„Byłem zapatrzony w swój majątek. Jedna chwila sprawiła, że zostałem bankrutem bez domu. Zyskałem jednak wiele więcej”

mężczyzna powódź fot. Mr. Bolota
„Miałem dom, dochodowy biznes, nie martwiłem się o przyszłość. Zbagatelizowałem olbrzymie zagrożenie i wielka powódź zabrała mi wszystko, co miałem. Przepadł mój majątek, ale odzyskałem miłość moich dzieci i szacunek sąsiadów. Tragedia była potrzebna, abym coś zrozumiał”.
/ 17.07.2023 08:30
mężczyzna powódź fot. Mr. Bolota

Wystarczyło zaledwie kilka godzin, aby dorobek całego mojego życia przestał istnieć. Niestety, za to, co się stało, nie mogę obwiniać jedynie bezdusznego żywiołu. Tak naprawdę winna jest moja pycha i pewność siebie, a także głupia wiara, że potrafię zapanować nad każdą sytuacją.

Tę wiosnę zapamiętam jako okrutną lekcję pokory. Ale zarazem początek zupełnie nowego życia. Jeszcze niedawno byłem pewny, że nie muszę niepokoić się o przyszłość.

Byłem bogatym rolnikiem

Miałem ogromne gospodarstwo rolne we wsi w Małopolsce, coraz lepiej prosperującą farmę drobiu i duży dom, którego z nikim nie musiałem dzielić. Dziesięć lat temu owdowiałem, a moje drugie małżeństwo trwało krótko i zakończyło się rozwodem.

Byłem więc panem swego losu, wolnym jak ptak, samowystarczalnym i zamożnym. Dzisiaj wstydzę się tego, lecz przyznaję, że miałem w pogardzie wszystkich, którym nie wiodło się równie dobrze. Z większością sąsiadów od dawna byłem skłócony – a to o dojazd do pastwisk, a to o studnię, z innymi znów o kwestię przykrego zapachu z mojej kurzej fermy.

Nie przejmowałem się nimi. Zamiast dogadywać się z prostymi ludźmi, wolałem wkupić się w łaski kilku wysoko postawionych urzędników w gminie i w ten sposób osiągać swoje cele.

Syn i córka od dawna nie mieszkali ze mną. Oboje obwiniali mnie o śmierć mojej pierwszej żony, ich matki. Twierdzili, że harując w gospodarstwie ponad siły, Renia wpadła w chorobę, ja zaś nie zareagowałem na czas i pozwoliłem, aby się tak wyniszczyła. Bardzo bolało mnie to oskarżenie, choć czasem i ja zastanawiam się, co by było, gdybym bardziej o nią dbał i wcześniej zawiózł ją do lekarza. Czy moja żona nadal by żyła?

Niedobra macocha

Być może udałoby mi się jakoś naprawić kontakty z dziećmi, gdyby nie Maria. Uciekłem w jej bujne ramiona zaledwie kilka miesięcy po pogrzebie żony. Niestety, Maryśka okazała się heterą w skórze anioła – robiła też wszystko, aby wykurzyć moje dzieciaki i wprowadzić na gospodarkę swojego dorosłego syna z pierwszego małżeństwa. Ja zaś – zaślepiony miłością i ufny w dobre chęci Marii – niewiele zrobiłem, by temu zapobiec.

– Skoro tatuś znalazł już sobie następcę, to świetnie – powiedział wtedy mój pierworodny. – Ale ja za parobka obcych, i to we własnym domu, robić nie będę!

Antek to zdolny chłopak, szybko znalazł robotę w Dublinie. Wkrótce też poznał jakąś Irlandkę i postanowił osiąść za granicą na stałe. Córka też uciekła – zaraz po studiach wyszła za mąż za miastowego chłopaka. Rozmawiałem z nią tylko od czasu do czasu, kiedy dzwoniliśmy do siebie
z okazji różnych świąt.

Z Maryśką wytrzymałem sześć lat. Po rozwodzie zostałem sam na włościach (mieliśmy rozdzielność majątkową), nic więc dziwnego, że gospodarstwo pochłonęło mnie niemal bez reszty.

Nie bałem się powodzi

Kiedy napłynęły informacje dotyczące możliwej powodzi, byłem zupełnie spokojny. Nasza wieś leży na terenie zaliczanym do zagrożonych, ale dzięki wałom przeciwpowodziowym od lat opierała się wielkiej wodzie. Owszem, kiedyś zdarzały się pomniejsze podtopienia, ale zazwyczaj w sąsiednich wsiach położonych nieco niżej. Przyzwyczailiśmy się zatem, że zalewa innych, nigdy nas…

Zaczęło się niewinnie, jak niemal każdego roku. Po wielu dniach ulewy Wisła przybrała. Wyglądało jednak na to, że nawet jeśli woda nieznacznie wystąpi
z koryta, to nie dojdzie nawet do podstawy wału przeciwpowodziowego. Nikomu do głowy nie przyszło, że tym razem ewakuacja będzie konieczna.

Ja też nie brałem tego pod uwagę. Moje myśli zaprzątały interesy. Miałem zaplanowane ważne spotkanie w sprawie dostaw z mojej fermy do dużych zakładów mięsnych.

Wał zaczął przeciekać

Sprawy przybrały jednak nieoczekiwany obrót – któregoś dnia zauważono drobny przeciek wału. Do jego uszczelniania rzucili się mieszkańcy najbliżej położonych domów wraz z Ochotniczą Strażą Pożarną. Zanim jednak minęła doba, poziom wody był już tak wysoki, że przelanie się jej przez wał stało się realną groźbą.

Ludzie wpadli w panikę – większość porzuciła prace na wale i ratowała swój dobytek. Trzeba było wezwać dodatkowe posiłki – wojsko. Nad naszą oraz kilkoma sąsiednimi wsiami wciąż latał helikopter patrolujący, przez megafony wzywano mieszkańców do opuszczania domów. Podstawiono autokary. Wielu sąsiadów wyekspediowało starszych, kobiety
i dzieci, ale mężczyźni zostali. Bali się opuszczać gospodarstwa z obawy przed szabrownikami.

A ja? Spokojnie przyglądałem się wszystkiemu z wysokości swojego pagórka, w myślach już przeliczając pieniądze z planowanego kontraktu. Znałem wiele osób w urzędzie gminy, miałem więc informacje z pierwszej ręki. Znajomy uspokoił mnie, że moje gospodarstwo jest bezpieczne. Według jego informacji, rzeka powinna wrócić do koryta jeszcze tego wieczoru. Tak się nie stało…

Fala powodziowa okazała się dłuższa, niż przewidywano – nasze wały nie wytrzymały naporu wody i przeciekły w kilku miejscach, a potem rzeka po prostu wdarła się do wsi, zatapiając część pól i zabudowań gospodarskich. Było już za późno, aby uratować moje kurczęta. Zresztą, nawet gdybym miał więcej czasu, sam nie dałbym rady. Moi pracownicy nie odpowiadali na telefony – to mieszkańcy okolicznych wiosek i pewnie albo już się ewakuowali, albo byli zajęci ratowaniem własnego dobytku.

Zalało mi dom, budynki gospodarcze, fermę, pola i łąki. Uratowałem tylko jednego z moich dwóch psów, szczeniaka owczarka niemieckiego; jego matka utonęła dosłownie na moich oczachWoda podeszła tak wysoko, że jedynym bezpiecznym miejscem okazało się pierwsze piętro. Uciekłem tam w ostatniej chwili, w panice zabierając z kredensu ledwie kilka pamiątek rodzinnych i dokumentów.

Potem wywiesiłem na balkonie białą flagę naprędce zrobioną z prześcieradła i drżąc ze strachu i zimna wyglądałem pomocy. W ręku ściskałem latarkę, bo zaczęło się ściemniać. To była najgorsza noc w moim życiu, jeśli nie liczyć czasu tuż po śmierci żony…

Zostałem uratowany

Po ponad trzech godzinach trwania na balkonie zacząłem tracić nadzieję. Mój dom leży z dala od wsi, bałem się więc, że ratownicy po prostu zapomnieli o mnie! Na domiar złego mój telefon komórkowy zamókł, gdy po pas w wodzie próbowałem ratować kurczęta, a w latarce zaczęła wysiadać bateria.

Wieczór był zimny, miałem na sobie przemoczony sweter, zacząłem szczękać zębami. Szczeniaczek, którego trzymałem pod swetrem, piszczał cicho, pewnie był już głodny. No ale kuchnię pochłonęła woda.

– Cicho, mały. Zaraz ktoś po nas przypłynie – powtarzałem, bardziej do siebie niż do niego.

– Zaraz nas uratują…

Słyszałem helikopter, jednak leciał zbyt daleko, by ktokolwiek dostrzegł nikłe światło mojej latarki. Wreszcie postanowiłem przebrać się w sypialni w suche rzeczy. Ledwo zdążyłem zapiąć spodnie, gdy nad domem przeleciał helikopter. Wyskoczyłem na balkon, zacząłem wrzeszczeć, machać rękami, świecić latarką. Niestety – latarka od razu zgasła, a helikopter zniknął w oddali.

Straciłem nadzieję. Miałem wrażenie, że ja i tulący się do mnie piesek zostaniemy na tym balkonie już na zawsze. Wtedy przypomniałem sobie, że w sypialni jest jeszcze stara lampa naftowa. Było w niej nawet jeszcze trochę nafty. Niestety, pudełko zapałek leżące na stoliku nocnym okazało się puste.

Znalazłem tylko paczkę sucharków i pół butelki winiaku. Pociągnąłem spory łyk, zagryzłem sucharem. Potem pociągnąłem drugi łyk… Nie wiem, kiedy zasnąłem. I pewnie przegapiłbym szansę na ratunek, na szczęście obudził mnie psiak. Chyba usłyszał ponton ratunkowy, bo zaczął gwałtownie piszczeć i poszczekiwać.

Zerwałem się z miejsca.

– Ratunku! – krzyknąłem.

– Halo! Jest tam kto? – usłyszałem głos z pontonu.

Oślepiło mnie światło latarki.

– To ja, Edward! – krzyknąłem, rozpoznając głos Wojtka, jednego z sąsiadów.

– Panie Edku, gdzie pan jest? – dobiegło mnie z drugiej strony.

– Na balkonie! – odkrzyknąłem. – Musicie opłynąć dom!

Nagle strumień światła został skierowany wprost na mnie.

– Dzięki Bogu, że jesteście – wyrwało mi się z głębi serca.

– Niech pan podziękuje panu Wojtkowi – odezwał się strażak. – Uparł się, żeby koniecznie jeszcze tutaj zajrzeć.

Ponton dopłynął do balkonu, który już zaczynała przykrywać woda. Rzuciłem podręczną torbę, a potem wraz z psiakiem wskoczyłem na pokład. Zachwiałem się i gdyby Wojciech nie podał mi ręki, wpadłbym do wody.
Ten naturalny gest bardzo mnie poruszył.

Wojciech był jednym z sąsiadów, z którymi nawet już nie mówiliśmy sobie „dzień dobry”. Tymczasem to właśnie on uparł się, by sprawdzić, czy nie utknąłem w domu. Wiele osób uważało, że już dawno się ewakuowałem; ktoś podobno widział mój samochód jadący w kierunku sąsiedniej wsi, która jeszcze opierała się powodzi…

– Dziękuję – wydukałem.

– Daj pan spokój, panie Edku – mruknął Wojciech. – Sąsiad sąsiadowi powinien pomagać.

Prosta logika tego zdania po prostu mną wstrząsnęła. Przecież tyle lat właśnie to naturalne prawo było przeze mnie notorycznie łamane i lekceważone!

Byłem bankrutem

Tamtej nocy zostawiłem za sobą cały mój życiowy dorobek. Miałem przez chwilę silne wrażenie, że to mi się tylko śni. Że to koszmar, z którego się zbudzę… Kiedy wreszcie udało nam się bezpiecznie przybić do brzegu, w świetle reflektorów i zwykłych latarek zobaczyłem mnóstwo ludzi, w pośpiechu układających worki z piaskiem.

Ktoś z sąsiadów zaproponował, że podwiezie mnie do budynku szkoły, gdzie zakwaterowano powodzian. Kiedy dotarliśmy na miejsce, dostałem kubek gorącej herbaty, kilka kanapek i miejsce do spania. Nie udało mi się jednak zasnąć. Czułem piekący żal do samego siebie, że tak lekkomyślnie podszedłem do zagrożenia. Wiedziałem, że nie mogę też liczyć na żadne pieniądze z ubezpieczenia, bo nie wykupiłem polisy! Byłem bankrutem.

Szczeniak spał skulony w nogach mojego materaca. Gdy wstałem, poderwał się i podreptał za mną. Jedyny towarzysz niedoli… Wziąłem go na ręce.
Przed budynkiem szkoły stała spora grupka mężczyzn. Palili papierosy i rozmawiali. Widząc mnie, nagle ucichli.

– Dobry wieczór… – odezwałem się z wahaniem.

Uświadomiłem sobie, że dla nikogo tutaj z pewnością ten wieczór nie był dobry. Poza tym to byli ludzie, z którymi od dawna nie łączyły mnie dobrosąsiedzkie stosunki.

Z krępującej sytuacji wybawił mnie nieoczekiwanie warkot silnika – na dziedziniec wjechał stary ford. Wysiadła z niego pani Krystyna, zastępczyni wójta.

– Witam, panowie – rzuciła. – Potrzeba mężczyzn do pomocy przy umacnianiu wału. Wojsko podeśle nam jeszcze swoich ludzi, ale dopiero za jakieś dwie godziny dojadą, a to trzeba już…

– Ja się zgłaszam – odezwałem się. – Tylko mam szczeniaka, nie chciałbym go zostawiać.

Pani Krystyna uśmiechnęła się, widząc kudłate maleństwo.

– Będziemy przejeżdżali koło mojego domu, bo mnie na szczęście nie zalało, więc tam go zostawimy. Jest u mnie kilka kobiet z dziećmi, którym udzieliłam gościny. One się zajmą pieskiem… To co, panowie? Ktoś jeszcze?

Zgłosiło się jeszcze trzech. Jeden poszedł spytać pozostałych, którzy odpoczywali w budynku. Zabrałem się fordem wraz z tymi trzema. Pozostali chętni do pomocy mieli dojechać później.

Pracowaliśmy w napięciu do rana. Chodziło o to, żeby nie dopuścić wody do budynków miejscowego ośrodka zdrowia. Pomagała nam jednostka wojskowa. O dziesiątej zarządzono zmianę.

– Panie Edku, musi pan odpocząć. Miał pan dużo wrażeń jak na jedną dobę – powiedziała w pewnej chwili Krystyna.

Ona również z nami pracowała. Była kobietą samotną; nie miała rodziny, której w takiej chwili musiałaby doglądać.

– Nie zamierzam wracać na materac do szkoły – powiedziałem, czując gorycz dławiącą mnie w gardle.

– Obawiam się, że teraz może tam być jeszcze mniej miejsca, bo dowieziono właśnie kilka rodzin z dziećmi. – powiedziała. – Mogę pana przenocować. Mam jeszcze jeden wolny pokój.

– Dziękuję, ale nie śmiałbym… – zacząłem, lecz mi przerwała.

– Nie ma o czym mówić, zapraszam. Poza tym piesek tam na pana czeka – uśmiechnęła się, a ja po raz pierwszy przyjrzałem się jej uważniej.

Była wysoką, postawną kobietą po czterdziestce, szatynką o bujnych, kręconych włosach i piwnych oczach. Wyglądała na osobę niedostępną i poważną, lecz to pewnie przez okulary w grubych oprawkach, które nosiła.

Jednak nie wszystko stracone

Kiedy dojechaliśmy na miejsce, padłem na tapczan i obudziłem się dopiero wieczorem. Wszedłem do kuchni. Była przestronna i przytulna. Pomogłem pani Krystynie w przygotowaniu kolacji dla powodzian.

Po posiłku, kiedy zostałem z nią sam, długo rozmawialiśmy, siedząc przy kuchennym stole. Dopiero wtedy w pełni pojąłem, co ta powódź dla mnie oznacza. Chwyciłem się za głowę, ledwo opanowałem łzy.

– Straciłem wszystko! – wyjąkałem z rozpaczą. – Żona, przyjaciele i dzieci odeszli w taki czy inny sposób, a teraz dorobek całego mojego życia szlag trafił!

Krystyna popatrzyła na mnie uważnie i surowo.

– Nie grzesz – odparła. – Masz przecież dzieci.

– Nie mam! – wybuchnąłem. – Odeszły i nie chcą ze mną rozmawiać!

– Odeszły tak po prostu? Nie bez twojej winy, jak sądzę. Póki ktoś żyje, to zawsze masz jeszcze szansę naprawić swoje błędy wobec tej osoby. Skoro więc je kochasz, znajdziesz sposób, aby się z nimi pogodzić. A co do ludzi, to jednak nie wszyscy sąsiedzi odwrócili się od ciebie, prawda? Wojciech pamiętał… – tłumaczyła mi jak małemu dziecku.

Jak się niebawem okazało, nie tylko on pamiętał. Moje dzieci, słysząc o powodzi, skontaktowały się z urzędem gminy. Tam poinformowano ich
o moim tymczasowym miejscu zakwaterowania. Pierwsza zadzwoniła Joasia. Kiedy uspokoiłem ją, że jestem cały, zdrowy i bezpieczny, powiedziała:

– Tato, jest u mnie pewien gość z Irlandii. Chciałby z tobą porozmawiać…

Byłem wzruszony. Mój syn przyjechał specjalnie!

To była nasza pierwsza rozmowa od lat. Antek spytał, czego potrzebuję i zapewnił, że pomoże mi uporządkować gospodarstwo.

– Wiesz, jeszcze nie podjąłem decyzji, czy zostanę w Irlandii – powiedział. – A moja narzeczona jest otwartą osobą i być może zechce zamieszkać w Polsce.

Po rozmowie z synem poczułem, że wraca mi chęć do życia i działania. Jednak nie wszystko straciłem! Przepadła większość mojego majątku, lecz za to odzyskałem szacunek sąsiadów, miłość dzieci i – być może – zyskałem również towarzyszkę życia.

Z Krystyną dobrze się rozumiemy. To mądra i wrażliwa kobieta… Wszystko wskazuje więc na to, że w popowodziowym bilansie zysków i strat wyszedłem na plus.

Czytaj także:
„Kochałam męża nad życie, ale kiedy dowiedziałam się o zdradzie, postanowiłam zostawić go z niczym. Został bankrutem”
„Kochałem Sabinę do tego stopnia, że postanowiłem kupić jej bardzo drogi prezent, a ona zrobiła ze mnie bankruta i rogacza”
„Przez naiwność straciłam dorobek życia. Miałam piękny dom i szastałam kasą, teraz gniję w kawalerce i liczę każdy grosz”

Redakcja poleca

REKLAMA