Nasze miasteczko jest malowniczo położone nad brzegiem jeziora. Jak do tej pory szczęśliwie omijają nas rzesze turystów i żyjemy sobie w jako takim spokoju. Ale do katastrofy było już blisko… Kilka lat temu latem nad jezioro przyjechał ładnym fordem jakiś gruby jejmość. Siedziałem wtedy w szuwarach, gdzie zasadziłem się na ryby, i wszystko widziałem, choć sam nie byłem widziany. Grubas ściągnął z nóg buty, skarpetki i skoczył na trawę, co to jeszcze poranną rosą była skropiona. Zrobił kilka kroków, potem ukląkł na ziemi i zaczął bić pokłony. Ale niby to przed kim – naszło mnie zastanowienie. Kościół był kilometr za lasem, w drugą stronę, na którą facet się wypinał.
Zanim zdołałem to wszystko sobie przetrawić, tamten podszedł do wody, nabrał jej z jeziora w dwie złożone dłonie i najpierw nieco ulał jej na wschód, potem na zachód i na koniec na południe. Na północ nie musiał, bo tam całe ogromniaste jezioro przecież się rozciąga. Im dłużej mu się przypatrywałem, tym bardziej dochodziłem do wniosku, że facet musi być szurnięty. No bo w pewnej chwili z gałązek pobliskiej leszczyny uwił sobie wianek, założył na głowę i zaczął w nim podskakiwać na łące obok wody. Śmiesznie to wyglądało, głowa w prawo, ręce w lewo i podskok. Potem głowa w lewo, ręce w prawo i znowu podskok.
Ani chybi musiało mu się coś pod kopułką pomieszać. Trochę poczułem się niepewnie
Bo niechby taki wariat dostrzegł, że podpatruję jego pląsy, to jeszcze mógłby mi co zrobić. Ale tamten, jak skończył podskakiwanie, pokłonił się ziemi, znowu popryskał wodą, wdział skarpetki i buty, wsiadł do samochodu i odjechał.
Chwilę potem zmartwiony zobaczyłem, że coś musiało mi brać dużego, bo żyłka była zerwana. Tylko że kompletnie nie usłyszałem, że ryba się w wodzie szarpie, tak byłem zafiksowany wzrokowo na tym czubie. Wkurzyłem się straconym połowem. Złożyłem sprzęt wędkarski i ruszyłem w drogę powrotną, żeby opowiedzieć żonie, że wariata widziałem. Jednak kiedy dotarłem do domu, na podwórku zobaczyłem znanego mi już forda, a przez kuchenne okno profil grubego jegomościa. Zrzuciłem z nóg gumiaki i czym prędzej wszedłem do kuchni, bo z takim szurniętym to nigdy nie wiadomo. W jednej chwili spokojniutki jak aniołek, a po chwili wyłazi z niego bestia, że nic tylko bij drągiem.
– Poznaj pana, Heniuś – zawołała moja i wskazała ręką na gościa, który właśnie niósł do ust kubek z herbatą. – Pan Cieszyrad.
– A jak na imię? – spytałem grzecznie, napominając się w duchu, żeby z wariatem gadać spokojnym tonem.
– To jest moje imię – stwierdził grubasek. – A na nazwisko mam pospolicie, Kowalski.
– Dziwnie wam rodzice dali, jeśli mogę zauważyć – stwierdziłem.
– To nie oni, tylko ja sam sobie zmieniłem z Dariusza na Cieszyrada.
– A to niby z jakiej przyczyny?
– Poznałem prawdziwą wiarę i żeby ją głosić, postanowiłem zacząć zmianę od siebie samego – wyjawił facet.
Oj, niedobrze – coś szepnęło mi za kołnierzem – najwyraźniej zaćma niedługo znowu rzuci mu się na rozum, jak tam nad jeziorem. Ale Cieszyrad spokojnie dopił herbatę, podziękował i pojechał.
Gdy zostałem sam z Jadzią, to zaraz ją spytałem, co tego chochoła do nas przygnało
– Interes, Heniuś, interes go przygnał. Pan Cieszyrad chce u nas budować kościół prawdziwej pogańskiej wiary.
– Tak? A co na to nasz proboszcz?
– Jeszcze o niczym nie wie. Pan Cieszyrad przyjechał do nas zapytać, czy wynajmiemy pokój jego robotnikom. A że mamy wolną chałupę po rodzicach, to mu ją zaoferowałam. Jak się dowiedział, że z drugiej strony miasteczka, blisko jeziora, to od razu mi zadatkował miesięcznym czynszem – to mówiąc, Jadzia podała mi dwa tysiące.
Wtedy mi przyszło do głowy, że nasz gość chyba jednak szwankuje na rozumie. W końcu mógł od nas za te pieniądze całą chatę na pół roku wynająć, a on zapłacił tyle za jeden miesiąc. Ale co ja się będę z wariatem wykłócał, prawda? Od następnego roku ruch się nad naszym jeziorem zrobił niemożebny. Zamiast kilku letników przez całe lato jak do tej pory, teraz pojawiło się ich ze trzydziestu naraz.
Wszyscy nosili na głowach wianki, dziewczyny chodziły w lnianych koszulach nocnych, a mężczyźni z tego samego materiału utkanych portkach i koszulach. Szybko rozeszło się po okolicy, że przyjechali ludziska od nowej wiary.
– Nie powiedziałbym, że nowej – Cieszyrad wykrzyczał pewnej niedzieli ze stołka na naszym rynku. – Ale starej, prawdziwie polskiej. Nasi pradziadowie wierzyli w gromowładnego Peruna, boga ognia Swarożyca i w Marzannę, która była słowiańską Śmiercichą. Czas przestać się oglądać na obce wzorce i wrócić do prawdziwie polskich korzeni. Nasze jest lepsze od wszystkiego. Lepsze, bo pradawniejsze.
– To jakże to? – moja mama, którą wiozłem właśnie na wózku inwalidzkim do kościoła, obejrzała się na mnie wystraszona. – To już nie będzie papieża, świętych, nie wspominając o… – spojrzała lękliwie w niebo i szybko się przeżegnała.
Nasz proboszcz szybko dowiedział się o wywrotowej robocie Cieszyrada
A przecież bunt wszelaki trzeba tłumić w zarodku. Tyle że nasz wielebny nie miał wtedy do tego głowy, gdyż zaczął budowę nowej plebanii i użerał się z robotnikami, którym Bóg zapłać już nie wystarczyło. Natomiast Cieszyrad szybko pobudował nad jeziorem kilka baraków, które nazwał Ośrodkiem Nowej Wiary. Cieszyrad dobrze płacił, to raz, a dwa, że nasi miasteczkowi prawdziwi (młodzi) Polacy wreszcie złapali wiatr w żagle.
– No, widzi wujek, mamy nareszcie naszą narodową, prastarą wiarę – entuzjazmował się mój siostrzeniec, co to po przystaniu do Prawdziwych zaraz sobie ogolił głowę, jakby od tego miało mu przybyć rozumu.
Kolejnego roku przyjechało do miasteczka więcej Nowych Słowian, jak nazywali siebie turyści. Na dwutygodniowych turnusach chodzili boso po ziemi, wieczorami latali w samych koszulach wokół ognia i składali ofiary z kwiatów przed wyrąbanymi w grubych pniach posągami Peruna i Swarożyca. Pewnego dnia mój syn przybiegł do mnie do kuchni z informacją, że o osadzie Prawdziwych Słowian piszą już w internecie.
Z komputera dowiedzieliśmy się, że święto majowe i Halloween to niegdyś dla Słowian były dwa najważniejsze wydarzenia, które czcili od rana do wieczora i od wieczora do rana.
Miasteczko skorzystało na turystach, a i my z Jadzią też
Wszystko kręciło się tak ze trzy lata. Aż nasz ksiądz się zorientował, że z kościoła zaczyna ubywać mu młodych. Wtedy rzucił z ambony na Słowian klątwę. Tamci nie byli dłużni i też rzucili na naszą parafię przekleństwo Peruna. Zaczęła się wojna. Po jednej stronie stali prawdziwi Polacy, z drugiej nasz proboszcz, któremu zaczęło brakować pieniędzy z tacy na zaprojektowaną z rozmachem plebanię.
No i gdzieś po tych dwóch latach Słowianie zbankrutowali. Okazało się, że te podrygiwania nad jeziorem i wieczorne ogniska to był pic na wodę, żeby tylko przyciągnąć do ośrodka turystów. Niby wszystko szło dobrze, reklama była, zainteresowanie ludzi też. Ale według mnie zadziałał zwykły finansowy mechanizm. Na początku, jak się jedzie w taką głuszę, to jest miło i egzotycznie. Tyle że jak jeden z drugim musi za potrzebą latać w krzaki, to już ludziom przyzwyczajonym do cywilizacji robi się bardziej markotnie. I tak pewnego dnia Cieszyrad zwinął swój biznes i zniknął z okolicy.
Ludzie wrócili do prawdziwej wiary i proboszcz mógł być już pewny, że wykończy proboszczówkę, jak to sobie wcześniej zaplanował. Ja jednak jestem bardzo zadowolony ze słowiańskiego epizodu w życiu naszego miasta. Był takim kamieniem, które Bóg cisnął do zastałego bajora. Oto burmistrz odmalował rynek, bo na niego patrzyli już nie tylko miejscowi, co to do szarych murów przywykli, ale i przyjezdni. A na wszystko wziął pieniądze z Unii Europejskiej.
Kiedy zaś zorientował się, że może dostać ich więcej, to zaczął się ferment, co by tu u nas poprawić i polepszyć. My także osobiście na tym skorzystaliśmy. Przez rok zarobiliśmy na wynajmie chaty po rodzicach godziwy grosz. Nasz syn podciągnął się w historii, bo zainteresował się historią Słowian. No i między ludzi poszedł ferment, że nowe idee chodzą po wielkim świecie, tylko my o nich niewiele wiemy, bo nie bardzo interesujemy się światem zewnętrznym…
Tylko siostrzeniec był markotny i zastanawiał się, dlaczego ze Słowianami nie wyszło i prawdziwi Polacy stracili sponsora, co w każdą sobotę robił im tańce.
– Za odpowiedź – powiedziałem mu pewnego dnia – niech ci świadczy czysty rachunek ekonomiczny. Cieszyrad chciał wygrać z instytucją, co to już dwa tysiące lat ma się dobrze i nigdy nie zbankrutowała. Jak zatem widzisz, nie wszystko co nowe zaraz musi być dochodowe. Tak i ty zamiast myśleć o lodziarni albo wybudowaniu szklarni, zajmij się wreszcie warsztatem swojego ojca, a mojego brata. Z warsztatu w przyszłości będziesz miał chleb, a ja pomoc przy swoim starym samochodzie.
Wisienką na całym torcie jest dla mnie to, że znowu mogę spokojnie siedzieć nad wodą z wędką i nikt swoimi tańcami ani śpiewami mi ryb nie płoszy.
Czytaj także:
Zosia myślała, że to wyrostek. Nikt nie wpadł na to, że dziewczynka rodzi - miała 14 lat
Moja żona była w dzieciństwie molestowana. Wyparła te zdarzenia i doszło do rozdwojenia jaźni
Podczas operacji przeżyłem śmierć kliniczną. Nie boję się śmierci - już byłem po drugiej stronie