„Do autokaru, który prowadziłem, wtargnęła policja. Potraktowali mnie jak zbrodniarza, bo dzieciaki robiły sobie żarty”

kierowca autokaru fot. Adobe Stock, Yakobchuk Olena
„Zorientowałem się, że za nami na sygnale jedzie policja. Zerknąłem na wskaźnik prędkości: wszystko w porządku. Radiowóz ustawił się poprzek drogi i wyskoczyło z niego dwóch policjantów, którzy zaczęli machać rękami. Zatrzymałem się więc, przygotowując dokumenty do kontroli, choć to zachowanie wydało mi się przesadne. Co ta policja taka nerwowa?”.
/ 19.08.2022 12:30
kierowca autokaru fot. Adobe Stock, Yakobchuk Olena

W dzieciństwie, gdy mama nie mogła mnie uśpić, co zdarzało się podobno prawie się każdej nocy, tata wsadzał mnie do auta, przypinał pasami (o fotelikach nikomu się wtedy jeszcze nie śniło) i woził po polnych drogach. Wystarczyło mi pięć minut takich atrakcji, żebym przespał całą noc jak aniołek. Kiedy trochę podrosłem, moją ukochaną zabawką stał się rower, a potem podbierałem tacie motocykl. I w końcu doszło do tego, do czego dojść musiało – zakochałem się w samochodach.

Tata wiedział, że mam do tego smykałkę, więc pozwalał mi prowadzić, kiedy jechaliśmy mało uczęszczanymi drogami, oczywiście bez mamy. Potem udało mu się jakoś namówić ją do tego, żeby podpisała zgodę na to, abym przed ukończeniem 18 lat poszedł na kurs prawa jazdy na samochody.

– Po moim trupie! – zarzekała się na początku. – Młody, głupi, nie ma mowy!

W końcu jednak wspólnym siłami przekonaliśmy ją do tego pomysłu. Pewnie sama wiedziała, że jestem dosyć rozsądny i odpowiedzialny. Na motocyklu zawsze jeździłem w kasku, żadnego wypadku nie miałem, więc w końcu  dała mi swoje błogosławieństwo na prawdziwą motoryzacyjną ścieżkę życia.

Z czasem ta praca zaczęła mnie nużyć

Egzamin na prawo jazdy zdałem za pierwszym razem i jako pierwszy wśród kumpli mogłem szpanować bryką – co prawda pożyczoną od taty, ale na dziewczynach i tak robiła wrażenie. Nie przeszkadzało mi nawet to, że najczęściej na imprezach pełniłem rolę trzeźwego kierowcy. Co tam piwo, kiedy mogłem sobie jechać w noc, słuchać radia i pokonywać kolejne kilometry!

A kiedy jeszcze na osiemnaste urodziny dostałem od rodziców auto na własność – chociaż używane, kilkunastoletnie i niezbyt imponujące – to się stałem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie… Często wsiadałem do mojej zielonej strzały (jak je nazwałem) i gnałem przed siebie ot tak, żeby poczuć radość jazdy.

Nie powinno więc nikogo dziwić, że po z moją największą pasją stanowiłem związać życie zawodowe i zostać kierowcą. I tu – niespodzianka. Tata, choć zwykle przyklaskiwał wszystkim moim planom, w tej kwestii poparł mamę i razem postawili weto.

– Idź na studia, zdobądź jakiś zawód, a jak dalej będziesz chciał zostać kierowcą, to przecież nikt ci nie zabroni – zapowiedzieli mi.

Przemęczyłem się więc te trzy lata na zarządzaniu, ale o podejściu do magistra nawet nie myślałem – wystarczyło mi tego siedzenia na zajęciach. W tym samym czasie zrobiłem kurs na zawodowego kierowcę i zaraz po obronie ruszyłem w swoją pierwszą trasę. Najpierw tylko po Polsce, a potem po Europie.

Przez kilka lat byłem zadowolony. Robiłem w końcu to, co lubiłem najbardziej! Z czasem jednak wszystko stawało się coraz bardziej monotonne. Te same autostrady, te same stacje benzynowe, te same tanie motele… Jechałem z punktu A do punktu B, rozładowywałem towar i nawet nie miałem czasu, żeby coś zwiedzić czy choćby pójść do lokalnej knajpy. Do tego nie miałem do kogo gęby otworzyć, tak że moim najlepszym towarzyszem stało się radio – z powodzeniem mógłbym brać udział w muzycznych teleturniejach, bo rozpoznawałem piosenki po pierwszej nucie!

Nie przyznawałem się rodzicom (z którymi nadal mieszkałem), że mieli trochę racji z tym życiem kierowcy tira. Na szczęście kiedyś mama sama wspomniała, że ktoś szuka na stałe kierowcy autobusu wycieczkowego.

– Tak sobie pomyślałam, że może chciałbyś spróbować – powiedziała przy obiedzie. – Nie wyjeżdżałbyś na tyle dni, ładne miejsca mógłbyś zwiedzić, no i z ludźmi byś trochę kontaktu miał… Nauczycielki z wycieczkami szkolnymi i w ogóle…

No tak, oczywiście, mój kawalerski stan był wielkim cierniem w oku mamusi. Miała trochę racji, bo przecież trudno kogoś poznać za kierownicą ciężarówki. Nie zamierzałem jednak kupować kota w worku, dlatego wziąłem kilka dni wolnego, a pan Marian zgodził się, żebym pojechał próbnie w trasę w góry.

– To wycieczka ze szkoły podstawowej. Dużo zatrzymywania się stacjach benzynowych, czasem dzieciakom robi się niedobrze i trzeba stanąć dodatkowo  – instruował mnie. – Ale w sumie nie jest tak źle!

Dzieci zachowywały się jak małpy w cyrku

Rankiem wyznaczonego dnia stawiłem się karnie pod wyznaczoną szkołą, rozglądając się za tymi obiecanym ładnymi i młodymi nauczycielkami. Niestety, młodych i ładnych nie było. Do opieki nad dzieciakami zostały wyznaczone dwie panie w wieku mojej mamy.

– O, jaki pan młody! – wykrzyknęły na mój widok. – A zna pan chociaż dobrze trasę?

Zapewniłem je, że zęby zjadłem na polskich drogach i na pewno dowiozę bezpiecznie tę przyszłość narodu do Zakopanego. Przyglądałem się dzieciakom z rozrzewnieniem, jak wchodziły gęsiego do autobusu. Przypominałem sobie swoje młode lata, gdy wycieczki szkolne były najważniejszym momentem całego roku szkolnego… To były czasy!

Kiedy wyjeżdżaliśmy spod szkoły, przyglądałem się dzieciom we wstecznym lusterku. W moich czasach dobra wycieczka zaczynała się od otwierania plecaka i sprawdzania, z czym mama zrobiła kanapki. Jak coś komuś nie smakowało, to robiliśmy wymianę. Proste. Tym dzieciakom jednak nie w głowie było jedzenie. Nie, one powyjmowały… telefony i kijki do robienia selfie!

Kiedy zerknąłem w lusterko, zauważyłem ze zgrozą, że właściwie dzieciaków nie widać, tylko las tych kijków, a telefony wciąż pstrykały, rejestrując kolejne ujęcia. Nie było śpiewania piosenek, gry w karty ani częstowania się słodyczami…  Pokręciłem głową z rozczarowaniem. Nie myślałem, że czasy aż tak się zmieniły. Za to nauczycielki wydawały się całkiem usatysfakcjonowane – siedziały razem i plotkowały, zadowolone, że nikt nie zawraca im głowy.

Po paru przystankach dojechaliśmy na miejsce. Dzieciarnia poszła z przewodnikiem w góry, a ja zostałem na parkingu. W sumie niewiele różniło się to od siedzenia w kabinie ciężarówki. Tyle dobrego, że miałem łady widok na góry i udało mi się skoczyć na kwaśnicę do pobliskiego baru. Wydawałoby się, że po kilku godzinach łażenia po górach dzieciaki będą wypompowane, ale one wciąż miały niespożyte zapasy energii, więc radośnie rozbiegły się po kramach i zaczęły trwonić pieniądze na tandetne ozdoby i śmieszne, nikomu niepotrzebne gadżety.

Miałem zaprotestować, kiedy dwie dziewczynki weszły do autobusu z lodami, ale ostatecznie to nauczycielki odpowiadały za dzieci, a nie ja. Jednej lód zaraz wypadł i malowniczo rozplasnął się na podłodze, a druga, gdy już ruszyliśmy w drogę powrotną, zrobiła się nagle zielona na twarzy. Dosłownie w ostatniej chwili zdążyłem zatrzymać autobus i wypuścić ją na pobocze. Potem innej dziewczynce pękła bransoletka i tysiące koralików rozsypało się po podłodze. Oczami wyobraźni już widziałem, jak godzinami mozolnie wymiatam te drobinki spod foteli…

W ogóle dzieciaki jakby dostały małpiego rozumu. Biegały, wrzeszczały, rzucały w siebie chipsami…  Nauczycielki zupełnie nie mogły nad nimi zapanować. Bałem się, że w końcu któreś będzie chciało przejąć kierownicę!

Następna fucha? Po moim trupie!

Na domiar złego w pewnej chwili zorientowałem się, że za nami na sygnale jedzie policja. Zerknąłem na wskaźnik prędkości: było wszystko w porządku, więc myślałem, że mnie wyprzedzą i pojadą dalej. Ale radiowóz ustawił się poprzek drogi i wyskoczyło z niego dwóch policjantów, którzy zaczęli machać rękami. Zatrzymałem się więc i otworzyłem drzwi, przygotowując dokumenty do kontroli, choć ich zachowanie wydawało mi się przesadne. Co ta policja taka nerwowa? Kiedy jeździłem tirem, tak się nie zachowywali…

– Co się tutaj dzieje?! – wrzasnął pierwszy z nich, wpadając do autobusu.

Po chwili dzieciaki patrzyły zafascynowane, jak policjanci niemal doprowadzają nauczycielki do płaczu, sprawdzając wszystkie dokumenty i zgody od rodziców, a potem dzwonią do dyrektora szkoły z pytaniem, czy to rzeczywiście jego uczniowie są na wycieczce…

– Głupia sprawa – powiedział w końcu ten wyższy, oddając wszystkie dokumenty z przepraszającą miną. – Jeden z kierowców zaalarmował nas, że ktoś przy tylnej szybie autobusu umieścił kartkę z napisem „Porwali nas!”. Rozumieją państwo, każde takie zgłoszenie musimy potraktować poważnie

Nie wiem, jak się sprawa skończyła, bo kiedy mały Antoś, sprawca tego zamieszania, był wyprowadzany z autobusu przed oblicze dyrektora i rodziców, ja musiałem zająć się sprzątaniem papierków i zamiataniem okruchów i koralików. A po powrocie do domu walnąłem się na łóżko, żeby odespać stres.

Poranny telefon od pana Mariana, zleceniodawcy, dobudził mnie z trudem.

– To jak, synu, chcesz być naszym kierowcą? – zapytał z nadzieją w głosie.

 –  Muszę to jeszcze przemyśleć – odpowiedziałem dyplomatycznie, chociaż znałem już odpowiedź: po moim trupie!

Czytaj także:
„Gdy dowiedziałam się o chorobie przyszłej synowej, zaczęłam namawiać syna, żeby ją rzucił. Dziś potwornie mi wstyd”
„Bohaterski strażak uratował moją babcię i naraził przez to swoje zdrowie. Zyskał jednak coś cenniejszego - moje serce”
„Zamieszkałam na luksusowym osiedlu, a tam sama hołota! Pety na klatce, psie odchody w windach, wieczne awantury i imprezy”

Redakcja poleca

REKLAMA