„Do 60. byłam beztroską singielką. Zdecydowałam się na ślub, aby na starość ktoś podał mi kubek z wodą”

zakochani seniorzy fot. Adobe Stock, N Lawrenson/peopleimages.com
„– Ty chyba nie wiesz, w co się pakujesz! Zawsze mówiłaś, że świetnie ci samej, a teraz pod koniec życia wyskakujesz z czymś takim?! Toż to istne wariactwo! – oznajmiła moja siostra, kiedy wpadłam do niej ze ślubnym zaproszeniem”.
/ 24.10.2024 20:30
zakochani seniorzy fot. Adobe Stock, N Lawrenson/peopleimages.com

Przez większość życia, aż do swoich sześćdziesiątych urodzin, żyłam sama. Jako singielka wiodłam udane i spełnione życie. Aż tu nagle... stan cywilny zmieniam na mężatkę!

– Ty chyba nie wiesz, w co się pakujesz! Zawsze mówiłaś, że świetnie ci samej, a teraz pod koniec życia wyskakujesz z czymś takim?! Toż to istne wariactwo! – oznajmiła moja siostra,  kiedy wpadłam do niej z ślubnym zaproszeniem. Ona dla odmiany już dwa razy wychodziła za mąż.

Straciłam dla niego głowę

Nawet nie poczułam się dotknięta jej słowami, a wręcz zgodziłam się z nią w stu procentach. Czyste wariactwo! Jeszcze parę miesięcy temu, gdyby ktoś mi powiedział, że tak to wszystko się potoczy, wyśmiałabym go bez wahania.

– I co mam ci na to rzec? Po prostu poznałam faceta i straciłam dla niego głowę – odparłam z uśmiechem na twarzy.

Moja siostra zrobiła taki trochę przesadzony gest, rozkładając szeroko ręce, a następnie mocno mnie przytuliła.

– Mam nadzieję, że jesteś świadoma swoich działań i że odnajdziesz w tym szczęście – oznajmiła, dodając pod nosem, że to absolutnie nie było coś, czego mogła się po mnie spodziewać. – Skoro nie masz wątpliwości co do tego, na co się decydujesz, to z wielką chęcią potańczę sobie na ślubie tych staruszków – uzupełniła swoje myśli.

Parsknęłam śmiechem, bo świetnie wiedziałam, o co jej chodzi. Zdawałam sobie sprawę, że nie próbuje ingerować w moje sprawy, a po prostu się o mnie martwi. Sama przeżyła w małżeństwie i dobre, i ciężkie chwile, więc na pewno zdawała sobie sprawę, że wspólne życie potrafi być prawdziwą próbą. Zwłaszcza dla osoby, która – jak to ujęła – „do podeszłego wieku” była singlem.

Nagłe zmiany losu sprawiają, że zaczynamy analizować przeszłość. Zanim podzieliłam się tą refleksją z siostrą, spędziłam sporo czasu na rozważaniach o moim dotychczasowym życiu. Przypomniałam sobie dawne sympatie z czasów młodości. Uświadomiłam sobie, że dwukrotnie miałam możliwość założenia rodziny, jednak za każdym razem wybrałam inną drogę.

Miałam szansę wyjść za mąż

– Założę się, że Baśka wyjdzie za mąż tuż po egzaminach maturalnych – przypadkiem podsłuchałam gadkę dziewczyn na szkolnym korytarzu.

– Kto wie, czas pokaże – zanuciwszy radośnie, wyminęłam je, podskakując figlarnie.

Kiedyś szalenie podobał mi się chłopak z sąsiedniej klasy. Ja uczyłam się w mat–fizie, on chodził do klasy o profilu humanistycznym. Wszystko zaczęło się, gdy zaoferowałam mu pomoc w nauce matematyki. Dla mnie to zawsze była pestka, a do tego strasznie mnie kręciła.

On za to był zafascynowany wierszami i opowiadał o nich z takim zamiłowaniem, że mogłabym przysłuchiwać się temu bez końca. Razem udzielaliśmy się w uczniowskim komitecie, pracując nad nowelizacją szkolnych przepisów. Szybko staliśmy się niemal nierozłączni.

Chcieliśmy, żeby po maturze nasze drogi poprowadziły do tego samego miasta – ja miałam zamiar zgłębiać tajniki matematyki, on marzył o filologii polskiej. Obydwoje widzieliśmy się w roli belfrów. Często rozmawialiśmy o tym, jak fajnie byłoby kiedyś razem uczyć w jednej szkole.

Pewnego dnia Jurek powiedział:

– Starzy uparli się, żebym składał papiery do szkoły pedagogicznej w naszym mieście. Mogę tam studiować i jednocześnie mieszkać z nimi pod jednym dachem.

Było to w okresie, gdy oboje składaliśmy dokumenty na studia. Wtedy właśnie nasze drogi się rozeszły.

Postawiłam na studia

Rzeczywiście, całkiem niedaleko, bo jakieś dwadzieścia kilometrów od naszej miejscowości, mieściła się szkoła pedagogiczna. Moim marzeniem było jednak studiowanie matematyki na uniwersytecie i uniezależnienie się od rodziców. Postawiłam na studia w mieście położonym jakieś trzysta kilometrów od miejsca, w którym się wychowałam.

Tak oto nasze ścieżki się rozdzieliły. Kto wie, być może gdybym podjęła inną decyzję, do dziś bylibyśmy parą? Cóż, tego nie sposób stwierdzić z całą pewnością...

Kolejną możliwość na związek, którą zmarnowałam, był znajomy ze studiów. Mimo że kształcił się na odmiennym fakultecie, łączyły nas zajęcia z przysposobienia obronnego, które wtedy były obligatoryjne dla każdego studenta. Obydwoje sprawialiśmy kłopot prowadzącemu je wojskowemu, zadając kłopotliwe pytania.

Potem kontynuowaliśmy nasze pogawędki w kawiarence na kampusie. Z biegiem czasu nasze rozmowy stawały się coraz bardziej prywatne i w pewnym momencie zaczęliśmy nawet myśleć o małżeństwie. Niestety, pewne nieprzyjemne wydarzenie wszystko zmieniło.

– Co się dzieje? – spytałam przerażona, kiedy w środku nocy zaczął dobijać się do mojej studenckiej kwatery.

Poprzedniego wieczoru długo wkuwałam materiał przed istotnym egzaminem, który miałam zdawać jutro z samego rana. Andrzej był tego świadomy, a tymczasem pojawił się u mnie kompletnie zalany.

– Dobrze się składa, że twoja współlokatorka wyszła – zmierzył pokój wzrokiem i popchnął mnie na łóżko.

– Odpuść sobie, to nieodpowiedni moment – usiłowałam wyrwać się z jego uścisku.

Choć się sprzeciwiałam, on był nieustępliwy. Udało mi się obronić, a następnego dnia przepraszał mnie za to, jak się zachował. Jednak nic już nie było takie samo. Nasz związek się rozpadł i ostatecznie zdecydowaliśmy się rozejść. Zastanawiam się, czy gdybym wtedy ustąpiła, to czy bylibyśmy teraz szczęśliwą rodziną? Kto wie, może tak, a może nie...

Nie doczekałam się potomstwa

Od tamtego momentu, kiedy liczyłam sobie dopiero dwudziesty piąty rok życia, nie związałam się z żadnym mężczyzną na stałe. Ukończyłam edukację wyższą, zaliczyłam obowiązkowy staż i rozpoczęłam pracę jako nauczycielka matematyki. W tym czasie moje koleżanki z roku powyprowadzały się do mężów i zostały mamami.

– No a ty Baśka, na co się oglądasz? – słyszałam za każdym razem, gdy spotykałyśmy się w gronie dawnych znajomych z uczelni, co zdarzało się regularnie raz do roku.

Później już nie dociekały. Od czasu do czasu żartobliwie mówiły, że moja rodzina to szkoła. I faktycznie coś w tym było. Każdy kolejny rocznik dzieciaków traktowałam niczym własne dzieci. Nie tylko nauczałam je matematyki, ale także organizowałam im zajęcia dodatkowe, jeździłam z nimi na wycieczki, biegałam po lesie, pomagałam rozwiązywać konflikty z rówieśnikami, a nierzadko także te rodzinne.

– Cieszę się, że panią mam. Jest pani dla mnie niczym mama – wyznała mi szczerze jedna z uczennic, o której wiedziałam, że w domu nie ma łatwo.

Przez lata pracy miałam sporo podobnych przypadków. Czasem fundowałam dzieciakom buty sportowe na zajęcia, a niekiedy zaopatrywałam je w drugie śniadanie. Przyjeżdżałam do budynku szkoły skoro świt i do późnych godzin wieczornych absorbowały mnie problemy podopiecznych.

W taki sposób upłynęło mi ponad trzy dekady życia. I był to dobry czas. W żadnym momencie nie odczuwałam jakiegoś niedosytu. Czułam się potrzebna. Spełniona. W moim mieszkaniu trzymam dwa sporej wielkości kartony wypełnione listami od byłych uczniów, przysyłanymi z najdalszych zakątków globu. To musi coś znaczyć.

Wybrałam się na wczasy

Mając sześćdziesiąt lat na karku, udałam się na zasłużoną emeryturę. Gdy nadszedł pierwszy wolny od pracy letni weekend, postanowiłam, jak to często bywało w takich chwilach, ruszyć na leśną eskapadę.

Przechadzka wśród drzew za każdym razem pozwalała mi odnaleźć wewnętrzny spokój i poukładać sobie wszystko w głowie. Tamtego dnia jednak tak głęboko pogrążyłam się w rozmyślaniach, że bezwiednie zeszłam z głównego traktu i trafiłam na nieznaną mi polanę. Biegał po niej złocisty golden retriever. Przez moment obserwowałam czworonoga, gdy nagle zbliżył się do mnie jego pan.

– Śliczny ten piesek – stwierdziłam z przekonaniem.

– Dopiero co go przygarnąłem, był przywiązany do sosny – odpowiedział.

Tak rozpoczęliśmy naszą rozmowę, która ciągnęła się przez kolejne sześćdziesiąt minut.

– Świetnie się nam gawędzi… Co pani powie na wspólny posiłek? Dzisiaj rano przyrządziłem mój słynny czerwony barszcz i bardzo bym się ucieszył, gdyby ze chciała go pani ze mną zjeść – zasugerował Tomasz, zapraszając mnie do swojego domu w lesie.

Nabrałam powietrza do płuc i... przystałam na to. Pozostałą część dnia spędziliśmy na pogawędkach, siedząc na werandzie przed jego domem. Mieliśmy wrażenie, że doskonale się rozumiemy i czujemy się swobodnie w swoim towarzystwie, zupełnie jakbyśmy byli starymi znajomymi, a nie ludźmi, którzy ledwo co się poznali.

– Proszę pamiętać, że moje drzwi stoją przed panią otworem – powiedział z galanterią, kiedy odprowadził mnie na przystanek autobusu podmiejskiego, którym dojeżdżałam na swoje leśne eskapady.

Wcale nie czuję się staro

Lato spędziliśmy na długich przechadzkach wśród drzew. Gdy nadeszła jesień, robiłam przetwory z owoców, które rosły na jabłonce za jego domem. W chłodne, zimowe dni pichciliśmy razem szarlotkę – nasze ukochane ciasto.

– Zostaniesz moją żoną? – te słowa pewnego dnia padły z ust Tomasza.

Stwierdziłam w myślach, że do trzech razy sztuka i odpowiedziałam TAK. Termin ślubu wyznaczyliśmy niemalże w okrągłą rocznicę naszej pierwszej randki. Kiedy zapraszałam na uroczystość swoją siostrę, oświadczyłam z pełnym przekonaniem:

– Jestem pewna, że los chciał, abym najpierw była mamą dla „swoich” dzieci, a dopiero później została żoną. I wcale nie czuję się staro! Jeszcze wiele lat przede mną!

Barbara, 62 lata

Czytaj także:
„Straciłam głowę dla faceta, który mógłby być moim ojcem. Wieczorami zamienia się jednak w namiętnego amanta”
„W wieku 25 lat zostałam wdową. Teściowa pilnowała mnie jak cerber, bylebym tylko nie zapomniała o jej synu przy innym”
„Marzyłam o dobrym zięciu dla mojej córki. Miałam jednak nadzieję, że będzie choć trochę młodszy ode mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA