„Jestem wnukiem czekoladowego potentata, a na koncie mam miliony. Chciwość moich bliskich omal mnie nie zabiła”

Mężczyzna z czekoladowym ciastem fot. Adobe Stock, vefimov
„Urodziłem się w bardzo bogatym domu. Jestem wnukiem czekoladowego potentata. Po śmierci dziadka wszystko zaczęło się sypać. Doszło do tego, że rodzeństwo chciało mnie skrzywdzić dla pieniędzy”.
/ 15.08.2023 09:45
Mężczyzna z czekoladowym ciastem fot. Adobe Stock, vefimov

Każdy dzieciak lubi słodycze, a ja miałem szczęście: przyszedłem na świat w rodzinie, która od kilkudziesięciu lat prowadziła fabrykę czekolady. Raj! Był tylko jeden szkopuł: w odróżnieniu od trojga mojego starszego rodzeństwa, nie lubiłem słodyczy.

Pierwsza przyszła na świat Wanda, dwa lata po niej pojawił się Jakub, rok po nim Witold, i dopiero cztery lata później – ja, Mateusz. W ten sposób rodzice zapewnili ciągłość klanu i przyszłość rodzinnej manufaktury. Jako dzieciaki nie mieliśmy pojęcia, że czekolada i inne pralinki, które walały się w całym domu, to duma rodziny. One po prostu były, a my byliśmy bogaci. Jednak dziadkowie dbali o to, by nie kłuć w oczy zamożnością, nie wywyższać się i pomagać tym, którzy pomocy potrzebowali.

– Tak się buduje szacunek i zaufanie ludzi – powtarzał często nestor rodu Hieronim Barwicz, najstarszy syn twórcy rodzinnej fortuny, o którym starsi mieszkańcy miasta jeszcze do niedawna mówili „jaśnie pan”.

Hieronim niemal do końca swego życia kierował rodzinną firmą. Jednak tydzień po 85. urodzinach wraz z prawnikami formalnie rozdysponował majątek, żeby wszystko „było jak należy”. A że dziadek lubił teatralne rozwiązania, zarządził uroczystą kolację. Zanim zabraliśmy się do jedzenia, wygłosił mowę, kierując ją do moich rodziców.

– Pewnie niedługo odejdę i wy przejmiecie dzieło mojego ojca i moje. Jesteście wykształceni, pracowaliście razem ze mną i wiem, że utrzymacie firmę na właściwym poziomie. Wiesz, Adrianie – tu zwrócił się bezpośrednio do mojego ojca – w czym tkwi tajemnica naszej czekolady, co jest magicznym składnikiem receptury. Wiesz, że bez niego nasze produkty nie osiągną właściwej jakości.

 

Magiczny składnik

W pewnym momencie przestałem słyszeć głos dziadka i wspominałem moje wycieczki z nestorem po fabryce. Pokazywał mi produkcję i surowce. Od egzotycznych aromatów kręciło mi się w głowie, ale z ciekawością poznawałem zakamarki fabryki. A gdy doszliśmy do wielkiej kadzi, w której maszyna mieszała gęstą czekoladę, dziadek nachylił się do mnie i szepnął.

– A teraz zdradzę ci, Mateuszu, dlaczego nasza czekolada jest najlepsza na świecie – sięgnął do kieszeni kamizelki i wyciągnął niewielką, pękatą flaszeczkę z okrągłym korkiem. – Oto, mój chłopcze, tajny składnik magicznego przepisu. Trzeba tylko uważać, żeby dodać właściwą ilość: dokładnie siedem kropel. Zapamiętaj: magiczna siódemka! – wyszeptał na koniec, po czym odkorkował buteleczkę i starannie odliczył kropelki. A potem, w drodze do domu, dziadek zatrzymał się nagle i zapytał:

– Powiedz mi Mateusz, dlaczego niczego nie spróbowałeś w fabryce?

– Bo nie lubię słodyczy – odpowiedziałem, a Hieronim wybuchnął śmiechem, po czym przykucnął przy mnie.

– No to wiedz, Mateusz, że w tej flaszce – wyjął buteleczkę i pomachał nią – jest zwykła woda. Ale nikomu o tym nie mów, dobrze?

Kiwnąłem głową, a dziadek wesołym głosem dodał: – No, teraz to jestem już pewien, że wielka tajemnica rodu Barwiczów jest w dobrych rękach – zmierzwił mi włosy i śmiał się jeszcze długo.

Fajny gość bo... nie lubi słodyczy

Bycie najmłodszym z rodzeństwa to w szkole nic fajnego: zawsze jest się „smarkaczem”, i ani bracia, ani dorastająca siostra nie zajmowali się małolatem. Szybko przestałem o to zabiegać. Zresztą w domu było podobnie, ale tam była mama, książki i labrador Kornik, który mnie uwielbiał.

Tak jak koledzy ze szkoły, którym rozdawałem słodycze.

– Ty jesteś fajny, ale twoi bracia to skąpiradła – powiedział kiedyś Piotrek Zielak. – Wiem, bo moja siostra chodzi z Witkiem do klasy. Nigdy nikomu nie dał nawet wafelka. Kuba i Wanda są tacy sami – dodał, żując ciągutkę. – A tobie coś dają?

Wtedy pierwszy raz zastanowiłem się nad tym, co poza nazwiskiem łączy mnie z Wandą, Kubą i Witkiem. I jakoś nic nie przychodziło mi do głowy.

Dość szybko zorientowałem się, że etykietki „Barwicz – czekolada” to nie domowa loteryjka obrazkowa, tylko znak firmowy warty fortunę. Od tej chwili jeszcze mniej lubiłem słodycze. Ale mojemu rodzeństwu fortuna nie przeszkadzała. Korzystali z niej garściami. Mnie ciągle uważali za smarkacza i frajera. Nie wyprowadzałem ich z błędu. A ja nie byłem idiotą, tylko idealistą. Chciałem na wszystko zapracować, zasłużyć. Uczyłem się więc dla siebie, a nie dla stopni i pochwał. Dużo czytałem i wiedziałem, co chcę robić w życiu. Nie było to zarządzanie fabryką czekolady. Zresztą i tak byłem ostatni w kolejce do fotela prezesa.

Kiedy skończyłem podstawówkę i wiadomo było, że idę do ogólniaka, dziadek Hieronim, który oficjalnie przekazał już firmę ojcu, ale doglądał wszystkiego „po swojemu”, znów zaprosił mnie na spacer po przyfabrycznym ogrodzie. Drzewa wyrosły, krzewy żywotnika zasłaniały wysokie okna na parterze i tylko czerwona cegła, ciemna dachówka i żelazne ławki przy żwirowych alejkach zostały takie same.

– Nadal nie lubisz słodyczy, Mateuszu? – dziadek używał zawsze wołacza. – Nawet naszych kokosanek i krówek? – zakręcił długi siwy wąs.

– Nie, dziadku, nie lubię – zaśmiałem się. – I to nie jest żaden bunt, tylko coś naturalnego. Chcę zostać geologiem.

– Cóż, to zostań! – klepnął mnie w ramię. – Twój ojciec dobrze prowadzi firmę, choć czasy są trudne. Twoja siostra studiuje ekonomikę przedsiębiorstw, bracia szykują się na prawo. Wygląda na to, że tylko ty będziesz szczęśliwy – Hieronim zaśmiał się serdecznie. – Cieszę się, chłopcze, kocham was wszystkich, ale ciebie najbardziej lubię. Ty jeden nie jesteś taki… cukierkowy – dziadek znowu się roześmiał.

– O firmę jestem spokojny, mogę spokojnie odejść. I chcę, żebyś wiedział: założyłem dla ciebie niezależne konto, o którym nikt nie wie. Będziesz mógł z niego korzystać, gdy skończysz studia. To taki mój warunek, panie geologu – pocałował mnie w czoło. – A teraz pokażę ci kilka tajemnic fabryki.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie rozumiałem jeszcze, o co chodzi Hieronimowi, nie domyślałem się. Za to z ciekawością zobaczyłem zakamarki starych budynków, o których istnieniu nie miałem dotąd pojęcia.

– Nikt już nie korzysta z tych magazynów, skrytek i korytarzy – mówił dziadek podczas wycieczki. – Ale kiedyś uratowały życie kilku żołnierzom podziemia, kilku Żydom, kilku zbiegom. Ciekawe, prawda? Jestem pewny, że więcej tu nie zajrzysz, ale jakby co, to wiesz, co i jak – Hieronim zaśmiał się znowu i mrugnął okiem.

Z ulgą wyszedłem na świeże powietrze. Przytuliłem się do staruszka i ani przez chwilę nie sądziłem, że to była nasza ostatnia rozmowa w cztery oczy. Sześć tygodni później dziadek zmarł na raka trzustki.

Musieli mieć nóż na gardle, skoro chcieli mojej pomocy

Magisterka Wandy była powodem do wielkiej rodzinnej uroczystości. Kuba i Witek zazdrościli siostrze – w końcu to ona miała wkrótce wspomóc ojca w prowadzeniu firmy. No, ale w naszej rodzinie obowiązywało prawo starszeństwa. A zgodnie z nim ja ciągle byłem smarkaczem, który na dodatek nie lubił słodyczy, co wszyscy moi starsi od lat interpretowali jako niechęć, a wręcz nienawiść do czekoladowej firmy.

Nie próbowałem wybijać im z głowy tej bzdury. Za to stanowczo postawiłem na swoim i po maturze wyjechałem studiować geologię do Warszawy. Mama rozpaczała, że zamiast do bliskiego Krakowa wyjeżdżam tak daleko, ale dla mnie im było dalej, tym lepiej. Familijny wyścig szczurów, otwarty konflikt pokoleń, zadęcie, wielkie pieniądze i wszechobecne słodycze wyprowadzały mnie z równowagi. Byłem dorosły i mogłem decydować o sobie nawet wbrew rodzinie.

Pierwszą informację o chorobie taty przekazał mi Kuba.

– Może jednak przyjedziesz, ojciec jest chory! – krzyczał do telefonu.

– A po co wam, trójce geniuszy pod skrzydłami mamy, taki niedowarzony małolat jak ja? – odparłem zgryźliwie.
– To nie jest jakaś tam grypa, tylko alzheimer.

Zrobiło mi się głupio.

– Zdiagnozowany, potwierdzony, zaawansowany? – dopytywałem, bo nie byłem w domu od wielu miesięcy.

– Szybko postępujący. Praktycznie to Wanda prowadzi teraz firmę, a Witek i ja jej pomagamy. Musisz przyjechać, sprawy są poważne.

– A mama?

– Nie pomaga w firmie. Ma misję, zajmuje się ojcem i gotowa jest zrujnować fabrykę, bo wierzy, że choroba się cofnie. Wierzy jakimś szarlatanom, znachorom. To dom wariatów. Jesteś potrzebny, Mateusz.

– Ale ja jestem teraz w Pirenejach na praktykach. Będę mógł przyjechać najwcześniej za dwa, trzy miesiące.

– Gdzie jesteś?! Żartujesz?! W d… mam twoje praktyki, nie słyszysz, że jesteś potrzebny?! – Jakub błyskawicznie wszedł w rolę starszego brata.

– Wal się, braciszku! – zastopowałem go. – Przyjadę, gdy będę mógł. Ty masz w d… moje praktyki, więc ja mam w d… wasze problemy. Twardziele od siedmiu boleści. Radźcie sobie sami.

Następną rozmowę wychowawczą przeprowadziła ze mną Wanda. Była spokojna, przygotowana, ale ciągle traktowała mnie jak idiotę.

– Potrzebujemy cię, Mateusz – apelowała. – Źle się dzieje i to dotyczy wszystkich. Jesteśmy rodziną, musimy się wspierać, pomagać sobie. Nie od święta, ale na co dzień. Chyba to rozumiesz – atakowała „pod włos”. – Chyba nie chcesz, żeby przez twój upór wszystko się rozsypało.

– Czy wy nie wiecie, gdzie są Pireneje? Rozumiecie, że na odludziu nie ma łączności, a ja mam do zaliczenia praktyki? Powiedziałem, że przyjadę natychmiast po powrocie do cywilizacji. Co wy tam nawyrabialiście, do cholery?!

Rozłączyła się. Nie wiedziałem, co się działo w domu, ale musieli mieć nóż na gardle, skoro moja przemądrzała siostra potrzebowała pomocy nielubianego brata. „Czego oni chcą ode mnie? Do czego jestem potrzebny?” – zastanawiałem się, stukając młotkiem w hiszpański granit. „Przecież normalnie nie zainteresowaliby się mną nawet, gdybym wpadł pod tramwaj”.

Kłamali w żywe oczy

W domu panował bałagan. Rzucało się to w oczy na każdym kroku: w ogrodzie, w hallu, w kuchni, wszędzie.

– Co tu się dzieje? – mruczałem pod nosem. – Mama nigdy by na to nie pozwoliła.
Pobiegłem do salonu na piętrze. Moi bracia poderwali się z foteli, tylko Wanda nie ruszyła się z sofy.

– Nareszcie – głos Witolda nie był przyjazny. – Pan hrabia łaskawie wrócił.

– Też się cieszę, że was widzę – odpowiedziałem cierpko. – A teraz, bez pierdół, opowiadajcie, co się dzieje, i do czego jestem wam potrzebny. No i gdzie są rodzice…

– Rodziców… nie ma – Kuba był wyraźnie zmieszany.

– Jak to, nie ma? Przecież tata jest poważnie chory. Co się dzieje?!

– Mama zabrała go do lecznicy, do sanatorium – Witek włączył się do rozmowy. – Ojciec potrzebuje już stałej opieki, nie radzi sobie, nie wie, gdzie jest. Więc mama musi z nim być.

Spoglądali po sobie, jakby szukali wzajemnie potwierdzenia, oparcia.

– To gdzie są? – dopytywałem.

– Pod Buskiem – burknął Kuba.

– Pod Szczawnicą – równocześnie odezwał się Witek, a Wanda syknęła ze złości.

– Oczywiście, że pod Buskiem – stwierdziła stanowczo. Postawiła przede mną kubek z herbatą.
Popatrzyłem na nich i uznałem, że kłamią w żywe oczy.

– Jeśli natychmiast nie powiecie mi, co jest z rodzicami, dlaczego dom wygląda jak śmietnik i do czego jestem wam potrzebny, zwijam się i wyjeżdżam jeszcze dziś.

Zareagowała Wanda.

– Czekaj, już mówię – wzięła głęboki oddech. – Jest źle. Bardzo źle. Fabryka ledwie zipie. Odchodzą ludzie, nawet ci od lat związani z firmą. Nie ma zapasów surowców, rosną zapasy niesprzedanego towaru, tracą wartość i przydatność do spożycia. Recesja, pandemia, kryzys. Trzeba zwalniać ludzi, ale płacić rachunki i zobowiązania. Wpadliśmy w długi.

– Przecież rok temu firma była na plusie – zdziwiłem się.

– Pojawiły się dodatkowe wydatki – Wanda spojrzała wściekle na Jakuba i Witka. – Twoi durni bracia postanowili iść na skróty i „zainwestowali” aktywa firmy.

– W co, do cholery?! Mało było zysków z czekolady?

W ruletkę! Nawet nie wiesz, Mateusz, jak szybko można stracić naprawdę duże pieniądze.

– Rzeczywiście, nie wiem. Nie wiem też, w jaki sposób mogę pomóc tym idiotom… i tobie.

– A fundusz rezerwowy? – Kuba wstał i podszedł do mnie.

– A co to takiego? – zdziwiłem się.

– Mnie nikt nigdy nic nie mówił.

– Ojciec zanim… odleciał, twierdził, że dziadek przekazał go tobie. Mama nie miała pojęcia o interesach – głos Wandy stwardniał. – Mateusz, tu chodzi o całą rodzinę. Musimy trzymać się razem. Nie rozumiesz tego? Jesteśmy na krawędzi.

– O nie, kochani, to wy jesteście w d… Ja nie. Walczyliście o schedę, dostaliście ją i zmarnowaliście. Ja w tym czasie uczyłem się i dłubałem w skałach. I na skałach będę zarabiał, a nie na czekoladzie. Rodzina to nie genetyka, a prawdziwe więzi, a tych między nami nigdy nie było. Narobiliście bagna, radźcie sobie sami. A teraz podajcie mi adres rodziców – wypiłem herbatę i odstawiłem z hukiem kubek.

– Mówiłem, że tak będzie – Witek pokiwał głową. – Nie dał nam szans.

– O co chodzi, kochani? – spytałem. – Ja nic od was nie chcę i nic wam nie mogę dać.

– Niestety, nie wierzymy ci, braciszku. Ale wkrótce nam wszystko opowiesz – Wanda uśmiechnęła się łagodnie. – Mamy jeszcze trochę czasu.

Chciałem jakoś zripostować, ale język plątał mi się w ustach, w głowie się kręciło, a obrazy przed oczami rozmywały, aż wszystko zgasło.

Ludzkie ciała w plastikowych workach

Obudził mnie chłód. Nie wiem, jak długo byłem pod wpływem usypiającego narkotyku. Otworzyłem oczy. Leżałem na prostym drewnianym łóżku. Półmrok, zimno, zapach staroci i charakterystyczny aromat ziarna kakaowego. „Piwnica?” – pomyślałem i natychmiast usiadłem.

– Cholera – mruknąłem i otarłem rękawem twarz. – Urocza kwatera.

Stara cegła, równo poustawiane skrzynki, krzesło, dwie biurowe szafy, zakurzone biurko, a na nim butelka z wodą i krakersy.

„Stary magazyn pod fabryką” – uświadomiłem sobie, gdzie jestem. Przypomniały mi się zabawy w chowanego z dziadkiem Hieronimem. Dzięki nim poznałem całą podziemną infrastrukturę fabryki. Była genialnie zaprojektowana. A majstersztykiem można nazwać system naturalnego chłodzenia piwnic: podziemne cieki zimnych źródeł uregulowano tak, by obmywały kamienne fundamenty i dolną część konstrukcji.

Obmacałem ściany i szybko zorientowałem się, gdzie jestem. Po omacku szedłem w kierunku wylotu kanału ściekowego. Przed rozwidleniem korytarza o coś się potknąłem i przewróciłem. Leżałem obok dziwnych foliowych tobołów.

– Co to jest, do diabła – macałem po plastiku obwiązanym mocną taśmą montażową. W pewnym momencie zamarłem: to były ludzkie ciała. Odskoczyłem od worków i trzasnąłem plecami o mur. Był zimny i lekko wilgotny.

– Tędy – szepnąłem i trzymając się ściany ruszyłem ku wolności.

Do awaryjnej klapy z żeliwa dotarłem po kilku minutach. Mosiężny zatrzask odpuścił po pierwszym naciśnięciu i drzwiczki się uchyliły. Usłyszałem delikatny szum. Pomacałem wnętrze ściany, by sprawdzić, jak wysoko muszę zeskoczyć. Przeszedłem przez otwór i zatrzasnąłem za sobą wejście. Po chwili namacałem krawędź kanału i zanurzyłem w nim rękę, żeby sprawdzić, w którą stronę płynie woda.

– Ale zimna – jęknąłem i zanurzyłem się w kamiennym korycie. Pomagając delikatnemu nurtowi, popłynąłem w stronę wylotu kanału.

Kiedy po ciemku wychodziłem z wody w zaroślach nad rzeką, byłem przemarznięty do szpiku kości. Skulony i szczekający zębami ruszyłem w kierunku przeciwnym do majaczącego zarysu starej fabryki czekolady. Zziębniętego zabrał mnie o świcie kierowca furgonetki wiozącej do miasta kalafiory.

W komisariacie spędziłem ponad siedem godzin. Zajmował się mną komisarz Palik, klasowy kolega Witolda.

Moje zeznania najwyraźniej sprawiły mu radość, a kiedy wychodziłem z jego gabinetu, uścisnął mi rękę i powiedział:

– Niech się pan nie gniewa, panie Barwicz, ale pański brat zawsze był wyjątkowym gnojkiem.

Wanda, Jakub i Witold odsiadują długoletnie wyroki

Kiwnąłem głową i wyszedłem zmęczony jak po szychcie w kopalni. Sześć godzin później byłem już w podróży na obóz naukowy.

Na procesie rodzeństwa nie byłem. Wynająłem pełnomocnika z krakowskiej kancelarii. Pisał, że oskarżeni obciążali się wzajemnie. Znowu siedziałem za granicą na geo-badaniach. Tym razem w górach Atlasu. Wanda, Jakub i Witold zaczynali wtedy odsiadywać swoje długie wyroki.

Dyplom z geologii obroniłem bez opóźnienia. Ale wygląda na to, że spędzi najbliższe lata w szufladzie. Moja dziewczyna przekonała mnie, że fabryka ma potencjał i nie można go zmarnować. A ona się na tym zna: jest ekonomistką. Zostałem więc prezesem firmy „Barwicz czekolada”, a ona dyrektorem wykonawczym. Wierzę w sukces, ale czekolady nadal nie lubię.

Czytaj także:
„Byłem zapatrzony w swój majątek. Jedna chwila sprawiła, że zostałem bankrutem bez domu. Zyskałem jednak wiele więcej”
„Kochałem Sabinę do tego stopnia, że postanowiłem kupić jej bardzo drogi prezent, a ona zrobiła ze mnie bankruta i rogacza”
„Przez naiwność straciłam dorobek życia. Miałam piękny dom i szastałam kasą, teraz gniję w kawalerce i liczę każdy grosz”

Redakcja poleca

REKLAMA