcze kolejny licencjat. Potem były jakieś kursy, szkolenia, certyfikaty. Aż dobił do magicznej trzydziestki. W międzyczasie dorabiał korepetycjami, robił jakieś tłumaczenia. Ale jego dochody były raczej na poziomie kieszonkowego nastolatka, a nie regularnej pensji.
Po jakiś czasie wreszcie udało się mu zaczepić w agencji reklamowej, do której polecił go kolega. Codziennie przychodził z biura z uśmiechem na ustach i opowiadał, z jakimi fajnymi ludźmi pracuje.
– Może wreszcie przełamie ten swój słomiany zapał i w coś się zaangażuje – powiedział mój mąż, który powoli zaczynał tracić cierpliwość do naszego syna.
– Nie wiem, ale bardzo bym chciała. Ponoć ta agencja jest znana na rynku i całkiem nieźle płaci dobrym specjalistom – szepnęłam, bo wcześniej poprosiłam córkę siostry, żeby sprawdziła dokładniej firmę, w której pracuje nasz syn.
Nasze marzenia powoli zaczęły się spełniać. Kamil rzeczywiście odnalazł się w branży i zaczął coraz więcej zarabiać. Z czasem awansował nawet na stanowisko kierownika działu, a jego pensja jeszcze bardziej poszybowała w górę.
– A tak odradzaliście mi z tatą ten marketing. A tu jednak miałem rację – zaczął mi kiedyś wypominać.
– Tak, synek odnalazłeś się w tej agencji – pokiwałam głowę ze zrozumieniem.
Wtedy akurat mieliśmy z mężem rocznicę ślubu, a nasz jedynak wykupił nam weekend w ośrodku SPA. Byłam naprawdę wzruszona takim upominkiem.
– Jedźcie z tatą, odpocznijcie trochę. Zasługujecie, bo wy tak naprawdę niemal nie wyjeżdżaliście na wakacje – powiedział.
Miał rację. Zawsze jego wysyłaliśmy na kolonie, obozy, wycieczki, a sami urlopy spędzaliśmy zwykle w domu, żeby zaoszczędzić. Powinnam być dumna z syna, a jednak czuję się coraz bardziej zmęczona i rozdrażniona. Czym? Przecież Kamil pracuje, dobrze zarabia i ma wiele zainteresowań. Należy do klubu wspinaczkowego, z którym często wyjeżdża w góry. Praktycznie wszystkie weekendy ma zajęte. Rower, basen, siłownia, spotkania z kolegami i znajomymi z pracy, randki z kolejnymi dziewczynami.
Najlepiej mu u mamusi
Tylko że nasza dorosła pociecha, która właśnie skończyła 35 lat, ani myśli, żeby się ustatkować. Dobrze zarabia, ma perspektywy na rozwój. Spokojnie mógłby wziąć kredyt na mieszkanie i się wyprowadzić. Ale ani mu to w głowie. Bo niby po co?
Kamil, owszem, mieszka z nami, ale zupełnie do niczego się nie dokłada. Nie płaci czynszu, rachunków za wodę, ogrzewanie, prąd czy nawet Internet. Nie robi większych zakupów spożywczych. Chyba nawet nie wie, że proszek do prania, kapsułki do zmywarki czy płyny do czyszczenia w ogóle się zużywają.
Pranie po prostu wrzuca do kosza na bieliznę w łazience i wyciąga czyste, uprasowane markowe koszulki, koszule czy spodnie z szafy w swoim pokoju. Zupełnie jak wtedy, gdy był nastolatkiem. Nie sprząta kuchni i łazienki, a porządki w jego pokoju zwykle ograniczają się do ułożenia swoich rzeczy oraz okazjonalnego odkurzenia dywanu.
Jak przychodzi z pracy, zjada obiady, które zostawiam na kuchence. Robi kanapki, wyciągając sobie chleb z kuchennej szafki i wędlinę oraz warzywa z domowej lodówki. Czy on w ogóle wie, ile co kosztuje? Szczerze w to wątpię.
Naprawdę głupio mi mówić własnemu dziecku, że powinno chociaż trochę dokładać się do domowego budżetu i uczestniczyć w pracach. W końcu dom nie utrzymuje się sam, a pranie, prasowanie, zakupy czy sprzątanie to zajęcia, które nie wykonują krasnoludki.
– Mamo, gdzie jest ta moja zielona koszulka i te nowe jeansowe spodnie? Wszędzie ich szukam, a są mi potrzebne na wyjazd. Nie uprałaś ich? Zapomniałaś? Nie wiem też, gdzie są te czarne bokserki – kiedyś niemal zrobił mi awanturę, gdy nie mógł znaleźć swojego ulubionego zestawu.
– Pewnie leżą w koszu na pranie. Dokładnie tam, gdzie je wrzuciłeś – syknęłam wtedy ze złością.
– O co ci chodzi? Stało się coś, że masz taki zły humor? – mój synek oczywiście niczego nie zrozumiał. – Spoko, wezmę coś innego. A tobie zaraz przyniosę coś słodkiego z kuchni, to ci się poprawi humor – dodał z szelmowskim uśmiechem.
Nie wiem, jak go zmotywować
I co ja mam zrobić z moim synem? Mam już serdecznie dość prania jego gaci, a on przecież nawet nie wie, jak włączyć pralkę. Wiem, że to źle brzmi, ale taka jest prawda. On nie zajmuje się nawet swoją bielizną. Dom traktuje niczym hotel, w którym ma pełny serwis z pysznym wyżywieniem, praniem i prasowaniem, regularnym sprzątaniem. A wszystko to zupełnie za darmo.
Zarabia naprawdę dobrze, ale zdaje się, że nie za bardzo rozumie wartość pieniędzy i w ogóle nie oszczędza. Żyje niczym wieczny student na garnuszku rodziców, a swoją pensję traktuje jak kieszonkowe na własne przyjemności. Duże kieszonkowe i naprawdę drogie przyjemności.
Wyjazdy, weekendowe wypady, markowe gadżety, modne ubrania, najlepsze perfumy, akcesoria do roweru i samochodu. A polisę OC i AC płaci mu ojciec, bo są połączone z naszym pakietem. Jeździ też na okresowe przeglądy do serwisu. Czy to jest normalne?
Nie tak wyobrażałam sobie naszą przyszłość. Całe życie z mężem oszczędzaliśmy, pracowaliśmy, żeby Kamilowi było dobrze, inwestowaliśmy w naszego syna.
– Teraz naprawdę chcielibyśmy już nieco odpocząć. Chyba nawet pobyć trochę sami, odświeżyć nasz związek. Zawsze na pierwszym miejscu byliśmy rodzicami, a dopiero potem parą. Teraz jednak nasz syn już dawno skończył 18 lat i chcielibyśmy, żeby wziął odpowiedzialność za siebie – w końcu pożaliłam się mojej siostrze.
– Ja nigdy nie chciałam nic mówić, żeby nie było, że neguję wasze metody wychowawcze. Ale wy naprawdę go rozpieściliście. Odkąd pamiętam on miał niewiele obowiązków i mnóstwo przywilejów – odpowiedziała mi szczerze.
– Wiem, ale co mam teraz zrobić? To wszystko zaczyna mnie już irytować. Do tego nie mamy żadnej prywatności, bo często zaprasza znajomych, którzy przesiadują w naszym mieszkaniu, hałasują, brudzą. Jak w takich warunkach mamy zrobić sobie romantyczną kolację?
– Nie wiem. Będzie ci trudno, bo przecież nie powiesz mu, żeby wyprowadził się z domu.
W tej chwili Kamil akurat wszedł do kuchni, gdzie siedziałyśmy przy stole nad kubkiem kawy i talerzykiem z domową szarotką.
– O ciocia Irenka, fajnie, że jesteś. Może trochę poprawisz humor mamie, która ostatnio jest jakaś strasznie nerwowa – uśmiechnął się tym swoim czarującym uśmiechem, którego nikt nie potrafi podrobić. – Twoja szarlotka jest boska – dodał pakując sobie duży kawałek ciasta do ust i wychodząc do swojego pokoju.
Muszę znaleźć Kamilowi żonę
– No i jak nie kochać tego lekkoducha? – Irena puściła do mnie oko. – Ale wiesz co, ty mu po prostu znajdź żonę. Jak pozna jakąś odpowiedzialną kobietę, to może wreszcie nieco dorośnie?
Hmmm. Pomysł mojej siostry jest dobry. Może wtedy nasz dorosły syn wreszcie dorósłby do tego, żeby wyprowadzić się od mamusi i tatusia. W końcu, która kobieta będzie chciała spędzać randki z teściami i biegać w kusej koszulce do kuchni po śniadanie, gdy za jej progiem natrafi na mamusię ukochanego?
Tylko czy mi się to uda? Kamil, owszem, spotyka się z jakimiś dziewczynami. Ale zdaje się, że nie traktuje ich na poważnie. Ot, takie luźne znajomości z koleżankami z pracy, z wyjazdów w góry i innych miejsc, gdzie tak chętnie biega. Właściwie to on nigdy nie miał dziewczyny, z którą byłby dłużej niż kilka miesięcy. Muszę być sprytna i znaleźć mu naprawdę dobrą kandydatkę. Taką w jego wieku, która poważnie myśli o życiu i pragnie założyć rodzinę. Żeby mój synek nieco przy niej spoważniał, bo jak tak dalej pójdzie, to będzie sobie wygodnie u nas żył do czterdziestki albo pięćdziesiątki. Niczym szalony licealista. A ja całkiem zwariuję i się wykończę.
Od jutra biorę się za poszukiwania żony dla Kamila. Muszę tylko być sprytna, żeby ten nasz nicpoń nie wywęszył podstępu.
Czytaj także:
„Mieliśmy nasze dzieci za rozpuszczone lekkoduchy. Chcieliśmy dać im lekcję życia. Wybrnęły z tego z klasą”
„Żyjemy za kasę teścia, bo mój leniwy mąż całymi dniami gra na komputerze. Udaje, że pracuje, więc go podkablowałam”
„Myślałam, że tylko kobiety bywają z mężczyznami dla kasy. Kiedy mój narzeczony puścił mnie kantem zrozumiałam, jak się myliłam”