„Dorastałam w nędzy i wciąż wysłuchiwałam tragicznych historii. Widok dramatu tej matki sprawił, że powiedziałam: dość”

smutna dziewczyna fot. Adobe Stock, Jeff Bergen/peopleimages.com
„Gdyby tylko on nie sięgnął po alkohol, a ona nie zaszła w ciążę, być może udałoby im się zrealizować plan – przepracować pięć lat, odłożyć trochę grosza, a po powrocie do ojczyzny wybudować dom i otworzyć własną firmę sprzątającą...”
/ 01.08.2024 13:15
smutna dziewczyna fot. Adobe Stock, Jeff Bergen/peopleimages.com

Wciąż mam w pamięci tamten moment, gdy stwierdziłam, że już wystarczy. Nie dam rady znieść kolejnej przykrej opowieści. Pora w końcu skończyć z egzystowaniem i życiem innych ludzi i zacząć żyć własnym. Stało się to podczas kolejnego posiedzenia z pracownikiem socjalnym, gdy tuż obok mnie siedziała roztrzęsiona Irena, która prosiła:

– Droga pani Aldono, czy mogłaby pani wyjaśnić temu człowiekowi, że nie miałam innego wyjścia? Robię to, co muszę, aby moja pociecha miała na ci dzień jedzenie i porządne ubranie. Błagam panią!

Ludzie wciągali mnie w swoje ponure losy

– Przecież już próbowałam mu to przybliżyć – odpowiedziałam z westchnieniem.

– To proszę spróbować ponownie. Niech pani powie, jak mój ślubny znęcał się nade mną fizycznie, a potem porzucił…

– Ale już o tym wspominałam.

– No tak, ale co jeśli on tego nie pojął? – załkała kobieta. – Może niech pani podejdzie do tego raz jeszcze? Niespiesznie i zrozumiale…

Dziewczyna wpatrywała się we mnie oczami pełnymi desperacji, a jej wargi lekko dygotały. W głębi duszy zdawała sobie sprawę, że młody mężczyzna pojął moje intencje, jednak próbowała tłumić tę myśl. Gdzie jest życie, tam też tli się iskierka nadziei, która gaśnie dopiero na samym końcu.

Skierowałam wzrok na przedstawiciela austriackich służb socjalnych. Przeszłam na język naszych sąsiadów zza południowej granicy.

– Myśli pan, że istnieje cień nadziei, aby nie odebrali jej dziecka? W końcu ona robi wszystko, żeby zapewnić mu utrzymanie. Haruje na trzech etatach…

– Jak pani świetnie zdaje sobie z tego sprawę – wtrącił się – i tu leży pies pogrzebany. Owa kobieta nie poświęca malcowi uwagi. Siedmioletni chłopiec samodzielnie wraca ze szkoły, mając klucz zawieszony na szyi, przesiaduje w mieszkaniu, odwiedza rówieśników, bez żadnego nadzoru osoby dorosłej.

– On jest niezłym mądralą. Zresztą dawniej w naszym kraju prawie wszyscy dorastali w taki sposób – zdawałam sobie sprawę, że przesadzam, ale w sytuacji, gdy nie ma logicznych argumentów, zostają tylko te bazujące na emocjach i obyczajach.

Szkoda tylko, że nie za każdym razem się sprawdzają.

– Chyba sobie pani kpi ze mnie.

Spoglądał na mnie z dezaprobatą. Wystrojony, z pierścieniem na dłoni, zupełnie nieświadomy realiów świata, którym z racji pełnionej funkcji powinien się interesować. Moja poprzedniczka, która na nieszczęście przeszła już na zasłużony odpoczynek, wykazywała znacznie większą wyrozumiałość w podobnych okolicznościach, aczkolwiek… w tej konkretnej sprawie prawdopodobnie też niewiele mogłaby zdziałać.

Sama miałam trudne dzieciństwo

– Moja mama należała do pokolenia dzieci z kluczem zawieszonym na szyi – opowiedziałam. – Jej rodzice pracowali, babcia w sklepie, a dziadek na dwie zmiany w warsztacie z narzędziami. Babcia odprowadzała mamę do szkoły, a następnie spotykały się dopiero po godzinie dwudziestej.

Mając zaledwie siedem lat, mama samodzielnie wracała z zajęć, a po drodze robiła nawet drobne sprawunki. W mieszkaniu czekały na nią przygotowane kanapki albo szła na opłacony posiłek do sąsiadki. I tak przez całą podstawówkę, przez osiem długich lat.

Kiedy urodził się jej młodszy brat, czasami musiała się także nim zająć. Mając dwanaście lat odbierała go z przedszkola. Mimo wszystko wyrosła na porządną osobę i nigdy nie miała żalu do rodziców, że tak musiało być. Bo nie było innego wyjścia. Takie były czasy, takie warunki.

– Przykro mi to słyszeć – odpowiedział beznamiętnie. – Ale czasy i realia się zmieniły…

– Nie zgadzam się – weszłam mu w słowo. – Sytuacja wygląda podobnie. Jeśli ta matka nie weźmie trzech prac na raz, nie będzie w stanie zapewnić dziecku bytu.

– Właśnie dlatego państwo chce ją wesprzeć.

– Zabierając od niej chłopca?

– Otaczając go należytą troską.

– Chłopak kocha matkę, a matka odwzajemnia tę miłość.

– Rozumiem to doskonale – urzędnik wydał z siebie głębokie westchnienie. – Ale niech pani weźmie pod uwagę fakt, że to cywilizowany kraj. Przestrzegamy tutaj obowiązującego prawa – urzędnik niemiłosiernie przekręcił jej nazwisko, co zresztą jest typowe dla Austriaków – otrzymała już stosowne upomnienie. W tej sytuacji musi postąpić tak, jak nakazują austriackie przepisy. Ewentualnie może zdecydować się na powrót do ojczyzny.

Zerknęłam na panią Irenę. Bez słów pojęła, że poniosłam porażkę.

– Strasznie mi przykro. Być może w konsulacie znajdzie się ktoś, kto będzie w stanie pomóc… – odparłam.

– Jestem wdzięczna, pani Aldono – wyszeptała ledwo hamując napływające do oczu łzy.

Jej głowa kiwała się w tę i z powrotem niczym zepsuta zabawka. W środku pani Irena po prostu się rozsypywała.

Ktoś złożył na nią skargę

Od siedmiu lat była mieszkanką Austrii. Wraz z małżonkiem przeprowadzili się tutaj w celach zarobkowych. Mąż zatrudnił się w branży budowlanej, a ona znalazła pracę jako sprzątaczka. Ich zarobki przeliczone na polską walutę prezentowały się całkiem okazale. Jednak pieniądze wydawali na miejscu, w Austrii, więc wcale nie było tak różowo.

Gdyby tylko on nie sięgnął po alkohol, a ona nie zaszła w ciążę, być może udałoby im się zrealizować plan – przepracować pięć lat, odłożyć trochę grosza, a po powrocie do ojczyzny wybudować dom i otworzyć własną firmę sprzątającą...

Mąż w końcu ją opuścił, pozostawiając samą z małym dzieckiem na utrzymaniu. Nie miała dokąd pójść. Harując od świtu do zmierzchu, by opłacić ciasne mieszkanko, przedszkole, edukację i po prostu przeżyć, nie miała wyboru. W rezultacie jej pociecha dorastała praktycznie bez opieki. W Polsce prawdopodobnie nikt nie robiłby z tego powodu problemów. Tutaj jednak rządziły odmienne prawa.

Któryś z "życzliwych" złożył na nią donos. Otrzymała upomnienie, ale co mogła na to poradzić? Z racji tego, że nie znała języka, towarzyszyłam jej jako tłumaczka, sporządzając podania i wnioski.

Byłam świadkiem, jak kobieta dosłownie kurczy się w sobie, gdy dotarło do niej, że odbiorą jej ukochanego synka. Choć miała dopiero 35 lat, to prezentowała się na dobre pięćdziesiąt. Nie byłam w stanie dłużej na to patrzeć. Miałam serdecznie dosyć. A pomyśleć, że jedyne o czym marzyłam, to pojeździć sobie na nartach.

Skończyłam studia z oceanografii cztery lata temu. Moje największe marzenie? Praca w laboratorium chemicznym, na przykład przy oczyszczaniu ścieków. Przez parę miesięcy robiłam wszystko, żeby znaleźć zatrudnienie - wysyłałam swoje CV dosłownie wszędzie, od Gdyni po Rzeszów. Niestety, okazało się, że nikogo nie interesują moje usługi.

Siedząc wygodnie na sofie w stołecznym sklepie z książkami, zagłębiałam się w lekturze wybranej pozycji. W pewnej chwili przysiadła się do mnie kolorowo odziana dziewczyna. Od razu zorientowałam się, że to cudzoziemka. Postanowiłam nawiązać rozmowę. Moja intuicja okazała się słuszna - pochodziła z Kanady.

Austriackie klimaty przypadły mi do gustu

Była studentką podróżującą po Starym Kontynencie. Ze względu na moją niezłą znajomość niemieckiego, kontynuowałyśmy konwersację w tym języku. Wspomniała, że podróżuje w sześcioosobowej ekipie i planują właśnie wyjazd do Austrii na narty. Poruszają się własnym busem, a na miejscu czeka na nich wynajęty domek. Będzie tam dla mnie miejsce.

Jako że nie miałam żadnych innych planów, a do tego czułam się przybita z powodu bezrobocia, zgodziłam się. Pomyślałam sobie: "Siedem dni relaksu i fajnego spędzania czasu na pewno doda mi pewności siebie, a kto wie, może potencjalni szefowie zaczną postrzegać mnie w lepszym świetle".

Ekipa, z którą podróżowałam, po kilku dniach ruszyła w stronę Italii, natomiast ja postanowiłam jeszcze trochę pozwiedzać. Skierowałam swoje kroki do stolicy, bo dotarły do mnie słuchy, że to fantastyczne miejsce do zamieszkania. I wiecie co? Z całą pewnością należy do najładniejszych zakątków świata.

Potrafię spacerować bez końca po zabytkowych uliczkach, zachwycających zielonych terenach i szerokich alejach, które sprawiają wrażenie, jakby były stworzone dla dużo większej liczby ludzi.

Udało mi się zdobyć pracę jako kelnerka w jednej z tutejszych kafejek. Znalazłam też małe lokum do wynajęcia i zaczęłam intensywnie rozmyślać nad tym, jak pokierować swoim życiem. Wracać do kraju nad Wisłą? Niby do czego? Do rodziców, którzy są coraz bardziej poirytowani tym, że muszą łożyć na moje utrzymanie? Do kumpli, którzy zdążyli już poukładać sobie życie, harują i nie mają dla mnie ani chwili? Nie, postanowiłam w końcu zacząć być samodzielna, a jeśli w ojczyźnie mi się to nie powiodło, to może tutaj się uda.

Minął już miesiąc odkąd zaczęłam pracować w kafejce. Postanowiłam pójść na nabożeństwo do naszego lokalnego kościoła. Zajęłam miejsce tuż obok pewnej rodziny. W trakcie mszy doleciał do mnie cichy głos kobiety, która szeptała coś swojemu mężowi. Mówiła, że bez pomocy kogoś, kto przetłumaczy im dokumenty, nic nie uda się tutaj zorganizować. Chodziło o ubezpieczenie. Problem w tym, że tłumacze liczyli sobie za usługi spore sumy...

Zaoferowałam im wsparcie

Sama nie jestem pewna, co mnie podkusiło, żeby zaoferować im wsparcie. Być może udzieliła mi się ta niepowtarzalna aura świątyni, a być może po prostu doskonale się wtedy czułam. Tak czy inaczej, okazali mi ogromną wdzięczność. Później towarzyszyłam im podczas wizyt u ubezpieczycieli, służyłam za tłumacza, sporządzałam pisma i odwołania. Moje starania przyniosły efekt – odszkodowanie zostało przyznane. No i rozniosły się słuchy, że jest taka jedna, co chętnie pomoże, a niewiele weźmie w zamian. Tyle, co ktoś uzna dać za stosowne.

Choć minęły już trzy lata, to nie udało mi się zgromadzić fortuny. Za to przybywało mi koszmarów po nocach. Dorastałam w domu, którego może nie stać było na wiele luksusów, ale nędza, pijaństwo i choroby były nam obce. Zdawałam sobie sprawę, że ludzi spotykają też dramatyczne sytuacje, jednak na ogół działo się to gdzieś hen daleko. Tutaj nieszczęśliwi byli tuż obok mnie. I mimo woli wciągali mnie w swoje ponure losy.

Nadszedł taki moment, kiedy powiedziałam sobie "stop". Koniec z wysłuchiwaniem następnych opowiadań o kobietach, które mąż bije, dziewczynach padających ofiarą przemocy seksualnej albo pracownikach, którzy po upadku z wysokości dowiedzieli się, że szef nie opłacał im polisy. Człowiek ma swoje granice, jeśli chodzi o wysłuchiwanie ludzkich historii.

Powrót do ojczyzny

Spacerowałam ulicami uroczego Wiednia, ale mój wzrok nie dostrzegał już ani historycznych budowli, zielonych skwerów, czy zadowolonych mieszkańców. Zamiast tego, widziałam jedynie widma osób, które przybyły do stolicy Austrii w poszukiwaniu lepszego bytu, a mimo to wciąż zmagały się z trudnościami dnia codziennego. A może nawet ich sytuacja pogorszyła się, gdyż na każdym kroku dawano im do zrozumienia, że nie są tutaj mile widziani.

Zdaję sobie sprawę, że wielu rodakom powiodło się na obczyźnie. Przeważnie tym, którzy posiadają konkretne kwalifikacje, biegle władają językiem, albo po prostu dopisało im szczęście. Ja natomiast obracałam się w zupełnie innych kręgach. Dlatego też, pewnego dnia spakowałam walizki i ruszyłam w drogę powrotną. Wróciłam do ojczyzny. Do rodzinnych stron.

Aldona, 28 lat

Czytaj także:
„Znalazłam portfel z pieniędzmi i postanowiłam go uczciwie zwrócić. Zamiast znaleźnego, dostałam jednak plik pretensji”
„Gdy mieszkałam za granicą, mama mnie ciągle oszukiwała. Tylko dzięki sąsiadce poznałam smutną prawdę”
„Matka odeszła od nas nagle, gdy miałam 8 lat. Gdy poznałam tajemnicę jej zniknięcia, zrozumiałam, że miała powód”

Redakcja poleca

REKLAMA